Andrzej Sapkowski
CZAS POGARDY
Vedymini, a. wiedźmini wśród Nordlingów (ob.) tajemnicza i elitarna kasta
kapłanów-wojowników, prawdopodobnie odłam druidów (ob.). Wyposażeni w
wyobrażeniu ludowym w moc magiczną oraz nadludzkie zdolności, stawać mieli v.
do walki przeciwko złym duchom, potworom i wszelkim ciemnym siłom. W rzeczywistości,
mistrzami będąc we władaniu bronią, byli v. używani przez władyków Północy w
walkach plemiennych, między owymi toczonych. W boju wpadali v. w trans,
wywoływany, jak się mniema, autohipnozą lub środkami odurzającymi, walczyli ze
ślepą energią, będąc całkowicie niewrażliwymi na ból i poważne nawet
obrażenia, co umacniało przesądy o ich nadprzyrodzonej mocy. Teoria, wedle
której v. mieli być produktami mutacji lub inżynierii genetycznej, nie
znalazła potwierdzenia. Są v. bohaterami licznych podań Nordlingów (por. F.
Delanhoy, „Mity i legendy ludów Północy").
Effenberg i Talbot,
Encyclopaedia
Maxima Mundi, tom XV
Rozdział pierwszy
Do tego, żeby
móc zarabiać na życie jako goniec konny, mawiał zwykle Aplegatt wstępującym do
służby młodzikom, potrzebne są dwie rzeczy - złota głowa i żelazna dupa.
Złota głowa
jest nieodzowna, pouczał młodych gońców Aplegatt, albowiem pod ubraniem, w
płaskiej, przypasanej do gołej piersi skórzanej sakwie goniec wozi tylko
wiadomości mniejszej wagi, które bez lęku można powierzyć zdradliwemu
papierowi lub pergaminowi. Prawdziwie ważne, sekretne wieści, takie, od
których wiele zależy, goniec musi zapamiętać i powtórzyć komu trzeba. Słowo w
słowo, a niekiedy nieproste są to słowa. Wymówić trudno, a co dopiero
zapamiętać. Aby zapamiętać, aby nie pomylić się powtarzając, trzeba mieć iście
złotą głowę.
A co daje
żelazna rzyć, oho, tego każdy goniec rychło doświadczy sam. Gdy przyjdzie
spędzić mu w siodle trzy dni i trzy noce, tłuc się sto albo i dwieście mil po
gościńcach, a czasami, gdy trzeba, po bezdrożach. Ha, pewnie, nie cięgiem
siedzi się w siodle, czasem się zsiada, odpoczywa. Bo człowiek dużo wytrzyma,
ale koń mniej. Ale gdy po odpoczynku trzeba znowu na kulbakę, zda się, że rzyć
krzyczy: „Ratunku, mordują!"
A komu teraz
potrzebni gońcy konni, panie Aplegatt, wydziwiali niekiedy młodzi. Z
Yengerbergu do Wyzimy, przykładowo, nie doskacze nikt szybciej niż w cztery,
albo i pięć dni, choćby na najśmiglejszym dzianecie skakał. A czarodziejowi z
Yengerbergu ile trzeba, by magiczną wiadomość przekazać do czarodzieja z
Wyzimy? Godziny pół, albo i tego nie. Gońcowi może koń okuleć. Mogą go zbóje
albo Wiewiórki ubić, wilcy albo gryfy go mogą rozedrzeć. Był goniec, nie ma
gońca. A czarnoksięska wiadomość zawżdy dotrze, drogi nie zgubi, nie opóźni
się ani nie zatraci. Po co gońcy, jeśli wszędzie są czarodzieje, przy każdym
królewskim dworze? Niepotrzebni już są gońcy, panie Aplegatt.
Przez jakiś
czas Aplegatt też myślał, że już nie jest nikomu potrzebny. Miał trzydzieści
sześć lat, był mały, ale silny i żylasty, pracy się nie bał i miał, ma się
rozumieć, złotą głowę. Mógł znaleźć sobie inną robotę, by wyżywić siebie i
żonę, by odłożyć trochę grosza na posag dla dwóch niezamężnych jeszcze córek,
by móc nadal pomagać tej zamężnej, której mężowi, beznadziejnej ofermie,
cięgiem nie wiodło się w interesach. Ale Aplegatt nie chciał i nie wyobrażał
sobie innej roboty. Był królewskim gońcem konnym.
I nagle, po
długim okresie zapomnienia i upokarzającej bezczynności, Aplegatt stał się
znowu potrzebny. Gościńce i leśne dukty znowu zadudniły od kopyt. Gońcy, jak za
dawnych czasów, jęli znowu przemierzać kraj, niosąc wiadomości od grodu do
grodu.
Aplegatt
wiedział, dlaczego tak było. Widział wiele, a słyszał jeszcze więcej.
Oczekiwano od niego, że treść przekazanej wiadomości natychmiast wymaże z
pamięci, zapomni o niej, tak by nie móc sobie przypomnieć nawet na torturach.
Ale Aplegatt pamiętał. I wiedział, dlaczego królowie nagle przestali się
komunikować za pomocą magii i magików. Wiadomości, które przewozili gońcy,
miały pozostać tajemnicą dla czarodziejów. Królowie nagle przestali ufać
magikom, przestali powierzać im swe sekrety.
Co było
powodem nagłego ochłodzenia się przyjaźni królów i czarodziejów, tego Aplegatt
nie wiedział i nie obchodziło go to zbytnio. Tak królowie, jak i magicy byli w
jego opinii istotami niepojętymi, nieobliczalnymi w czynach - zwłaszcza gdy
czasy robiły się trudne. A tego, że szły trudne czasy, nie sposób było nie
zauważyć, przemierzając kraj od grodu do grodu, od zamku do zamku, od
królestwa do królestwa.
Na drogach
pełno było wojska. Co krok natykało się na kolumny piechoty lub jazdy, a każdy
napotkany komendant był zdenerwowany, przejęty, opryskliwy i tak ważny, jakby
los całego świata od niego jednego zawisł. Również grody i zamki pełne były
zbrojnego ludu, dzień i noc trwała tam gorączkowa bieganina. Niewidoczni zwykle
burgrabiowie i kasztelani teraz bez ustanku latali po murach i dziedzińcach
źli niczym osy przed burzą, darli się, klęli, wydawali rozkazy, rozdawali
kopniaki. Ku twierdzom i garnizonom dniem i nocą ciągnęły ociężale kolumny
wyładowanych wozów, mijając kolumny wracające, jadące szybko, leciutko i
pusto. Pyliły gościńce pędzone wprost ze stadnin tabuny rozbrykanych
trzylatków. Niezwyczajne ni wędzidła, ni zbrojnego jeźdźca koniki wesoło korzystały z ostatnich dni swobody,
dostarczając koniuchom mnóstwo dodatkowego zajęcia, a innym użytkownikom dróg
niemało kłopotów.
Krótko
mówiąc, w upalnym, nieruchomym powietrzu wisiała wojna.
Aplegatt
uniósł się w strzemionach, rozejrzał. W dole, u stóp wzgórza, błyskała rzeka,
ostro meandrując wśród łąk i kęp drzew. Za rzeką, na południu, rozciągały się
lasy. Goniec popędził konia. Czas naglił.
Był w drodze
od dwóch dni. Rozkaz królewski i poczta dopadły go w Hagge, gdzie wypoczywał po
powrocie z Tretogoru. Opuścił twierdzę nocą, galopując gościńcem wzdłuż lewego
brzegu Pontaru, przekroczył granicę z Temerią przed świtem, a teraz, w południe
następnego dnia, był już nad brzegiem Ismeny. Gdyby król Foltest był w Wyzimie,
Aplegatt doręczyłby mu posłanie jeszcze tej nocy. Niestety, króla nie było w
stolicy - przebywał na południu kraju, w Mariborze, oddalonym od Wyzimy o blisko
dwieście mil. Aplegatt wiedział o tym, dlatego w okolicach Białego Mostu
porzucił wiodący na zachód gościniec i pojechał lasami, w kierunku Ellander.
Ryzykował nieco. W lasach ciągle grasowały Wiewiórki, biada temu, kto wpadł im
w ręce lub nawinął się pod łuk. Ale goniec królewski musi ryzykować. Taka
służba.
Sforsował
rzekę bez trudu - od czerwca nie padało, woda w lśnienie opadła znacznie.
Trzymając się skraju lasu, dotarł na szlak wiodący z Wyzimy na południowy
wschód, w stronę krasnoludzkich hut, kuźni i osiedli w Masywie Mahakam.
Szlakiem ciągnęły wozy, wyprzedzane często przez konne podjazdy. Aplegatt
odetchnął z ulgą. Tam, gdzie było ludno, nie było Scoia'tael. Kampania przeciw
walczącym z ludźmi elfom trwała w Temerii od roku, prześladowane po lasach
wiewiórcze komanda podzieliły się na mniejsze grupki, a mniejsze grupki
trzymały się z dala od uczęszczanych dróg i nie urządzały na nich zasadzek.
Przed
wieczorem był już na zachodniej granicy księstwa Ellander, na rozstaju w
okolicach wioski Zavada, skąd miał prostą i bezpieczną drogę do Mariboru -
czterdzieści dwie mile bitym, uczęszczanym traktem. Na rozstaju była karczma.
Postanowił dać odpocząć koniowi i sobie. Wiedział, że jeśli wyruszy o brzasku,
to nawet bez specjalnego męczenia wierzchowca jeszcze przed zachodem słońca
ujrzy srebrno-czarne proporce na czerwonych dachach wież mariborskiego zamku.
Rozkulbaczył
klacz i sam ją oporządził, każąc pachołkowi iść precz. Był gońcem królewskim,
a goniec królewski nikomu nie pozwala dotykać swego konia. Zjadł solidną
porcję jajecznicy z kiełbasą i ćwiartkę pytlowego chleba, popił kwartą piwa.
Posłuchał plotek. Różnorodnych. W karczmie popasali podróżni ze wszystkich
stron świata.
W Dol Angra,
dowiedział się Aplegatt, znowu doszło do incydentów, znowu oddział lyrijskiej
kawalerii ściął się na granicy z nilfgaardzkim podjazdem, znowu Meve, królowa
Lyrii, wielkim głosem oskarżyła Nilfgaard o prowokację i wezwała pomocy od
króla Demawenda z Aedirn. W Tretogorze odbyła się publiczna egzekucja redańskiego
barona, który potajemnie znosił się z emisariuszami nilfgaardzkiego cesarza
Emhyra. W Kaedwen połączone w duży oddział komanda Scoia'tael dopuściły się
rzezi w forcie Leyda. W rewanżu za tę masakrę ludność Ard Carra-igh dokonała
pogromu, mordując blisko cztery setki bytujących w stolicy nieludzi.
W Temerii,
opowiedzieli kupcy jadący z południa, panują smutek i żałoba wśród
cintryjskich emigrantów, zebranych pod sztandarami marszałka Yissegerda.
Potwierdziła się bowiem straszna wieść o śmierci Lwiątka, księżniczki
Cirilli, ostatniej z krwi królowej Calanthe, zwanej Lwicą z Cintry.
Opowiedziano
kilka jeszcze straszniejszych, złowróżbnych plotek. Oto w kilku wsiach w
okolicach Aldersbergu dojone krowy zaczęły nagle strzykać z wymion krwią, a o świcie
widziano we mgle Dziewicę Moru, zwiastunkę straszliwej zagłady. W Brugge, w
okolicach Lasu Brokilon, zakazanego królestwa leśnych driad, pojawił się Dziki
Gon, galopujący po niebiosach orszak widm, a Dziki Gon, jak powszechnie
wiadomo, zawsze zapowiada wojnę. A z przylądka Bremervoord dostrzeżono widmowy
statek, a na jego pokładzie upiora - czarnego rycerza w hełmie ozdobionym
skrzydłami drapieżnego ptaka...
Goniec nie
przysłuchiwał się dłużej, był zbyt zmęczony. Poszedł do wspólnej izby
noclegowej, zwalił się na barłóg i zasnął jak kłoda.
O brzasku
wstał. Gdy wyszedł na podwórze, zdziwił się nieco - nie był pierwszym
szykującym się do drogi, a to rzadko się zdarzało. Przy studni stał osiodłany
kary ogier, a obok, przy korycie, myła ręce kobieta w męskim stroju. Słysząc
kroki Aplegatta, kobieta odwróciła się, mokrymi dłońmi zebrała i odrzuciła do
tyłu bujne czarne włosy. Goniec ukłonił się. Kobieta lekko skinęła głową.
Wchodząc do
stajni niemal zderzył się z drugim rannym ptaszkiem, którym była młoda
dziewczyna w aksamitnym berecie, wywodząca właśnie na podwórze jabłko-witą
klacz. Dziewczyna tarła twarz i ziewała, opierając się o bok wierzchowca.
- Ojej -
mruknęła, mijając gońca. - Usnę chyba na koniu... Usnę jak nic... Uaauaaua...
- Chłód cię
orzeźwi, gdy rozkłusujesz kobyłkę - rzekł grzecznie Aplegatt, ściągając siodło
z belki. - Szczęśliwej drogi, panieneczko.
Dziewczyna
odwróciła się i spojrzała na niego, jak gdyby dopiero teraz go zauważyła. Oczy
miała wielkie i zielone jak szmaragdy. Aplegatt narzucił czaprak na konia.
- Szczęśliwej
drogi życzyłem - powtórzył. Zwykle nie był wylewny ani rozmowny, ale teraz czuł
potrzebę pogadania z bliźnim, nawet jeśli tym bliźnim była zwykła zaspana
smarkula. Może sprawiły to długie dni samotności na szlaku, a może to, że
smarkula trochę przypominała jego średnią córkę.
- Niech was
bogowie ustrzegą - dodał - od wypadku i złej przygody. We dwie wy jeno i przy
tym niewiasty... A czasy teraz niedobre. Wszędzie niebezpieczeństwo czyha na
gościńcach...
Dziewczyna
szerzej otworzyła zielone oczy. Goniec poczuł zimno na plecach, przeszył go
dreszcz.
-
Niebezpieczeństwo... - odezwała się nagle dziewczyna dziwnym, zmienionym
głosem. - Niebezpieczeństwo jest ciche. Nie usłyszysz, gdy nadleci na szarych
piórach. Miałam sen. Piasek... Piasek był gorący od słońca...
- Co? -
Aplegatt zamarł z siodłem opartym o brzuch. - Co mówisz, panieneczko? Jaki
piasek?
Dziewczyna
wzdrygnęła się silnie, przetarła twarz. Jabłkowita klacz potrząsnęła łbem.
- Ciri! -
zawołała ostro czarnowłosa kobieta z podwórza, poprawiając popręg i juki
karego ogiera. - Pospiesz się!
Dziewczyna
ziewnęła, spojrzała na Aplegatta, zamrugała, sprawiając wrażenie zdziwionej
jego obecnością w stajni. Goniec milczał.
- Ciri -
powtórzyła kobieta. - Zasnęłaś tam?
- Już idę,
pani Yennefer!
Gdy Aplegatt
okulbaczył wreszcie konia i wywiódł go na podwórze, po kobiecie i dziewczynie
nie było już śladu. Kogut zapiał przeciągle i chrypliwie, rozszczekał się pies, wśród drzew
odezwała się kukułka. Goniec wskoczył na siodło. Przypomniał sobie nagle
zielone oczy zaspanej dziewczyny, jej dziwne słowa. Ciche niebezpieczeństwo?
Szare pióra? Gorący piasek? Chyba niespełna rozumu była dziewka, pomyślał.
Sporo takich teraz się widuje, pomylonych dziewek, ukrzywdzonych w wojenne dni
przez maruderów albo innych hultajów... Tak, ani chybi pomylona. A może jeno
rozespana, wyrwana ze snu, nie dobudzona jeszcze? Dziw, jakie brednie nieraz
ludzie plotą, gdy o świtaniu wciąż jeszcze między snem a jawą się kołaczą...
Znowu
przeszył go dreszcz, a między łopatkami odezwał się ból. Rozmasował plecy
pięścią.
Gdy tylko
znalazł się na mariborskim trakcie, wraził koniowi piętę w miękkie i poszedł w
galop. Czas naglił.
***
W Mariborze
goniec nie odpoczywał długo - nie minął dzień, a wiatr znowu świszczał mu w
uszach. Nowy koń, szpakowaty źrebiec z mariborskiej stadniny, szedł ostro,
wyciągając szyję i zamiatając ogonem. Migały przydrożne wierzby. Pierś
Aplegatta ugniatała sakwa z pocztą dyplomatyczną. Rzyć bolała.
- Tfu, a
żebyś kark skręcił, latawcze zatracony! - wrzasnął mu w ślad woźnica, ściągając
powody zaprzęgu, spłoszonego przemknięciem cwałującego szpaka. - Widzita go,
jak to gna, jakby mu śmierć pięty lizała! A pędź, pędź, świszczypało, i tak
przed kostuchą nie ucieczesz!
Aplegatt otarł
oko, załzawione od pędu.
Wczorajszego
dnia przekazał królowi Foltestowi listy, a potem wyrecytował tajne posłanie
króla Demawenda.
- Demawend do
Foltesta. W Dol Angra wszystko przygotowane. Przebierańcy czekają na rozkaz.
Przewidywany termin: druga noc lipcowa po nowiu księżyca. Łodzie muszą
wylądować na tamtym brzegu dwa dni później.
Nad gościńcem
leciały stada wron, kracząc donośnie. Leciały na wschód, w kierunku Mahakamu i
Dol Angra, w kierunku Yengerbergu. Jadąc, goniec powtarzał w pamięci słowa
sekretnego poselstwa, które za jego pośrednictwem król Temerii słał królowi
Aedirn.
Foltest do
Demawenda. Pierwsze: Wstrzymajmy akcję. Mądrale zwołali zjazd, mają się spotkać
i radzić na wyspie Thanedd. Ten zjazd może wiele zmienić. Drugie: poszukiwań Lwiątka
można zaprzestać. Potwierdziło się. Lwiątko nie żyje.
Aplegatt
dźgnął szpaka piętą. Czas naglił.
***
Wąska leśna
droga była zatarasowana wozami. Aplegatt zwolnił, spokojnie podkłusował do
ostatniego z długiej kolumny wehikułów. Natychmiast zorientował się, że nie
przepchnie się przez zator. O zawracaniu nie mogło być i mowy, byłaby to zbyt
wielka strata czasu. Zapuszczanie się w bagnisty gąszcz celem objechania
zatoru też niezbyt mu się uśmiechało, tym bardziej że zmierzchało już.
- Co tu się
stało? - zapytał woźniców ostatniego pojazdu kolumny, dwóch staruszków, z
których jeden zdawał się drzemać, a drugi nie żyć. - Napad? Wiewiórki? Gadajcie!
Spieszę się...
Nim któryś ze
staruszków zdążył odpowiedzieć, od niewidocznego wśród lasu czoła kolumny
rozległy się krzyki. Woźnice w pośpiechu wskakiwali na wozy, smagali konie i
woły przy wtórze wyszukanych przekleństw. Kolumna ociężale ruszyła z miejsca.
Drzemiący staruszek ocknął się, poruszył brodą, cmoknął na muły i strzelił je
lejcami po zadach. Staruszek wyglądający na nieżywego ożył, odsunął słomiany
kapelusz z oczu i popatrzył na Aplegatta.
- Patrzcie go
- powiedział. - Spieszno mu. Hę, synku, poszczęściło ci się. W sam czas tu
doskakałeś.
- Ano -
poruszył brodą drugi staruszek i popędził muły. - W sam czas. Gdybyś tu w
południe zajechał, stałbyś wraz z nami, czekał na wolny przejazd. Wszystkim nam
pilno, ale czekać przyszło. Jak pojedziesz, gdy trakt zamknięty?
- Zamknięty
był trakt? A to jaką modą?
- Srogi
ludojad się tu objawił, synku. Na rycerza napadł, co samowtór z pachołkiem
traktem jechał. Rycerzowi podobnież potwór głowę wraz z hełmem urwał, koniu kiszki
wypuścił. Pachołek umknąć zdołał, bajał, że zgroza
jedna, że czerwony był pono gościniec od juchy...
- Co to było
za monstrum? - spytał Aplegatt, wstrzymując konia, by móc kontynuować rozmowę
z woźnicami wlokącego się wozu. - Smok?
- Nie, nie
smok - powiedział drugi staruszek, ten w słomianym kapeluszu. - Powiadają,
mandygora, czy jakoś tak. Pachołek gadał, że latająca bestyja, okrutnie
wielga. A zawzięta! Myślelim, że żre rycerza i odleci, ale gdzie tam! Siadła
pono na drodze, kurwa jej mać, i siedzi, syczy, zębiskami łyska... No, to i
zatkała szlak niczym korek flaszkę, bo kto podjechał i potworę zoczył,
zostawiał wóz i chodu nazad. Ustawiło się tedy wozów na pół mili, a dookoła,
jak sam baczysz, synku, gęstwa i mokradło, ani objechać, ani zawrócić. Stalim
tedy...
- Tylu
chłopa! - parsknął goniec. - A stali jak dudki! Było topory wziąć a dzidy i
wyżenąć bestię z drogi albo ubić.
- Ano, paru
próbowało - powiedział powożący staruszek, popędzając muły, bo kolumna ruszyła
szybciej. -Trzech krasnoludów z kupieckiej straży, a z nimi czterej nowobrańcy,
co do Carreras do twierdzy szli, do wojska. Krasnoludów bestyja okrutnie
poharatała, a nowobrańcy...
- Czmychnęli
- dokończył drugi staruszek, po czym soczyście i daleko splunął, niechybnie
trafiając w wolną przestrzeń między zadami mułów. - Czmychnęli, ledwo ową
mandygorę zoczyli. Jeden pono w gacie się sfajdał. O, patrzaj, patrzaj, synku,
to on! Tam!
- Co wy mi tu
- zdenerwował się lekko Aplegatt - posrańca chcecie pokazywać? Nieciekawym...
- Nie to!
Potwór! Ubity potwór! Wojacy na furę go kładą! Widzicie?
Aplegatt
stanął w strzemionach. Pomimo zapadających ciemności i tłoczących się ciekawskich
dostrzegł podnoszone przez żołnierzy ogromne płowe cielsko. Nietoperze
skrzydła i skorpioni ogon potwora wlokły się bezwładnie po ziemi. Krzyknąwszy
chóralnie, wojacy unieśli zewłok wyżej i zwalili na wóz. Zaprzężone do wozu
konie, zaniepokojone widać smrodem krwi i ścierwa, zarżały, targnęły dyszlem.
- Nie stać! -
wrzasnął na staruszków komenderujący żołnierzami dziesiętnik. - Dalej jechać!
Nie tarasować przejazdu!
Dziadek
popędził muły, wóz podskoczył na koleinach. Aplegatt szturchnął konia piętą,
zrównał się.
- Wojacy,
widno, bestię utłukli?
- Ale tam -
zaprzeczył staruszek. - Wojacy, jak przyszli, jeno gęby na ludzi rozwierali,
rugali. A to stój, a to nastąp się, a to to, a to sio. Do potwora im spieszno
nie było. Posłali po wiedźmina.
- Po wiedźmina?
- Tak było -
zapewnił drugi staruszek. - Któremuś się przypomniało, że we wsi wiedźmina
widział, tedy posłali po niego. Przejeżdżał potem podle nas. Włos miał biały,
gębę paskudną i srogi miecz na plecach. Nie minęła godzina, jak ktoś od
przodka krzyknął, że zara będzie można jechać, bo wiedźmin bestyję ukatrupił.
Tegdy ruszylim nareszcie i akuratnieś ty się, synku, napatoczył.
- Ha - rzekł
Aplegatt w zamyśleniu. - Tyle lat po drogach gonię, a jeszcze wiedźmina nie
napotkałem. Widział kto, jak on tego potwora sprawiał?
- Ja
widziałem! - zawołał chłopak ze zmierzwioną czupryną, podkłusowując z drugiej
strony wozu. Jechał na oklep, powodując chudą hreczkowatą szkapką za pomocą
kantara. - Wszystko widziałem! Bo przy żołnierzach byłem, na samiuśkim
przodku!
- Patrzcie
go, smarka - powiedział powożący staruszek. - Mleko pod nosem, a jak się
mądrzy. A batem chcesz?
- Niechajcie
go, ojciec - wtrącił się Aplegatt. - Skoro rozstaje, tam na Carreras pojadę, a
wcześniej chciałoby się wiedzieć, co było z tym wiedźminem. Gadaj, mały.
- A było tak
- zaczął szybko chłopak, jadąc stępa obok zaprzęgu - że przybył ów wiedźmin do
wojskowego komendanta. Rzekł, że zwie się Gerant. Komendant za się na to, że
jak się zwał, tak się zwał, lepiej niech się do roboty weźmie. I pokazał, kędy
potwór siedzi. Wiedźmin podszedł bliżej, popatrzył krzynkę. Do potwora było ze
staje, albo i więcej nawet, ale on tylko z dala pojrzał i od razu mówi, że to
jest mantikora wyjątkiem wielga i że ubije ją, jak mu dwieście koron zapłacą.
- Dwieście
koron? - zachłysnął się drugi staruszek. -Co on, ze szczętem zdumiał?
- To samo pan
komendant rzekli, ino że plugawiej nieco. A wiedźmin na to, że tyle to ma
kosztować i że jemu zajedno, niech potwór siedzi na drodze choćby do sądnego
dnia. Komendant na to, że tyli grosza nie zapłaci, wolej mu poczekać, aż stwora
sama odleci. Wiedźmin za się na to, że stwora nie odleci, bo głodna jest i
wściekła. A jeśli odleci, to wnet nazad powróci, bo to jej łowieckie tero...
teret... teretor...
- A ty, smarku,
nie bublij! - zezłościł się powożący staruszek, bez widocznego skutku próbując
wysmarkać się w palce, w których jednocześnie trzymał lejce. - Jeno mów, jak
było!
- Wżdy mówię!
Rzekł wiedźmin tak: nie odleci potwór, a będzie sobie całą noc rycerza ubitego
jadł, powolutku, bo rycerz w zbroicy, wydłubać go trudno ze środka. Na to
podeszli kupce i nuże wiedźmina ugadywać, tak i siak, że ściepkę zrobią i sto
koron mu dadzą. A wiedźmin im na to, że bestia, pry, zowie się mantikora i
bardzo jest nieprzezpieczna, tedy sto koron to se mogą wsadzić do rzyci, on
karku nie nadstawi. Na to komendant rozsierdził się i powiedział, że taka to
już pieska i wiedźmińska dola karku nadstawiać i że wiedźmin rychtyk do tego
jest jako właśnie ona rzyć do srania. A kupce widać bojali się, że wiedźmin
takoż rozsierdzi się i precz ruszy, bo ugodzili się na sto pięćdziesiąt. I
wiedźmin miecza dobył i gościńcem poszedł, ku temu miejscu, gdzie potwora
siedziała. A komendant znak od uroku w ślad za nim zrobił, na ziem popluł i
rzekł, że takich odmieńców piekielnych nie wiedzieć czemu ziemia nosi. Jeden
kupiec za się na to, że jakby wojsko, miast po lasach za elfami ganiać,
straszydła z dróg przepędzało, toby wiedźminów nie było trzeba i że...
- Nie pleć -
przerwał staruszek - ino opowiadaj, coś widział.
- Jam -
pochwalił się chłopak - wiedźmińskiego konia strzegł, kobyłki kasztanki ze
strzałką białą.
- Z kobyłką
pies tańcował! A jak wiedźmin potwora ubijał, widziałeś?
- Eee... -
zająknął się chłopak. - Nie widziałem... Do tyłu mnie wypchli. Wszyscy w głos
wrzeszczeli i konie się spłoszyły, tedy...
- Przeciem
mówił - rzekł pogardliwie dziadek - że gówno on widział, smark jeden.
- Alem
widział wiedźmina, gdy wrócił! - zaperzył się chłopak. - A komendant, który na
wszystko baczył, blady był całkiem na licu i rzekł po cichu do żołnierzów, że
są to czary magiczne albo sztuczki elfie, że zwykły człowiek tak szybko mieczem
robić nie zdoła... Wiedźmin za się od kupców wziął pieniądz, kobyłki dosiadł i
pojechał.
- Hmmm... -
mruknął Aplegatt. - Którędy pojechał? Traktem ku Carreras? Jeśli tak, to go
może dognam, choć mu się przyjrzę...
- Nie -
powiedział chłopak. - On z rozstaja w stronę Dorian ruszył. Spieszno mu było.
***
Wiedźminowi
rzadko śniło się cokolwiek i nawet tych rzadkich snów nigdy nie pamiętał po
przebudzeniu. Nawet wtedy, gdy były to koszmary - a zwykle były to koszmary.
Tym razem to
też był koszmar, ale tym razem wiedźmin zapamiętał przynajmniej jego fragment.
Ze skłębionego wiru jakichś niejasnych, ale niepokojących postaci, dziwnych,
ale złowróżbnych scen i niezrozumiałych, ale budzących grozę słów i dźwięków
wyłonił się nagle wyraźny i czysty obraz. Ciri. Inna od tej, którą pamiętał z
Kaer Morhen. Jej popielate włosy, rozwiane w galopie, były dłuższe - takie
jakie nosiła wtedy, gdy spotkał ją po raz pierwszy, w Brokilonie. Gdy
przejeżdżała obok niego, chciał krzyknąć, ale nie dobył głosu. Chciał pobiec za
nią, ale miał wrażenie, że do połowy ud pogrążony jest w stygnącej smole. A
Ciri zdawała się go nie widzieć, galopowała dalej, w noc, między pokraczne
olchy i wierzby, jak żywe wymachujące konarami. A on zobaczył, że jest
ścigana. Że w ślad za nią cwałuje kary koń, a na nim jeździec w czarnej zbroi,
w hełmie udekorowanym skrzydłami drapieżnego ptaka.
Nie mógł się
poruszyć, nie mógł krzyknąć. Mógł tylko patrzeć, jak skrzydlaty rycerz dogania
Ciri, chwyta za włosy, ściąga z siodła i galopuje dalej, wlokąc ją za sobą.
Mógł tylko patrzeć, jak twarz Ciri sinieje z bólu, a z jej ust rwie się
bezgłośny krzyk. Obudzić się, rozkazał sobie, nie mogąc znieść koszmaru.
Obudzić się! Obudzić się natychmiast!
Obudził się.
Długo leżał
nieruchomo, rozpamiętując sen. Potem wstał. Wyciągnął spod poduszki sakiewkę,
szybko przeliczył dziesięciokoronówki. Sto pięćdziesiąt za wczorajszą mantikorę.
Pięćdziesiąt za mglaka, którego zabił na zlecenie wójta z wioski pod Carreras.
I pięćdziesiąt za wilkołaka, którego wystawili mu osadnicy z Burdorffu.
Pięćdziesiąt
za wilkołaka. Dużo, bo robota była łatwa. Wilkołak nie bronił się. Zagnany do
jaskini, z której nie było wyjścia, uklęknął i czekał na cios miecza.
Wiedźminowi było go żal.
Ale
potrzebował pieniędzy.
Nie minęła
godzina, a wędrował już ulicami miasta Dorian, szukając znajomego zaułka i
znajomego szyldu.
***
Napis na
szyldzie głosił: „Codringher i Fenn, konsultacje i usługi prawne". Geralt
jednak wiedział aż nadto dobrze, że to, co robili Codringher i Fenn, miało z
reguły nad wyraz mało wspólnego z prawem, sami zaś partnerzy mieli mnóstwo
powodów, by unikać jakiegokolwiek kontaktu zarówno z prawem, jak i z jego
przedstawicielami. Wątpił też poważnie, by którykolwiek ze zjawiających się w
kantorze klientów wiedział, co znaczy słowo „konsultacja".
W dolnej
kondygnacji budyneczku nie było wejścia; były tylko solidnie zaryglowane wrota,
zapewne wiodące do wozowni lub stajni. Aby dostać się do drzwi wejściowych,
trzeba było zapuścić się na tyły domu, wejść na błotniste, pełne kaczek i kur
podwórko, stamtąd na schodki, potem zaś przejść wąską galeryjką i ciemnym
korytarzykiem. Dopiero wówczas stawało się przed solidnymi, okutymi drzwiami
z mahoniu, zaopatrzonymi w wielką mosiężną kołatkę w kształcie lwiej głowy.
Geralt
zakołatał, po czym cofnął się szybko. Wiedział, że zamontowany w drzwiach
mechanizm może wystrzelić z ukrytych wśród okuć otworów długie na dwadzieścia
cali żelazne szpikulce. Teoretycznie, szpikulce strzelały z drzwi tylko
wówczas, gdy ktoś próbował manipulować przy zamku, względnie gdy Codringher lub
Fenn naciskali na urządzenie spustowe, ale Geralt wielokrotnie już przekonał
się, że nie ma niezawodnych mechanizmów i że każdy z nich działa czasem nawet
wtedy, gdy działać nie powinien. I odwrotnie.
W drzwiach
było zapewne jakieś urządzenie identyfikujące gości, prawdopodobnie
czarodziejskie. Po zakołataniu nigdy nikt z wewnątrz nie indagował ani nie
żądał, by się opowiadać. Drzwi otwierały się i stawał w nich Codringher.
Zawsze Codringher, nigdy Fenn.
- Witaj,
Geralt - powiedział Codringher. - Wejdź. Nie musisz się tak płaszczyć do
framugi, bo rozmontowałem zabezpieczenie. Parę dni temu coś się w nim zepsuło.
Zadziałało ni z gruszki, ni z pietruszki i podziurawiło domokrążcę. Wchodź
śmiało. Masz sprawę do mnie?
- Nie -
wiedźmin wszedł do obszernego, mrocznego przedpokoju, w którym jak zwykle lekko
śmierdziało kotem. - Nie do ciebie. Do Fenna.
Codringher
zarechotał głośno, utwierdzając wiedźmina w podejrzeniu, że Fenn był postacią
stuprocentowo mityczną, służącą do mydlenia oczu prewotom, bajlifom, poborcom
podatków i innym nienawistnym Codringherowi osobom.
Weszli do
kantoru, w którym było jaśniej, bo był to pokój szczytowy - solidnie
zakratowane okna wychodziły na słońce przez większą część dnia. Geralt zajął
krzesło przeznaczone dla klientów. Naprzeciw, za dębowym biurkiem, rozparł się
w wyściełanym fotelu Codringher, każący tytułować się „adwokatem"
człowiek, dla którego nie było rzeczy niemożliwych. Jeśli ktoś miał trudności,
kłopoty, problemy - szedł do Codringhera. I wówczas ten ktoś szybko dostawał
do ręki dowody nieuczciwości i malwersacji wspólnika w interesach. Otrzymywał
kredyt bankowy bez zabezpieczeń i gwarancji. Jako jedyny z długiej listy
wierzycieli egzekwował należności od firmy, która ogłaszała bankructwo.
Otrzymywał spadek, choć bogaty wuj odgrażał się, że nie zapisze ni miedziaka.
Wygrywał proces spadkowy, bo najzawziętsi nawet krewni niespodziewanie
wycofywali roszczenia. Jego syn wychodził z lochu, oczyszczony z zarzutów na
podstawie niezbitych dowodów albo zwolniony z braku takowych, bo jeśli dowody
były, to znikały tajemniczo, a świadkowie na wyprzódki odwoływali wcześniejsze
zeznania. Nadskakujący córce łowca posagów nagle zwracał afekt ku innej.
Kochanek żony lub uwodziciel córki w wyniku nieszczęśliwego wypadku doznawał
skomplikowanego złamania trzech kończyn, w tym przynajmniej jednej górnej. A
zapamiętały wróg lub inny nader niewygodny osobnik przestawał szkodzić - z
reguły ginął po nim wszelki ślad i słuch. Tak, jeśli ktoś miał problemy, jechał
do Dorian, biegł chyżo do firmy „Codringher i Fenn" i kołatał do mahoniowych
drzwi. W drzwiach stawał „adwokat" Codringher, niewysoki, szczupły i
szpakowaty, o niezdrowej cerze człowieka rzadko przebywającego na świeżym
powietrzu. Codringher prowadził do kantoru, siadał w fotelu, brał na kolana
dużego biało-czarnego kocura i głaskał go. Obaj -Codringher i kocur - mierzyli
klienta nieładnym, niepokojącym spojrzeniem żółtozielonkawych oczu.
- Otrzymałem
twój list - Codringher i kocur zmierzyli wiedźmina żółtozielonymi spojrzeniami.
- Odwiedził mnie także Jaskier. Przejeżdżał przez Dorian kilka tygodni temu.
Opowiedział mi co nieco o twoich strapieniach. Ale powiedział bardzo mało. Za
mało.
- Doprawdy?
Zaskakujesz mnie. To byłby pierwszy znany mi przypadek, gdy Jaskier nie
powiedział za dużo.
- Jaskier -
Codringher nie uśmiechnął się - niewiele powiedział, bo i wiedział niewiele. A
powiedział mniej, niż
wiedział, bo
po prostu o niektórych sprawach zakazałeś mu gadać. Skąd u ciebie ten brak
zaufania? I to względem kolegi w profesji?
Geralt
żachnął się lekko. Codringher byłby udał, że nie zauważył, ale nie mógł, bo kot
zauważył. Rozwarłszy szeroko oczy, obnażył białe kiełki i zasyczał niemal
bezgłośnie.
- Nie drażnij
mojego kota - powiedział adwokat, uspokajając zwierzątko głaskaniem. -
Poruszyło cię nazwanie kolegą? Przecież to prawda. Ja też jestem wiedźminem. Ja
też wybawiam ludzi od potworów i od potwornych kłopotów. I też robię to za
pieniądze.
- Są pewne
różnice - mruknął Geralt, wciąż pod nieprzyjaznym wzrokiem kocura.
- Są -
zgodził się Codringher. - Ty jesteś wiedźminem anachronicznym, a ja wiedźminem
nowoczesnym, idącym z duchem czasu. Dlatego ty wkrótce będziesz bezrobotny, a
ja będę prosperował. Strzyg, wiwern, endriag i wilkołaków wkrótce nie będzie
już na świecie. A skurwysyny będą zawsze.
- Przecież ty
wybawiasz od kłopotów właśnie głównie skurwysynów, Codringher. Mających kłopoty
biedaków nie stać na twoje usługi.
- Na twoje
usługi biedaków nie stać również. Biedaków nigdy nie stać na nic, dlatego
właśnie są biedakami.
-
Niesłychanie to logiczne. A odkrywcze, że aż dech zapiera.
- Prawda ma
to do siebie, że zapiera. A właśnie prawdą jest, że bazą i ostoją naszych
profesji jest skurwysyństwo. Z tym, że twoje jest już prawie reliktem, a moje
jest realne i rosnące w siłę.
- Dobra,
dobra. Przejdźmy do rzeczy.
- Najwyższy
czas - kiwnął głową Codringher, głaszcząc kota, który wyprężył się i zamruczał
głośno, wbijając mu pazury w kolano. - I załatwiajmy te rzeczy zgodnie z
hierarchią ich ważności. Rzecz pierwsza: moje honorarium, kolego wiedźminie,
wynosi dwieście pięćdziesiąt novigradzkich koron. Dysponujesz taką kwotą? Czy
też może zaliczasz się do mających kłopoty biedaków?
- Najpierw
przekonajmy się, czy zapracowałeś na taką kwotę.
-
Przekonywanie - powiedział zimno adwokat - ogranicz wyłącznie do własnej osoby
i bardzo przyspiesz. Gdy zaś się już przekonasz, połóż pieniądze na stole.
Wówczas przejdziemy do kolejnych, mniej ważnych rzeczy.
Geralt
odwiązał od pasa mieszek i z brzękiem rzucił go na biurko. Kocur gwałtownym
susem zeskoczył z kolan Codringhera i umknął. Adwokat schował trzos do szuflady,
nie sprawdzając zawartości.
- Spłoszyłeś
mojego kota - powiedział z nieudawanym wyrzutem.
-
Przepraszam. Myślałem, że brzęk pieniędzy jest ostatnią rzeczą mogącą spłoszyć
twojego kota. Mów, czego się dowiedziałeś.
- Ten Rience
- zaczął Codringher - który tak cię interesuje, to dość tajemnicza postać.
Udało mi się ustalić tylko to, że studiował dwa lata w szkole czarodziejów w
Bań Ard. Wywalili go stamtąd, przyłapawszy na drobnych kradzieżach. Pod szkołą,
jak zwykle, czekali werbownicy z kaedweńskiego wywiadu. Rience dał się
zwerbować. Co robił dla wywiadu Kaedwen, nie udało mi się ustalić. Ale odrzuty
ze szkoły czarodziejów zwykle szkoli się na morderców. Pasuje?
- Jak ulał.
Mów dalej.
- Następna
informacja pochodzi z Cintry. Pan Rience siedział tam w lochu. Za rządów
królowej Calanthe.
- Za co
siedział?
- Wyobraź to
sobie, że za długi. Kiblował krótko, bo ktoś go wykupił, spłacając te długi
wraz z procentami. Transakcja odbyła się za pośrednictwem banku, z zastrzeżeniem
anonimowości dobroczyńcy. Próbowałem wyśledzić, od kogo pochodziły pieniądze,
ale dałem za wygraną po czterech kolejnych bankach. Ten, kto wykupił Rience'a,
był profesjonałem. I bardzo zależało mu na anonimowości.
Codringher
zamilkł, zakasłał ciężko, przykładając chustkę do ust.
- I nagle,
tuż po zakończeniu wojny, pan Rience pojawił się w Sodden, w Angrenie i w
Brugge - podjął po chwili, ocierając wargi i patrząc na chustkę. - Odmieniony
nie do poznania, przynajmniej jeśli chodzi o zachowanie i ilość gotówki, jaką
dysponował i jaką szastał. Bo jeżeli chodzi o miano, to bezczelny sukinsyn nie
wysilał się - nadal używał imienia Rience. I jako Rience zaczął prowadzić
intensywne poszukiwania pewnej osoby, czy raczej osóbki. Odwiedził druidów z
angreńskiego Kręgu, tych, którzy opiekowali się wojennymi sierotami. Ciało
jednego z druidów odnaleziono po jakimś czasie w pobliskim lesie, zmasakrowane,
noszące ślady tortur. Potem Rience pojawił się na Zarzeczu...
- Wiem -
przerwał Geralt. - Wiem, co zrobił z chłopską rodziną z Zarzecza. Za dwieście
pięćdziesiąt koron liczyłem na więcej. Jak do tej pory, nowością była dla mnie
jedynie informacja o szkole czarodziejów i o kaedweńskim wywiadzie. Resztę
znam. Wiem, że Rience to bezwzględny morderca. Wiem, że to arogancki łobuz, nie
wysilający się nawet na przybieranie fałszywych imion. Wiem, że pracuje na
czyjeś zlecenie. Na czyje, Codringher?
- Na zlecenie
jakiegoś czarodzieja. To czarodziej wykupił go wtedy z lochu. Sam mnie
informowałeś, a Jaskier to potwierdził, że Rience używa magii. Prawdziwej
magii, nie sztuczek, które mógłby znać żak wylany z akademii. Ktoś go zatem
wspiera, wyposaża w amulety, prawdopodobnie potajemnie szkoli. Niektórzy z
oficjalnie praktykujących magików mają takich sekretnych uczniów i totumfackich
do załatwiania nielegalnych lub brudnych spraw. W żargonie czarodziejów coś
takiego określa się jako działanie ze smyczy.
- Działając z
czarodziejskiej smyczy, Rience korzystałby z magii kamuflującej. A on nie
zmienia ani imienia, ani aparycji. Nie pozbył się nawet odbarwienia skóry po
poparzeniu przez Yennefer.
- Właśnie to
potwierdza, że działa ze smyczy - Codringher zakasłał, otarł wargi chustką. -
Bo czarodziejski kamuflaż to żaden kamuflaż, tylko dyletanci używają czegoś
takiego. Gdyby Rience ukrywał się pod magiczną zasłoną lub iluzoryczną maską,
natychmiast sygnalizowałby
to każdy magiczny alarm, a takie alarmy są w tej
chwili praktycznie w każdej bramie grodowej. A czarodzieje wyczuwają
iluzoryczne maski bezbłędnie. W największym skupisku ludzi, w największej
ciżbie Rience zwróciłby na siebie uwagę każdego czarodzieja, jak gdyby z uszu
walił mu płomień, a z rzyci kłęby dymu. Powtarzam: Rience działa na zlecenie
czarodzieja i działa tak, by nie ściągać na siebie uwagi innych czarodziejów.
- Niektórzy
mają go za nilfgaardzkiego szpiega.
- Wiem o tym.
Uważa tak na przykład Dijkstra, szef wywiadu Redanii. Dijkstra myli się rzadko,
można więc przyjąć, że i tym razem ma rację. Ale jedno nie wyklucza drugiego.
Totumfacki czarodzieja może być jednocześnie nilfgaardzkim szpiegiem.
- Co
oznaczałoby, że jakiś oficjalnie praktykujący czarodziej szpieguje dla
Nilfgaardu za pośrednictwem tajnego totumfackiego.
- Bzdura -
Codringher zakasłał, z uwagą obejrzał chustkę. - Czarodziej miałby szpiegować
dla Nilfgaardu? Z jakich powodów? Dla pieniędzy? Śmieszne. Licząc na wielką
władzę pod rządami zwycięskiego cesarza Emhyra? Jeszcze śmieszniejsze. Nie jest
tajemnicą, że Emhyr var Emreis trzyma podległych mu czarodziejów krótko.
Czarodzieje w Nilfgaardzie traktowani są równie funkcjonalnie jak, dajmy na
to, stajenni. I mają nie więcej władzy niż stajenni. Czy którykolwiek z
naszych rozwydrzonych magików zdecydowałby się walczyć o zwycięstwo cesarza,
przy którym byłby stajennym? Filippa Eilhart, która dyktuje Vizimirowi
Redańskiemu królewskie orędzia i edykty? Sabrina Glevissig, która przerywa
przemowy Henselta z Kaedwen, waląc pięścią w stół i nakazując, by król się
zamknął i słuchał? Vilgefortz z Roggeveen, który niedawno odpowiedział
Demawendowi z Aedirn, że chwilowo nie ma dla niego czasu?
- Krócej,
Codringher. Jak to więc jest z Rience'em?
- Zwyczajnie.
Nilfgaardzki wywiad próbuje dotrzeć do czarodzieja, wciągając do współpracy
totumfackiego. Z tego, co wiem, Rience nie pogardziłby nilfgaardzkim florenem
i zdradził swego mistrza bez wahania.
- Teraz to ty
opowiadasz bzdury. Nawet nasi rozwydrzeni magicy z miejsca zorientowaliby się,
że są zdradzani, a rozszyfrowany Rience zadyndałby na szubienicy. Jeśli miałby
szczęście.
- Dziecko z
ciebie, Geralt. Rozszyfrowanych szpiegów nie wiesza się, lecz wykorzystuje.
Faszeruje dezinformacją, próbuje przerobić na podwójnych agentów...
- Nie nudź
dziecka, Codringher. Nie interesują mnie kulisy pracy wywiadu ani polityka.
Rience depcze mi po piętach, chcę wiedzieć dlaczego i na czyje zlecenie. Wychodzi
na to, że na zlecenie jakiegoś czarodzieja. Kto jest tym czarodziejem?
- Jeszcze nie
wiem. Ale wkrótce będę to wiedział.
- Wkrótce -
wycedził wiedźmin - to dla mnie za późno.
- Wcale tego
nie wykluczam - powiedział poważnie Codringher. - Wpakowałeś się w paskudną
kabałę, Geralt. Dobrze, że zwróciłeś się do mnie, ja umiem wyciągać z kabał. W
zasadzie już cię wyciągnąłem.
- Doprawdy?
- Doprawdy -
adwokat przyłożył chustkę do ust i zakasłał. - Bo widzisz, kolego, oprócz
czarodzieja, a może i Nilfgaardu, w rozgrywce jest też trzecia partia. Odwiedzili
mnie, wystaw sobie, agenci tajnych służb króla Foltesta. Mieli kłopot. Król
rozkazał im poszukiwać pewnej zaginionej księżniczki. Gdy okazało się, że to
nie takie proste, agenci postanowili wciągnąć do współpracy specjalistę od
nieprostych spraw. Naświetlając problem, zasugerowali specjaliście, że sporo o
poszukiwanej księżniczce może wiedzieć pewien wiedźmin. Ba, może nawet wiedzieć,
gdzie ona jest.
- A co
uczynił specjalista?
- Początkowo
dał wyraz zdziwieniu. Zdziwiło go mianowicie, że wzmiankowanego wiedźmina nie
wsadzono do lochu, by tam tradycyjnym sposobem dowiedzieć się wszystkiego, co
wie, a nawet sporo tego, czego nie wie, ale zmyśli, by zadowolić pytających.
Agenci odrzekli, że ich szef zabronił im tego. Wiedźmini, wyjaśnili agenci,
mają tak wrażliwy system nerwowy, że pod wpływem tortur natychmiast umierają,
albowiem, jak się obrazowo
wyrazili, żyłka im w mózgu pęka. W związku z tym polecono
im wiedźmina tropić, ale to zadanie również okazało się niełatwe. Specjalista
pochwalił agentów za rozsądek i nakazał im zgłosić się za dwa tygodnie.
- Zgłosili
się?
- A jakże. A
wówczas specjalista, który już uważał cię za klienta, przedstawił agentom
niezbite dowody na to, że wiedźmin Geralt nie miał, nie ma i nie mógł mieć
niczego wspólnego z poszukiwaną księżniczką. Specjalista znalazł bowiem
naocznych świadków śmierci księżniczki Cirilli, wnuczki królowej Calanthe,
córki królewny Pavetty. Cirilla zmarła trzy lata temu w obozie dla uchodźców w
Angrenie. Na dyfteryt. Dziecko przed śmiercią cierpiało strasznie. Nie
uwierzysz, ale temerscy agenci mieli łzy w oczach, gdy słuchali relacji moich
naocznych świadków.
- Ja też mam
łzy w oczach. Temerscy agenci, jak tuszę, nie mogli lub nie chcieli zaoferować
ci więcej niż dwieście pięćdziesiąt koron?
- Twój
sarkazm rani moje serce, wiedźminie. Wyciągnąłem cię z kabały, a ty, miast
dziękować, ranisz moje serce.
- Dziękuję i
przepraszam. Dlaczego król Foltest rozkazał agentom poszukiwać Ciii,
Codringher? Co im rozkazano uczynić, gdy ją odnajdą?
- Aleś ty
niedomyślny. Zabić ją, rzecz jasna. Uznano ją za pretendentkę do tronu Cintry,
a są wobec tego tronu inne plany.
- To się kupy
nie trzyma, Codringher. Tron Cintry spłonął razem z królewskim pałacem, miastem
i całym krajem. Teraz rządzi tam Nilfgaard. Foltest dobrze o tym wie, inni
królowie też. W jaki sposób Ciri może pretendować do tronu, którego nie ma?
- Chodź -
Codringher wstał. - Spróbujemy wspólnie znaleźć odpowiedź na to pytanie. Przy
okazji dam ci dowód zaufania... Co cię tak interesuje w tym portrecie, można
wiedzieć?
- To, że jest
podziurawiony, jakby dzięcioł dziobał go kilka sezonów - powiedział Geralt,
patrząc na wizerunek w złoconych ramach, wiszący na ścianie naprzeciw biurka
adwokata. - I to, że przedstawia wyjątkowego idiotę.
- To mój
nieboszczyk ojciec - Codringher skrzywił się lekko. - Wyjątkowy idiota.
Powiesiłem tu portret, by zawsze mieć go przed oczami. W charakterze
przestrogi. Chodź, wiedźminie.
Wyszli do
przedpokoju. Kocur, który leżał na środku dywanu i zapamiętale lizał
wyciągniętą pod dziwnym kątem tylną łapkę, na widok wiedźmina umknął natychmiast
w ciemność korytarza.
- Dlaczego
koty cię tak nie lubią, Geralt? Czy to ma coś wspólnego z...
- Tak -
uciął. - Ma.
Mahoniowy
panel boazerii usunął się bezszelestnie, odsłaniając sekretne przejście.
Codringher poszedł pierwszy. Panel, niewątpliwie uruchamiany magicznie, zamknął
się za nimi, ale nie pogrążył w ciemności. Z głębi tajnego korytarza docierało
światło.
W
pomieszczeniu na końcu korytarza było zimno i sucho, a w powietrzu unosił się
ciężki, duszący zapach kurzu i świec.
- Poznasz
mojego współpracownika, Geralt.
- Fenna? -
uśmiechnął się wiedźmin. - Nie może być.
- Może.
Przyznaj się, podejrzewałeś, że Fenn nie istnieje?
- Skądże.
Spomiędzy
sięgających niskiego sklepienia regałów i półek z księgami rozległo się
skrzypienie, a po chwili wyjechał stamtąd dziwaczny wehikuł. Był to wysoki
fotel zaopatrzony w koła. Na fotelu siedział karzeł o ogromnej głowie,
osadzonej - z pominięciem szyi - na nieproporcjonalnie wąskich ramionach.
Karzeł nie miał obu nóg.
- Poznajcie
się - powiedział Codringher. - Jakub Fenn, uczony legista, mój wspólnik i
nieoceniony współpracownik. A to nasz gość i klient...
- Wiedźmin
Geralt z Rivii - dokończył z uśmiechem kaleka. — Domyśliłem się bez zbytniego
trudu. Pracuję nad zagadnieniem od kilku miesięcy. Pozwólcie za mną, panowie.
Ruszyli za
poskrzypującym fotelem w labirynt między regałami uginającymi się pod ciężarem
tomów, których nie powstydziłaby się uniwersytecka biblioteka w
Oxenfurcie. Inkunabuły, jak ocenił Geralt, musiały być gromadzone przez kilka
pokoleń Codringherów i Fennów. Był rad z okazanego dowodu zaufania, cieszył
się, mogąc wreszcie poznać Fenna. Nie wątpił jednak, że postać, choć
stuprocentowo realna, po części była też mityczna. Mitycznego Fenna,
niezawodnie alter ego Codringhera, często widywano w terenie, a przykuty do
fotela uczony legista prawdopodobnie nigdy nie opuszczał budynku.
Środek
pomieszczenia był szczególnie dobrze oświetlony, stał tu niski, dostępny z
fotela na kółkach pulpit, na którym piętrzyły się księgi, zwoje pergaminu i
welinu, papierzyska, butle inkaustu i tuszu, pęki piór i tysiączne zagadkowe
utensylia. Nie wszystkie były zagadkowe. Geralt rozpoznał formy do fałszowania
pieczęci i diamentową tarkę do usuwania zapisów z urzędowych dokumentów. Na
środku pulpitu leżał mały kulowy arbalet repetier, a obok wyzierały spod
aksamitnej tkaniny wielkie szkła powiększające, sporządzone ze szlifowanego kryształu
górskiego. Takie szkła były rzadkością i kosztowały majątek.
- Znalazłeś
coś nowego, Fenn?
- Niewiele -
kaleka uśmiechnął się. Uśmiech miał miły i bardzo ujmujący. - Zawęziłem listę
potencjalnych mocodawców Rience'a do dwudziestu ośmiu czarodziejów...
- To na razie
zostawmy - przerwał prędko Codringher. - Na razie interesuje nas coś innego.
Wyjaśnij Geraltowi powody, dla których zaginiona księżniczka Cintry jest
obiektem szeroko zakrojonych poszukiwań agentów Czterech Królestw.
- Dziewczyna
ma w żyłach krew królowej Calanthe -powiedział Fenn, jakby zaskoczony
koniecznością wyjaśniania tak oczywistych spraw. - Jest ostatnią z królewskiej
linii. Cintra ma spore znaczenie strategiczne i polityczne. Zaginiona,
pozostająca poza strefą wpływów pretendentka do korony jest niewygodna, a może
być groźna, jeśli dostanie się pod niewłaściwe wpływy. Na przykład wpływy
Nilfgaardu.
- O ile
pamiętam - rzekł Geralt - w Cintrze prawo wyłącza kobiety z sukcesji.
- To prawda -
potwierdził Fenn i znowu się uśmiechnął. - Ale kobieta zawsze może zostać
czyjąś żoną i matką potomka płci męskiej. Służby wywiadowcze Czterech Królestw
dowiedziały się o wszczętych przez Rience'a gorączkowych poszukiwaniach
księżniczki i były przekonane, że o to właśnie chodziło. Postanowiono więc
uniemożliwić księżniczce zostanie żoną i matką. Prostym, ale skutecznym
sposobem.
- Ale
księżniczka nie żyje - rzekł szybko Codringher, obserwując zmiany, jakie na
twarzy Geralta wywołały słowa uśmiechniętego karła. - Agenci dowiedzieli się o
tym i zaprzestali poszukiwań.
- Na razie
zaprzestali - wiedźmin z niemałym trudem zdobył się na spokój i chłodny ton. -
Fałsz ma to do siebie, że wychodzi na jaw. Poza tym królewscy agenci to tylko
jedna z partii biorących udział w tej grze. Agenci, sami to powiedzieliście,
tropili Ciri, by pokrzyżować plany innym tropicielom. Ci inni mogą być mniej
podatni na dezinformację. Wynająłem was, byście znaleźli sposób na zapewnienie
dziecku bezpieczeństwa. Co proponujecie?
- Mamy pewną
koncepcję - Fenn rzucił okiem na wspólnika, ale nie znalazł na jego twarzy
rozkazu milczenia. - Chcemy dyskretnie, ale szeroko rozpowszechnić opinię, że
nie tylko księżniczka Cirilla, ale nawet jej ewentualni męscy potomkowie nie
mają żadnych praw do tronu Cintry.
- W Cintrze
kądziel nie dziedziczy - wyjaśnił Codringher, walcząc z kolejnym atakiem
kaszlu. - Dziedziczy wyłącznie miecz.
- Dokładnie
tak - potwierdził uczony legista. - Geralt przed chwilą sam to powiedział. To
prastare prawo, nawet tej diablicy Calanthe nie udało się go unieważnić, a
starała się.
- Próbowała
obalić to prawo intrygą - rzekł z przekonaniem Codringher, wycierając wargi
chustką. - Nielegalną intrygą. Wyjaśnij, Fenn.
- Calanthe
była jedyną córką króla Dagorada i królowej Adalii. Po śmierci rodziców
przeciwstawiła się arystokracji, widzącej w niej wyłącznie żonę dla nowego
króla.
Chciała
panować niepodzielnie, co najwyżej dla formy i podtrzymania dynastii, zgadzała,
się na instytucję księcia małżonka, zasiadającego przy niej, ale znaczącego
tyle co październa kukła. Stare rody oparły się temu. Calanthe miała do wyboru
wojnę domową, abdykację na rzecz innej linii lub małżeństwo z Roegnerem,
księciem Ebbing. Wybrała to trzecie rozwiązanie. Rządziła krajem, ale u boku
Roegnera. Rzecz jasna, nie dała się ujarzmić ani wypchnąć do babińca. Była
Lwicą z Cintry. Ale panował Roegner, choć nikt nie tytułował go Lwem.
- A Calanthe
- dodał Codringher - gwałtownie usiłowała zajść w ciążę i urodzić syna. Nic z
tego nie wyszło. Urodziła córkę Pavettę, potem dwukrotnie poroniła i stało się
jasne, że nie będzie miała więcej dzieci. Wszystkie plany wzięły w łeb. Ot,
babska dola. Wielkie ambicje przekreśla zrujnowana macica.
Geralt
skrzywił się.
- Jesteś
obrzydliwie trywialny, Codringher.
- Wiem.
Prawda też była trywialna. Bo Roegner zaczął się rozglądać za młodą królewną o
odpowiednio szerokich biodrach, najlepiej z rodu o potwierdzonej płodności aż
do praprababki wstecz. A Calanthe zaczął grunt umykać spod nóg. Każdy posiłek,
każdy kielich wina mógł zawierać śmierć, każde polowanie mogło się skończyć
nieszczęśliwym wypadkiem. Wiele świadczy o tym, że Lwica z Cintry przejęła
wówczas inicjatywę. Roegner zmarł. W kraju szalała wówczas ospa i zgon króla
nikogo nie zdziwił.
- Zaczynam
rozumieć - rzekł wiedźmin, pozornie beznamiętnie - na czym opierać się będą
wieści, które zamierzacie dyskretnie, acz szeroko rozpuścić. Ciri zostanie
wnuczką trucicielki i mężobójczyni?
- Nie
uprzedzaj faktów, Geralt. Mów dalej, Fenn.
- Calanthe -
uśmiechnął się karzeł - uratowała życie, ale korona była coraz dalej. Gdy po
śmierci Roegnera Lwica sięgnęła po władzę absolutną, arystokracja ponownie
twardo oparła się łamaniu praw i tradycji. Na tronie Cintry miał zasiadać król,
nie królowa. Postawiono sprawę jasno: gdy tylko mała Pavetta zacznie choć
trochę przypominać kobietę, należy ją wydać za mąż za kogoś, kto
zostanie nowym królem. Powtórne małżeństwo bezpłodnej królowej nie wchodziło w
grę. Lwica z Cintry zrozumiała, że może liczyć co najwyżej na rolę królowej
matki. Na domiar złego mężem Pavetty mógł zostać ktoś, kto by totalnie odsunął
teściową od rządów.
- Będę znowu
trywialny - ostrzegł Codringher. - Calanthe zwlekała z wydaniem Pavetty za mąż.
Zniszczyła pierwszy projekt mariażu, gdy dziewczyna miała dziesięć lat, i
drugi, gdy miała trzynaście. Arystokracja przejrzała plany i zażądała, by
piętnaste urodziny Pavetty były jej ostatnimi panieńskimi urodzinami. Calanthe
musiała wyrazić zgodę. Ale wcześniej osiągnęła to, na co liczyła. Pavetta za
długo pozostawała panną. Zaczęło ją wreszcie świerzbić tak, że puściła się z
pierwszym z brzegu przybłędą, do tego zaklętym w potwora. Były w tym jakieś
okoliczności nadprzyrodzone, jakieś przepowiednie, czary, obietnice... Jakieś
Prawa Niespodzianki? Prawda, Geralt? Co stało się potem, pamiętasz zapewne.
Calanthe ściągnęła do Cintry wiedźmina, a wiedźmin narozrabiał. Nie wiedząc, że
jest sterowany, zdjął klątwę z potwornego Jeża, umożliwiając mu mariaż z
Pavettą. Tym samym wiedźmin ułatwił Calanthe utrzymanie tronu. Związek Pavetty
z odczarowanym potworem był dla wielmożów tak wielkim szokiem, że zaakceptowali
nagłe małżeństwo Lwicy z Eistem Tuirseach. Jarl z Wysp Skellige wydał im się
jednak lepszy niż przybłęda Jeż. W ten sposób Calanthe nadal rządziła krajem.
Eist, jak wszyscy wyspiarze, obdarzał Lwicę z Cintry zbyt wielkim szacunkiem,
by się jej w czymkolwiek przeciwstawiać, a królowanie nudziło go po prostu.
Całkowicie oddał rządy w jej ręce. A Calanthe, faszerując się medykamentami i
eliksirami, wlokła małżonka do łoża w dzień i w nocy. Chciała rządzić aż do
końca swych dni. A jeśli jako królowa matka, to matka własnego syna. Ale, jak
już mówiłem, ambicje duże, ale...
- Już
mówiłeś. Nie powtarzaj się.
- Natomiast
królewna Pavetta, żona dziwacznego Jeża, już w czasie ślubnej ceremonii miała
na sobie podejrzanie luźną suknię. Zrezygnowana Calanthe zmieniła plany.
Jeśli nie jej syn, pomyślała, to niech to będzie syn Pavetty. Ale Pavetta
urodziła córkę. Przekleństwo, czy jak? Królewna mogła jednak jeszcze rodzić. To
znaczy mogłaby. Bo zdarzył się zagadkowy wypadek. Ona i ów dziwaczny Jeż
zginęli w nie wyjaśnionej katastrofie morskiej.
- Czy ty nie
za dużo sugerujesz, Codringher?
- Staram się
wyjaśnić sytuację, nic więcej. Po śmierci Pavetty Calanthe załamała się, ale na
krótko. Jej ostatnią nadzieją była wnuczka. Córka Pavetty, Cirilla. Ciri,
szalejący po królewskim burgu wcielony diabełek. Dla niektórych oczko w głowie,
zwłaszcza dla starszych, bo tak przypominała Calanthe, gdy ta była dzieckiem.
Dla innych... odmieniec, córka potwornego Jeża, do której rościł sobie nadto
prawa jakiś wiedźmin. I teraz dochodzimy do sedna sprawy: pupilka Calanthe,
ewidentnie szykowana na następczynię, traktowana wręcz jak drugie wcielenie,
Lwiątko z krwi Lwicy, już wówczas uważana była przez niektórych za wykluczoną z
praw do tronu. Cirilla była źle urodzona. Pavetta popełniła mezalians.
Zmieszała królewską krew z pośledniejszą krwią przybłędy o nieznanym
pochodzeniu.
- Chytrze,
Codringher. Ale to nie tak. Ojciec Ciri wcale nie był pośledniejszy. Był
królewiczem.
- Co ty
powiesz? O tym nie wiedziałem. Z jakiego królestwa?
- Z któregoś
na południu... Z Maecht... Tak, właśnie z Maecht.
-
Interesujące - mruknął Codringher. - Maecht od dawna jest nilfgaardzką marchią.
Wchodzi w skład Prowincji Metinna.
- Ale jest
królestwem - wtrącił Fenn. - Panuje tam król.
- Panuje tam
Emhyr var Emreis - uciął Codringher. - Ktokolwiek siedzi tam na tronie, siedzi
z łaski i decyzji Emhyra. Ale jeśli już przy tym jesteśmy, to sprawdź, kogo
Emhyr tam uczynił królem. Ja nie pamiętam.
- Już szukam
- kaleka popchnął koła swego fotela, skrzypiąc odjechał w kierunku regału,
ściągnął z niego gruby rulon zwojów i zaczął je przeglądać, rzucając przejrzane
na podłogę. - Hmmm... Już mam. Królestwo Maecht. W herbie srebrne ryby i korony
naprzemiennie w polu błękitno-czerwonym czterodzielnym...
- Pluń na
heraldykę, Fenn. Król, kto jest tam królem?
- Hoet zwany
Sprawiedliwym. Wybrany w drodze elekcji...
- ...przez
Emhyra z Nilfgaardu - domyślił się zimno Codringher.
- ...dziewięć
lat temu.
- Nie ten -
policzył prędko adwokat. - Ten nas nie interesuje. Kto był przed nim?
- Chwileczkę.
Mam. Akerspaark. Zmarł...
- Zmarł na
ostre zapalenie płuc, przebitych sztyletem przez siepaczy Emhyra albo tego
Sprawiedliwego - Codringher znowu popisał się domyślnością. - Geralt, czy
rzeczony Akerspaark budzi u ciebie jakieś skojarzenia? Czy to mógłby być
tatunio tego Jeża?
- Tak -
potwierdził wiedźmin po chwili namysłu. - Akerspaark. Pamiętam, Duny tak nazwał
swego ojca.
- Duny?
- Takie nosił
imię. Był królewiczem, synem tego Akerspaarka...
- Nie -
przerwał Fenn, zapatrzony w zwoje. - Tu są wszyscy wymienieni. Legalni synowie:
Orm, Gorm, Torm, Horm i Gonzalez. Legalne córki: Alia, Valia, Nina, Paulina,
MaMna i Argentina...
- Odwołuję
oszczerstwa rzucone na Nilfgaard i na Sprawiedliwego Hoeta - oświadczył
poważnie Codringher. - Ten Akerspaark nie został zamordowany. On zwyczajnie
zachędożył się na śmierć. Bo pewnie miał i bękartów, co, Fenn?
- Miał.
Sporo. Ale żadnego o imieniu Duny tutaj nie widzę.
- I nie
liczyłem, że zobaczysz. Geralt, twój Jeż nie był żadnym królewiczem. Nawet
jeśli rzeczywiście spłodził go gdzieś na boku ten gbur Akerspaark, od praw do
takiego tytułu dzieliła go, oprócz Nilfgaardu, cholernie długa kolejka
legalnych Ormów, Gormów i innych Gonzalezów, z własną, zapewne liczną
progeniturą. Z formalnego punktu widzenia Pavetta popełniła mezalians.
- A Ciri,
dziecko mezaliansu, nie ma praw do tronu?
- Brawo.
Fenn
przyskrzypiał do pulpitu, popychając koła fotela.
- To jest argument
- powiedział, zadzierając wielką głowę. - Wyłącznie argument. Nie zapominaj,
Geralt, my nie walczymy ani o koronę dla księżniczki Cirilli, ani o pozbawienie
jej korony. Z rozpuszczonej plotki ma wynikać, że nie można dziewczyny
wykorzystać do sięgnięcia po Cintrę. Że jeśli ktoś taką próbę podejmie, łatwo
będzie można ją podważyć, zakwestionować. Dziewczyna w grze politycznej
przestanie być figurą, będzie mało ważnym pionkiem. A wówczas...
- Pozwolą jej
żyć - dokończył beznamiętnie Codringher.
- Od strony
formalnej - spytał Geralt - jak moc»y jest ten wasz argument?
Fenn spojrzał
na Codringhera, potem na wiedźmina.-
- Niezbyt
mocny - przyznał. - Cirilla to ciągle Calanthe, choć nieco rozcieńczona. W
normalnych krajach może i odsunięto by ją od tronu, ale warunki nie są
normalne. Krew Lwicy ma znaczenie polityczne...
- Krew... -
Geralt potarł czoło. - Co to znaczy Dziecko Starszej Krwi, Codringher?
- Nie
rozumiem. Czy ktoś, mówiąc o Cirilli, używał takiego miana?
- Tak.
- Kto?
- Nieważne
kto. Co to znaczy?
- Luned aep
Hen Ichaer - powiedział nagle Fenn, odjeżdżając od pulpitu. - Dosłownie to nie
byłoby Dziecko, ale Córka Starszej Krwi. Hmmm... Starsza Krew... Spotkałem się
z tym określeniem. Nie pamiętam dokładnie... Chyba chodzi o jakieś elfie przepowiednie.
W niektórych wersjach tekstu wróżby Itliny, tych starszych, są, jak mi się
zdaje, wzmianki o Starszej Krwi Elfów, czyli Aen Hen Ichaer. Ale my tu nie mamy
pełnego tekstu tej Trzeba by zwrócić się do elfów...
- Zostawmy to
- przerwał zimno Codringher. - Nie za wiele zagadnień naraz, Fenn, nie za wiele
srok za ogon, nie za wiele przepowiedni i tajemnic. Dziękujemy ci na razie.
Bywaj, owocnej pracy. Geralt, pozwól. Wróćmy do kantoru.
- Za mało,
prawda? - upewnił się wiedźmin, gdy tylko wrócili i zasiedli w fotelach,
adwokat za biurkiem, on naprzeciw. - Za niskie honorarium, tak?
Codringher
podniósł z blatu biurka metalowy przedmiot w kształcie gwiazdy i kilkakrotnie
obrócił go w palcach.
- Za niskie,
Geralt. Kopanie w elfich przepowiedniach to dla mnie diabelne obciążenie,
strata czasu i środków. Konieczność szukania dojść do elfów, bo oprócz nich
nikt nie jest w stanie pojąć ich zapisów. Elfie manuskrypty to w większości
przypadków jakaś pokrętna symbolika, akrostychy, czasami wręcz szyfry. Starsza
Mowa jest zawsze co najmniej dwuznaczna, a zapisana może mieć i dziesięć
znaczeń. Elfy nigdy nie były skłonne pomagać komuś, kto chciał rozgryzać ich
przepowiednie. A w dzisiejszych czasach, gdy po lasach trwa krwawa wojna z
Wiewiórkami, gdy dochodzi do pogromów, niebezpiecznie jest zbliżać się do nich.
Podwójnie niebezpiecznie. Elfy mogą wziąć za prowokatora, ludzie mogą oskarżyć
o zdradę...
- Ile,
Codringher?
Adwokat
milczał przez chwilę, bezustannie bawiąc się metalową gwiazdą.
- Dziesięć
procent - powiedział wreszcie.
- Dziesięć
procent od czego?
- Nie drwij
ze mnie, wiedźminie. Sprawa robi się poważna. Zaczyna być coraz mniej jasne, o
co tu chodzi, a gdy nie wiadomo, o co chodzi, to z pewnością chodzi o
pieniądze. Milszy mi tedy procent niż zwykłe honorarium. Dasz mi dziesięć
procent od tego, co sam będziesz z tego miał, pomniejszone o już zapłaconą
sumę. Spisujemy umowę?
- Nie. Nie
chcę cię narażać na straty. Dziesięć procent od zera daje zero, Codringher. Ja,
mój drogi kolego, nie będę nic z tego miał.
- Powtarzam,
nie drwij ze mnie. Nie wierzę, żebyś nie działał dla zysku. Nie wierzę, żeby
nie kryły się za tym...
- Mało mnie
obchodzi, w co wierzysz. Nie będzie żadnej umowy. I żadnych procentów. Określ
wysokość honorarium za zebranie informacji.
- Każdego
innego - zakasłał Codringher - wyrzuciłbym za drzwi, pewnym będąc, że próbuje
mnie wykiwać. Ale do ciebie, anachroniczny wiedźminie, dziwnie jakoś pasuje
szlachetna i naiwna bezinteresowność. To w twoim stylu, to wspaniale i
patetycznie staromodne... dać się zabić za darmo...
- Nie traćmy
czasu. Ile, Codringher?
- Drugie
tyle. Razem pięćset.
- Żałuję -
Geralt pokręcił głową - ale nie stać mnie na taką sumę. Przynajmniej nie w tej
chwili.
- Ponawiam
propozycję, którą już ci kiedyś złożyłem, na początku naszej znajomości -
powiedział wolno adwokat, wciąż bawiąc się gwiazdą. - Przyjmij pracę u mnie, a
będzie cię stać. Na informacje i na inne luksusy.
- Nie,
Codringher.
- Dlaczego?
- Nie
zrozumiesz.
- Tym razem
ranisz nie moje serce, lecz dumę zawodową. Bo pochlebiam sobie mniemając, że z
reguły wszystko rozumiem. U podstaw naszych zawodów leży skurwysyństwo, ale ty
jednak ciągle wolisz anachroniczne od nowoczesnego.
Wiedźmin
uśmiechnął się.
- Brawo.
Codringher
znowu zaniósł się kaszlem, otarł wargi, spojrzał na chustkę, potem podniósł
żółtozielone oczy.
- Zapuściłeś
żurawia w listę magiczek i magików, która leżała na pulpicie? W spis
potencjalnych mocodawców Rience'a?
- Zapuściłem.
- Nie dam ci
tej listy, dopóki nie sprawdzę dokładnie. Nie sugeruj się tym, co podpatrzyłeś.
Jaskier powiedział mi, że Filippa Eilhart prawdopodobnie wie, kto stoi za
Rience'em, ale tobie poskąpiła tej wiedzy. Filippa nie ochraniałaby
byle pętaka. Za tym draniem stoi więc jakaś ważna figura.
Wiedźmin
milczał.
- Strzeż się,
Geralt. Jesteś w poważnym niebezpieczeństwie. Ktoś prowadzi z tobą grę. Ktoś
dokładnie przewiduje twoje ruchy, ktoś nimi wręcz kieruje. Nie daj się ponieść
arogancji i zadufaniu. Ten, kto z tobą igra, to nie strzyga i nie wilkołak. To
nie bracia Micheletowie. To nawet nie Rience. Dziecko Starszej Krwi, cholera.
Jakby mało było tronu Cintry, czarodziejów, królów i Nilfgaardu, jeszcze na
dodatek elfy. Przerwij tę grę,
wiedźminie, wyłącz się z niej. Pokrzyżuj plany, robiąc to, czego nikt się nie
spodziewa. Zerwij ten szalony związek, nie pozwól, by kojarzono cię z Cirillą.
Zostaw ją Yennefer, a sam wracaj do Kaer Morhen i nie wystawiaj stamtąd nosa.
Zaszyj się w górach, a ja poszperam w elfich manuskryptach, spokojnie, bez
pośpiechu, dokładnie. A gdy już będę miał informacje o Dziecku Starszej Krwi,
gdy będę znał imię zaangażowanego w to czarodzieja, ty zdążysz zebrać pieniądze
i dokonamy wymiany.
- Ja nie mogę
czekać. Dziewczyna jest w niebezpieczeństwie.
- To prawda.
Ale jest mi wiadome, że ciebie uważa się za przeszkodę na drodze do niej. Za
przeszkodę, którą należy bezwzględnie usunąć. W związku z tym to ty jesteś w
niebezpieczeństwie. Wezmą się za dziewczynę dopiero wtedy, gdy wykończą ciebie.
- Lub wtedy,
gdy przerwę grę, usunę się i zaszyję w Kaer Morhen. Za dużo ci zapłaciłem,
Codringher, byś udzielał mi takich rad.
Adwokat
obrócił w palcach stalową gwiazdę.
- Za kwotę,
którą dziś mi zapłaciłeś, działam aktywnie już od jakiegoś czasu, wiedźminie -
powiedział, powstrzymując kaszel. - Rada, której ci udzielani, jest przemyślana.
Zaszyj się w Kaer Morhen, zniknij. A wówczas ci, którzy szukają Cirilli,
dostaną ją.
Geralt
zmrużył oczy i uśmiechnął się. Codringher nie zbladł.
- Ja wiem, co
mówię - podjął, wytrzymując spojrzenie
i uśmiech. -
Prześladowcy twojej Ciri znajdą ją i zrobią z nią, co zechcą. A tymczasem i
ona, i ty będziecie bezpieczni.
- Wyjaśnij,
proszę. W miarę szybko.
- Znalazłem
pewną dziewczynę. Szlachciankę z Cintry, sierotę wojenną. Przeszła przez obozy
dla uchodźców, aktualnie mierzy łokciem i kroi tkaniny, przygarnięta przez
sukiennika z Brugge. Nie wyróżnia się niczym szczególnym. Prócz jednego. Jest
dość podobna do wizerunku z pewnej miniatury przedstawiającej Lwiątko z
Cintry... Chcesz zobaczyć jej portrecik?
- Nie,
Codringher. Nie chcę. I nie zgadzam się na takie rozwiązanie.
- Geralt -
adwokat przymknął powieki - co tobą kieruje? Jeśli chcesz ocalić tę twoją
Ciri... Wydaje mi się, że nie stać cię teraz na luksus pogardy. Nie, źle się
wyraziłem. Nie stać cię na luksus pogardzania pogardą. Nadchodzi czas
pogardy, kolego wiedźminie, czas wielkiej, bezbrzeżnej pogardy. Musisz się
dopasować. To, co ci proponuję, to prosta alternatywa. Ktoś umrze, żeby żyć
mógł ktoś. Ktoś, kogo kochasz, ocaleje. Umrze inna dziewczynka, której nie
znasz, której nigdy nie widziałeś...
- Którą mogę
pogardzać? - przerwał wiedźmin. - Mam za to, co kocham, zapłacić pogardą dla
samego siebie? Nie, Codringher. Zostaw tamto dziecko w spokoju, niech nadal
mierzy sukno łokciem. Jej portrecik zniszcz. Spal. A za moje dwieście
pięćdziesiąt ciężko zarobionych koron, które wrzuciłeś do szuflady, daj mi coś
innego. Informację. Yennefer i Ciri opuściły Ellander. Jestem pewien, że o tym
wiesz. Jestem pewien, że wiesz, dokąd zmierzają. Jestem pewien, że wiesz, czy
ktoś podąża ich tropem.
Codringher
pobębnił palcami po stole, zakasłał.
- Wilk,
niepomny na przestrogi, chce polować nadal -stwierdził. - Nie widzi, że to na
niego polują, że lezie prosto między flądry zastawione przez prawdziwego
łowcę.
- Nie bądź
banalny. Bądź konkretny.
- Skoro sobie
życzysz. Nietrudno się domyślić, że Yennefer jedzie na zjazd czarodziejów,
zwołany na początek lipca do Garstangu na wyspie Thanedd. Sprytnie kluczy i nie
posługuje się magią, trudno więc ją namierzyć. Tydzień temu była w jeszcze w
Ellander, obliczyłem, że za trzy, cztery dni dotrze do miasta Gors Velen, z
którego na Thanedd jeden krok. Jadąc do Gors Velen, musi przejechać przez
osadę Anchor. Wyruszając natychmiast, masz szansę przechwycić tych, którzy jadą
za nią. Bo jadą za nią.
- Mam
nadzieję - Geralt uśmiechnął się paskudnie -że to nie jacyś królewscy agenci?
- Nie -
powiedział adwokat, patrząc na metalową gwiazdę, którą się bawił. - To nie
agenci. Ale też nie jest to Rience, który jest mądrzejszy od ciebie, bo po drace
z Micheletami utaił się w jakiejś dziurze i nie wysuwa stamtąd nosa. Za
Yennefer jedzie trzech najemnych zbirów.
-
Domniemywani, że ich znasz?
- Ja
wszystkich znam. I dlatego coś ci zaproponuję: zostaw ich w spokoju. Nie jedź
do Anchor. A ja wykorzystam posiadane znajomości i koneksje. Spróbuję podkupić
zbirów i odwrócić kontrakt. Innymi słowy, napuszczę ich na Rience'a. Jeśli się
uda...
Urwał nagle,
zamachnął się silnie. Stalowa gwiazda zawyła w locie i z hukiem wyrżnęła w
portret, prosto w czoło Codringhera seniora, dziurawiąc płótno i wbijając się w
ścianę prawie do połowy.
- Dobre, co?
- uśmiechnął się szeroko adwokat. - To się nazywa orion. Zamorski wynalazek.
Ćwiczę od miesiąca, trafiam już bez pudła. Może się przydać. Na trzydzieści
stóp ta gwiazdeczka jest niezawodna i zabójcza, a ukryć ją można w rękawicy lub
za wstążką kapelusza. Od roku oriony są na wyposażeniu nilfgaardzkich służb
specjalnych. Ha, ha, jeśli Rience szpieguje dla Nilfgaardu, to będzie
zabawne, gdy znajdą go z orionem w skroni... Co ty na to?
- Nic. To
twoja sprawa. Dwieście pięćdziesiąt koron leży w twojej szufladzie.
- Jasne -
kiwnął głową Codringher. - Traktuję twoje słowa jako daną mi wolną rękę.
Pomilczmy chwilę, Geralt. Uczcijmy rychłą śmierć pana Rience'a minutą milczenia.
Dlaczego się krzywisz, u diabła? Nie masz szacunku dla majestatu śmierci?
- Mam. Zbyt
duży, by spokojnie słuchać drwiących z niej idiotów. Czy ty myślałeś kiedyś o
własnej śmierci, Codringher?
Adwokat
zakasłał ciężko, długo patrzył na chustkę, którą zasłaniał usta. Potem podniósł
oczy.
- Owszem -
powiedział cicho. - Myślałem. I to intensywnie. Ale nic ci do moich myśli,
wiedźminie. Pojedziesz do Anchor?
- Pojadę.
- Ralf
Blunden, zwany Profesorem. Heimo Kantor. Krótki Yaxa. Mówią ci coś te imiona?
- Nie.
- Wszyscy
trzej są nieźli na miecze. Lepsi od Micheletów. Sugerowałbym więc pewniejszą,
dalekosiężną broń. Na przykład te nilfgaardzkie gwiazdki. Chcesz, sprzedam ci
kilka sztuk. Mam tego dużo.
- Nie kupię.
To niepraktyczne. Hałasuje w locie.
- Gwizd działa
psychologicznie. Potrafi sparaliżować ofiarę strachem.
- Możliwe.
Ale może i ostrzec. Ja zdążyłbym się przed tym uchylić.
- Gdybyś
widział, jak w ciebie rzucają, owszem. Wiem, że potrafisz uchylić się przed
strzałą albo bełtem... Ale z tyłu...
- Z tyłu też.
- Gówno
prawda.
- Załóżmy się
- powiedział zimno Geralt. - Ja odwrócę się twarzą do podobizny twego taty
idioty, a ty rzuć we mnie tym orionem. Trafisz mnie, wygrałeś. Nie trafisz,
przegrałeś. Jeśli przegrasz, rozszyfrujesz elfie manuskrypty. Zdobędziesz
informacje o Dziecku Starszej Krwi. Pilnie. I na kredyt.
- A jeśli
wygram?
- Również
zdobędziesz te informacje i udostępnisz je Yennefer. Ona zapłaci. Nie będziesz
pokrzywdzony. Codringher otworzył szufladę i wyciągnął drugi orion.
- Liczysz na
to, że nie przyjmę zakładu - stwierdził, nie zapytał.
- Nie -
uśmiechnął się wiedźmin. - Jestem pewien, że go przyjmiesz.
- Ryzykant z
ciebie. Zapomniałeś? Ja nie miewam skrupułów.
- Nie
zapomniałem. Nadchodzi wszak czas pogardy, a ty idziesz z postępem i duchem
czasu. Ale ja wziąłem sobie do serca zarzuty anachronicznej naiwności i tym razem
zaryzykuję nie bez nadziei na zysk. Jakże więc? Zakład stoi?
- Stoi -
Codringher ujął stalową gwiazdę za jedno z ramion i wstał. - Ciekawość zawsze
brała u mnie górę nad rozsądkiem, nie wspominając o bezzasadnym miłosierdziu.
Odwróć się.
Wiedźmin
odwrócił się. Spojrzał na gęsto podziurawione oblicze na portrecie i na
utkwiony w nim orion. A potem zamknął oczy.
Gwiazda
zawyła i huknęła w ścianę cztery cale od ramy portretu.
- Jasna
cholera! - wrzasnął Codringher. - Nawet nie drgnąłeś, ty sukinsynu!
Geralt
odwrócił się i uśmiechnął. Niezwykle paskudnie.
- A po co
miałem drgać? Słyszałem, że rzucasz tak, by nie trafić.
W zajeździe
było pusto. W kącie, na ławie, siedziała młoda kobieta z podkrążonymi oczami.
Odwrócona wstydliwie bokiem, karmiła piersią dziecko. Barczysty chłop, może
mąż, drzemał obok, oparty plecami o ścianę. W cieniu za piecem siedział
jeszcze ktoś, kogo Aplegatt nie widział wyraźnie w mroku izby.
Gospodarz
podniósł głowę, zobaczył Aplegatta, dostrzegł jego ubiór i blachę z herbem
Aedirn na piersi, momentalnie spochmurniał. Aplegatt był przyzwyczajony do
takich powitań. Był gońcem królewskim, przysługiwało mu bezwzględne prawo
podwody. Królewskie dekrety były wyraźne - goniec miał prawo w każdym mieście,
w każdej wsi, w każdym zajeździe i w każdym obejściu zażądać świeżego konia -
i biada takiemu, który by odmówił. Rzecz jasna, goniec zostawiał własnego
wierzchowca, a nowego brał za pokwitowaniem - właściciel mógł zwrócić się do
starosty i otrzymać rekompensatę. Ale różnie z tym bywało. Dlatego na gońca
patrzono zawsze z niechęcią i obawą - zażąda czy nie zażąda? Zabierze na
zatracenie naszego Złotka? Naszą wykarmioną od źrebaka Kraskę? Naszego wypieszczonego
Wronka? Aplegatt widywał już rozszlochane dzieciaki, uczepione siodłanego,
wyprowadzanego ze stajni ulubieńca i towarzysza zabaw, niejeden raz patrzył w
twarze dorosłych, pobladłe w poczuciu niesprawiedliwości i bezsiły.
- Świeżego
konia mi nie trza - powiedział szorstko. Zdawało mu się, że gospodarz odetchnął
z ulgą.
- Zjem jeno,
bom zgłodniał na szlaku - dodał goniec. - Jest co w garnku?
- Polewki
nieco zostało, wraz podam, siednijcie. Zanocujecie? Zmierzcha już.
Aplegatt
zastanowił się. Przed dwoma dniami spotkał się z Hansomem, znajomym gońcem, i
zgodnie z rozkazem wymienił poselstwa. Hansom przejął listy i posłanie dla
króla Demawenda, pocwałował przez Temerię i Mahakam do Yengerbergu. Aplegatt
zaś, przejąwszy pocztę dla króla Vizimira z Redanii, pojechał w kierunku
Oxenfurtu i Tretogoru. Miał do przebycia ponad trzysta mil.
- Zjem i
pojadę - zdecydował. - Miesiąc w pełni, a gościniec równy.
- Wasza wola.
Zupa, którą
mu podano, była cienka i bez smaku, ale goniec nie zważał na takie drobiazgi.
Smakował w domu, żoniną kuchnię, na szlaku jadł, co się trafiło. Siorbał wolno,
niezgrabnie dzierżąc łyżkę w palcach zgrabiałych od trzymania wodzy.
Kot,
drzemiący na przypiecku, uniósł nagle głowę, za-syczał.
- Goniec
królewski?
Aplegatt
drgnął. Pytanie zadał ten siedzący w cieniu, z którego teraz wyszedł, stając
obok gońca. Miał włosy białe jak mleko, ściągnięte na czole skórzaną opaską,
czarną kurtkę nabijaną srebrnymi ćwiekami i- wysokie buty. Nad prawym ramieniem
połyskiwała mu kulista głowica przerzuconego przez plecy miecza.
- Dokąd droga
prowadzi?
- Dokąd
królewska wola pogna - odrzekł zimno Aplegatt. Nigdy nie odpowiadał inaczej na
podobne pytania.
Białowłosy
milczał czas jakiś, patrząc na gońca badawczo. Miał nienaturalnie bladą twarz
i dziwne ciemne oczy.
- Królewska
wola - powiedział wreszcie nieprzyjemnym, lekko chrapliwym głosem - zapewne
każe ci się spieszyć? Zapewne pilno ci w drogę?
- A wam co do
tego? Kim to jesteście, by mnie popędzać?
- Jestem
nikim - białowłosy uśmiechnął się paskudnie. - I nie popędzam cię. Ale na
twoim miejscu odjechałbym stąd jak najszybciej. Nie chciałbym, by stało ci się
coś złego.
Na takie
stwierdzenia Aplegatt również miał wypraktykowaną odpowiedź. Krótką i
węzłowatą. Niezaczepną i spokojną - ale dobitnie przypominającą, komu służy goniec
królewski i co grozi temu, kto odważyłby się tknąć gońca. Ale w głosie
białowłosego było coś, co powstrzymało Aplegatta przed udzieleniem zwykłej
odpowiedzi.
- Muszę dać
wytchnąć koniowi, panie. Godzinę, może dwie.
- Rozumiem -
kiwnął głową białowłosy, po czym uniósł głowę, zdając się nadsłuchiwać
dobiegających z zewnątrz odgłosów. Aplegatt również nadstawił ucha, ale słyszał
tylko świerszcze.
- Odpoczywaj
więc - powiedział białowłosy, poprawiając pas miecza, skośnie przecinający
pierś. - Ale nie wychodź na podwórze. Cokolwiek by się działo, nie wychodź.
Aplegatt
powstrzymał się od pytań. Instynktownie czuł, że tak będzie lepiej. Pochylił
się nad miską i wznowił łowienie nielicznych pływających w zupie skwarek. Gdy
podniósł głowę, białowłosego nie było już w izbie.
Po chwili na
podwórzu zarżał koń, zastukały
kopyta.
Do zajazdu
weszło trzech mężczyzn. Na ich widok karczmarz zaczął szybciej wycierać kufel.
Kobieta z niemowlęciem bliżej przysunęła się do drzemiącego męża, zbudziła go
szturchańcem. Aplegatt nieznacznie przyciągnął ku sobie zydel, na którym leżały
jego pas i kord.
Mężczyźni
podeszli do szynkwasu, bystrymi spojrzeniami obrzucając i taksując gości. Szli
wolno, pobrzękując ostrogami i bronią.
- Powitać
waszmościów - karczmarz odchrząknął i od-kaszlnął. - Czymże służyć mogę?
- Gorzałką -
powiedział jeden, niski i krępy, z długimi jak u małpy rękami, uzbrojony w dwie
zerrikańskie szable, wiszące na krzyż na plecach. - Łykniesz, Profesor?
- Pozytywnie
chętnie - zgodził się drugi mężczyzna, poprawiając osadzone na haczykowatym
nosie okulary ze szlifowanych, niebieskawo zabarwionych kryształów, oprawnych w
złoto. - Byleby trunek nie był fałszowany żadnymi ingrediencjami.
Karczmarz
nalał. Aplegatt zauważył, że ręce trzęsły mu się lekko. Mężczyźni oparli się
plecami o szynkwas, bez pośpiechu pociągali z glinianych czareczek.
- Mości
gospodarzu - odezwał się nagle ten w okularach. - Suponuję, że przejeżdżały
tędy niedawno dwie damy, zmierzające intensywnie w kierunku Gors Velen?
- Tędy różni
jeżdżą - bąknął gospodarz.
-
Inkryminowanych dam - rzekł wolno okularnik -nie mógłbyś nie zauważyć. Jedna z
nich jest czarnowłosa i ekstraordynaryjnie urodziwa. Dosiada wronego źrebca.
Druga, młodsza, jasnowłosa i zielonooka, wojażuje na jabłkowitej klaczce. Były
tu?
- Nie -
uprzedził karczmarza Aplegatt, czując nagle zimno na plecach. - Nie było.
Szaropióre
niebezpieczeństwo. Gorący piasek...
- Goniec?
Aplegatt
kiwnął głową.
- Skąd i
dokąd?
- Skąd i
dokąd królewska dola pogna.
- Niewiast, o
które indagowałem, na trakcie akcydentalnie nie napotkałeś?
- Nie.
- Coś szybko
zaprzeczasz - warknął trzeci mężczyzna, wysoki i chudy niby tyka. Włosy miał
czarne i błyszczące, jakby wysmarowane tłuszczem. - A nie zda mi się, byś
pamięć wytężał nadto.
- Zostaw,
Heimo - machnął ręką okularnik. - To goniec. Nie czyń subiekcji. Jakie miano
nosi ta stacja, gospodarzu?
- Anchor.
- Do Gors
Velen jaki dystans?
- Hę?
- Ile mil?
- Jam mil nie
mierzył. Ale będzie ze trzy dni jazdy...
- Konno?
- Koleśno.
- Hej -
zawołał nagle półgłosem ten krępy, prostując się i wyglądając na podwórze przez
szeroko otwarte drzwi. - Rzuć no okiem, Profesor. Co to za jeden? Czy to aby
nie...
Okularnik też
wyjrzał na podwórze, a twarz skurczyła mu się nagle.
- Tak -
syknął. - To pozytywnie on. Poszczęściło się nam jednakowoż.
- Poczekamy,
aż wejdzie?
- On nie
wejdzie. Widział nasze konie. . - Wie, że my...
- Zamilknij,
Yaxa. On coś mówi.
- Macie wybór
- rozległ się z podwórza lekko chrapliwy, ale donośny głos, który Aplegatt
rozpoznał natychmiast. - Jeden z was wyjdzie i powie mi, kto was najął. Wtedy
odjedziecie stąd bez kłopotów. Albo wyjdziecie wszyscy trzej. Czekam.
- Sukinsyn...
- warknął czarnowłosy. - Wie. Co robimy? Okularnik wolnym ruchem odstawił
czarkę na szynkwas.
- To, za co
nam zapłacono.
Popluł na
dłoń, poruszył palcami i dobył miecza. Na ten widok dwaj pozostali również
obnażyli klingi. Gospodarz rozwarł usta do krzyku, ale zamknął je prędko pod
zimnym spojrzeniem sponad niebieskich okularów.
- Siedzieć tu
wszyscy - syknął okularnik. - I ani mru-mru. Heimo, gdy się zacznie, postaraj
się zajść go od tyłu. No, chłopcy, z fartem. Wychodzimy.
Zaczęło się
natychmiast, gdy wyszli. Stęknięcia, tupot nóg, szczęk brzeszczotów. A potem
krzyk. Taki, od którego włosy stają dęba.
Gospodarz
zbielał na twarzy, kobieta z podkrążonymi oczami krzyknęła głucho, oburącz
przyciskając oseska do piersi. Kot na zapiecku skoczył na równe nogi, wygiął
grzbiet, ogon zjeżył mu się jak szczotka. Aplegatt szybko wsunął się z krzesłem
w kąt. Kord miał na kolanach, ale nie dobywał go z pochwy.
Z podwórza
znowu łomot nóg o deski, świst i szczęk kling.
- Ach, ty...
- krzyknął ktoś dziko, a w krzyku tym, choć zakończonym plugawym wyzwiskiem,
było więcej rozpaczy niż wściekłości. - Ty...
Świst klingi.
I natychmiast po tym wysoki, przeszywający wrzask, zdający się drzeć powietrze
na strzępy. Łomot, jakby na deski runął ciężki worek ziarna. Od koniowiązu
stuk kopyt, rżenie przerażonych koni.
Na deskach
znowu łomot, ciężkie, szybkie kroki biegnącego. Kobieta z oseskiem przytuliła
się do męża, gospodarz wparł plecy w ścianę. Aplegatt dobył korda, nadal
kryjąc broń pod blatem stołu. Biegnący człowiek zmierzał wprost do zajazdu,
było jasne, że za moment stanie w drzwiach. Ale nim stanął w drzwiach, syknęła
klinga.
Człowiek
wrzasnął, a zaraz po tym wtoczył się do środka. Wydawało się, że padnie na
próg, ale nie padł. Postąpił kilka chwiejnych, spowolnionych kroków i dopiero
wówczas ciężko runął na środek izby, wzbijając kurz nagromadzony w szparach podłogi.
Upadł na twarz, bezwładnie, przygniatając ręce i kurcząc nogi w kolanach.
Kryształowe okulary ze stukiem upadły na deski, stłukły się w niebieską kaszę.
Spod nieruchomego już ciała jęła wyrastać ciemna, połyskliwa kałuża.
Nikt się nie
poruszył. Ani nie krzyknął.
Do izby
wszedł białowłosy.
Miecz, który
trzymał w ręku, zręcznie wsunął do pochwy na plecach. Zbliżył się do kontuaru,
nawet spojrzeniem nie zaszczycając leżącego na podłodze trupa. Gospodarz
skurczył się.
- Niedobrzy
ludzie... - powiedział chrapliwie białowłosy. - Niedobrzy ludzie umarli. Gdy
przyjedzie bajlif, może się okazać, że była nagroda za ich głowy. Niech z nią
zrobi, co uważa za stosowne.
Gospodarz
skwapliwie pokiwał głową.
- Może się
też zdarzyć - podjął po chwili białowłosy -że o los tych niedobrych ludzi
zapytają ich kamraci albo druhowie. Tym rzeknij, że pokąsał ich Wilk. Biały
Wilk. I dodaj, żeby często oglądali się za siebie. Pewnego dnia obejrzą się i zobaczą Wilka.
Gdy po trzech
dniach Aplegatt dotarł do bram Tretogoru, było już dobrze po północy. Wściekł
się, bo zmitrężył nad fosą i zdarł sobie gardło - strażnicy spali bezbożnie i
ociągali się z otwarciem wrót. Ulżył sobie i sklął ich sumiennie, do suchej
nitki i do trzeciego pokolenia wstecz. Później z przyjemnością przysłuchiwał
się, jak zbudzony dowódca warty o całkiem nowe szczegóły uzupełnia zarzuty,
które on postawił matkom, babkom i prababkom knechtów. Oczywiście, o dostaniu
się nocą do króla Vizimira nie mógł nawet marzyć. Było mu to zresztą po myśli -
liczył, że wyśpi się do jutrzni, do porannego dzwonu. Był w błędzie. Miast
wskazać mu miejsce do odpoczynku, bez zwłoki zaprowadzono go do kordegardy. W
izbie nie czekał na niego grododzierżca, ale ten drugi, wielgachny i gruby.
Aplegatt znał go - był to Dijkstra, zaufany króla Redanii. Dijkstra - goniec
wiedział o tym - był uprawniony do wysłuchania wiadomości przeznaczonej
wyłącznie dla uszu króla. Aplegatt wręczył mu listy.
- Ustne
posłanie masz?
- Mam, panie.
- Gadaj.
- Demawend do
Vizimira - wyrecytował Aplegatt, przymykając oczy. - Pierwsze: przebierańcy
gotowi na drugą noc po lipcowym nowiu. Dopilnuj, żeby Foltest nie skrewił.
Drugie: zjazdu Mądrali na Thanedd własną obecnością nie zaszczycę i tobie to
samo radzę. Trzecie: Lwiątko nie żyje.
Dijkstra
skrzywił się lekko, pobębnił palcami po stole.
- Tutaj masz
listy dla króla Demawenda. A posłanie ustne... Nadstaw dobrze uszu i wytęż
pamięć. Powtórzysz twemu królowi słowo w słowo. Tylko jemu, nikomu innemu.
Nikomu, pojmujesz?
- Pojmuję,
panie.
- Wiadomość
jest taka: Vizimir do Demawenda. Przebierańców koniecznie wstrzymać. Ktoś
zdradził. Płomień zgromadził armię w Dol Angra i tylko czeka na pretekst.
Powtórz.
Aplegatt
powtórzył.
- Dobrze -
kiwnął głową Dijkstra. - Wyruszysz, gdy tylko słońce wzejdzie.
- Od pięciu
dni jestem na trakcie, wielmożny panie -goniec potarł zadek. - Przespać by się
choć do przedpołudnia... Zezwolicie?
- Czy twój
król, Demawend, sypia teraz w nocy? Czy ja sypiam? Za samo takie pytanie
powinienieś wziąć w pysk, chłopie. Jeść ci dadzą, potem rozprostuj nieco kości
na sianie. A przed słonkiem wyruszysz. Kazałem, by ci dali rasowego ogierka,
zobaczysz, niesie niby wicher. I nie krzyw gęby. Naści jeszcze sakieweczkę z
ekstra premią, żebyś nie gadał, że z Vizimira skąpiradło.
- Dzięki,
panie.
- Gdy
będziesz w lasach nad Pontarem, uważaj. Widziano tam Wiewiórki. A i zwykłych
zbójów nie brakuje w tamtych okolicach.
- O, wiem to,
panie. O, com ja widział trzy dni temu nazad...
- Coś
widział?
Aplegatt
szybko zrelacjonował wydarzenia w Anchor. Dijkstra słuchał, krzyżując potężne
przedramiona na piersi.
- Profesor...
- powiedział w zamyśleniu. - Heimo Kantor i Krótki Yaxa. Zakatrupieni przez
wiedźmina. W Anchor, na trakcie wiodącym do Gors Velen, czyli na Thanedd, do
Garstangu... A Lwiątko nie żyje?
- Co mówicie,
panie?
- Nieważne -
Dijkstra uniósł głowę. - Przynajmniej dla ciebie. Wypoczywaj. A o brzasku w
drogę.
Aplegatt
zjadł, co mu przyniesiono, poleżał trochę, ze zmęczenia nie zmrużywszy oka,
przed świtem był już za bramą. Ogierek był rzeczywiście chyży, ale narowisty.
Aplegatt nie lubił takich koni.
Na plecach,
między lewą łopatką a kręgosłupem coś swędziało nieznośnie, ani chybi pchła
ucięła go, gdy drzemał w stajni. A nijak było się podrapać.
Ogierek
zatańczył, zarżał. Goniec dał mu ostrogą i poszedł w galop. Czas naglił.
-
- Gar'ean -
syknął Cairbre, wychylając się zza gałęzi drzewa, z którego obserwował
gościniec. - En Dh'oine aen evall a strsede!
Toruviel
zerwała się z ziemi, chwytając i przypasując miecz, czubkiem buta szturchnęła w
udo Yaevinna, który drzemał obok, oparty o ścianę wykrotu. Elf zerwał się,
syknął, sparzony przez gorący piasek, o który oparł dłoń.
- Que
suecc's?
- Konny na
drodze.
- Jeden? -
Yaevinn podniósł łuk i kołczan. - Cairbre? Tylko jeden?
- Jeden.
Zbliża się.
- To załatwmy
go. Będzie jeden Dh'oine mniej.
- Daj pokój -
Toruviel chwyciła go za rękaw. - Po co nam to? Mieliśmy przeprowadzić
rekonesans, a potem dołączyć do komanda. Mamy mordować cywilów po drogach?
Czy tak wygląda walka o wolność?
- Właśnie
tak. Odsuń się.
- Jeśli na
drodze zostanie trup, każdy przejeżdżający patrol podniesie alarm. Wojsko
zacznie na nas polować. Obstawią brody, możemy mieć kłopoty z przejściem rzeki!
- Po tej
drodze mało kto jeździ. Zanim odkryją trupa, będziemy już daleko.
- Ten jeździec
też już jest daleko - powiedział z drzewa Cairbre. - Zamiast gadać, trzeba
było strzelać. Teraz go już nie sięgniesz. To dobre dwieście kroków.
- Z mojej
sześćdziesięciofuntówki? - Yaevinn pogładził łuk. - Trzydziestocalowym fletem?
Poza tym to nie jest dwieście kroków. To jest sto pięćdziesiąt, góra. Mirę, que
spar aen'le.
- Yeavinn,
zostaw...
- Thaess aep,
Toruviel.
Elf odwrócił
czapkę tak, by nie zawadzał mu przypięty do niej wiewiórczy ogon, szybko napiął
łuk, mocno, aż do ucha, wymierzył dokładnie i spuścił cięciwę.
Aplegatt nie
usłyszał strzały. Była to strzała „cicha", specjalnie olotkowana długimi,
wąskimi szarymi piórami, z brzechwą żłobkowaną dla zwiększenia sztywności i
zmniejszenia ciężaru. Trójbrzeszczotowy, ostry jak brzytwa grot z impetem
trafił gońca w środek pleców, między lewą łopatką a kręgosłupem. Brzeszczoty
były ustawione pod kątem - wbijając się w ciało, grot obrócił się i wkręcił jak
śruba, masakrując tkanki, tnąc naczynia krwionośne i druzgocąc kości. Aplegatt
zwalił się piersią na szyję konia i ześliznął na ziemię, bezwładny jak worek
wełny. , Piasek drogi był gorący, nagrzany słońcem tak, że aż parzył. Ale
goniec już tego nie poczuł. Umarł natychmiast.
Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. Myślę,
że oprócz wiedźmina i czarodziejki nikt jej naprawdę nie znał. Gdy po raz
pierwszy ją zobaczyłem, wcale nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia, nawet
pomimo dość niesamowitych okoliczności, jakie temu towarzyszyły. Znałem
takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew
śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. Mnie jednak wydała się zupełnie zwyczajna,
a wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była - dlatego usilnie starałem się
wypatrzeć, odkryć, poczuć w niej niezwykłość. Ale niczego nie dostrzegłem i
niczego nie wyczułem. Niczego, co mogłoby być sygnałem, przeczuciem czy
zapowiedzią późniejszych, tragicznych wydarzeń. Tych, których była przyczyną.
I tych, które sama spowodowała.
Jaskier,
Pół wieku poezji
Rozdział drugi
Tuż przy
rozstaju, w miejscu, gdzie kończył się las, wbito w ziemię dziewięć słupów. Do
szczytu każdego słupa płasko przytwierdzono koło od wozu. Nad kołami kłębiły
się wrony i kruki, dziobiąc i szarpiąc trupy, przywiązane do obręczy i piast.
Wysokość słupów i mnogość ptactwa pozwalała, co prawda, wyłącznie
przypuszczać, czym były nierozpoznawalne resztki, spoczywające na kołach. Ale
były trupami. Nie mogły być niczym innym.
Ciri
odwróciła głowę i ze wstrętem zmarszczyła nos. Wiatr wiał od strony słupów,
mdlący odór rozkładających się zwłok snuł się nad rozdrożem.
- Wspaniała
dekoracja - Yennefer pochyliła się w siodle i splunęła na ziemię, zapominając,
że całkiem niedawno za podobne plucie ostro skarciła Ciri. - Malownicza i
pachnąca. Ale dlaczego tutaj, na skraju puszczy? Zwykle coś takiego ustawia się
tuż za miejskimi murami. Mam rację, dobrzy ludzie?
- Tb
Wiewiórki, szlachetna pani - pospieszył z wyjaśnieniem jeden z dogonionych na
rozstaju wędrownych handlarzy, wstrzymując zaprzężonego do wyładowanej dwukółki
srokacza. - Elfy. Tam, na tych słupach. Dlatego i słupy w lesie stoją. Innym
Wiewiórkom na przestrogę.
- Czy to
znaczy - czarodziejka spojrzała na niego - że wziętych żywcem Scoia'tael
przywozi się tutaj...
- Elfy, pani,
rzadko dają się żywcem brać - przerwał handlarz. - A jeśli nawet którego wojacy
schwycą, to do miasta go wiozą, bo tam osiadłe nieludzie bytują. Gdy owi kaźni
na rynku się przyglądną, to wnet odchodzi ich ochota, by do Wiewiórków
przystać. Ale gdy w boju jakich elfów ubiją, to trupy na rozstaje się wozi i na
słupach wiesza. Nieraz z daleka ich wożą, całkiem zaśmiardłych dowożą...
- Pomyśleć -
warknęła Yennefer - że nam zakazano praktyk nekromantycznych z uwagi na
szacunek dla majestatu śmierci i doczesnych, zwłok, którym należy się cześć,
spokój, rytualny i ceremonialny pochówek...
- Co mówicie,
pani?
- Nic.
Ruszajmy stąd co rychlej, Ciri, byle dalej od tego miejsca. Tfu, mam wrażenie,
że już cała przesiąkłam tym smrodem.
- Ja też,
eueueee - powiedziała Ciri, kłusem objeżdżając dookoła zaprzęg domokrążcy. -
Pojedźmy galopem, dobrze?
- Dobrze...
Ciri! Galopem, ale nie wariackim!
***
Wkrótce
ujrzały miasto, wielkie, otoczone murami, najeżone wieżami o szpiczastych
błyszczących dachach. A za miastem widać było morze, zielonosine, skrzące się w
promieniach porannego słońca, upstrzone tu i ówdzie białymi plamkami żagli.
Ciri zatrzymała konia na skraju piaszczystego urwiska, uniosła się w
strzemionach, chciwie wciągnęła nosem wiatr i zapach.
- Gors Velen
- powiedziała Yennefer, podjeżdżając i stając bok w bok. - Dojechałyśmy
wreszcie. Wróćmy na gościniec.
Na gościńcu
poszły znowu lekkim galopem, pozostawiając w tyle kilka wolich zaprzęgów i
objuczonych wiązkami drewna pieszych. Gdy wyprzedziły wszystkich i zostały
same, czarodziejka zwolniła i gestem wstrzymała Ciri.
- Podjedź
bliżej - powiedziała. - Jeszcze bliżej. Weź wodze i prowadź mojego konia.
Potrzebuję obu rąk.
- Do czego?
- Weź wodze,
prosiłam.
Yennefer
wyjęła z juków srebrne zwierciadełko, przetarła je, po czym cicho wymówiła
zaklęcie. Zwierciadełko wysunęło się z jej dłoni, uniosło i zawisło nad końskim
karkiem, dokładnie naprzeciw twarzy czarodziejki.
Ciri
westchnęła z podziwu, oblizała wargi.
Czarodziejka
wydobyła z juków grzebień, zdjęła beret i przez następne kilka chwil energicznie
czesała włosy. Ciri zachowała milczenie. Wiedziała, że podczas czesania włosów
Yennefer nie wolno było przeszkadzać ani rozpraszać jej. Malowniczy i pozornie
niedbały nieład jej krętych i bujnych loków powstawał w wyniku długotrwałych
starań i wymagał niemało wysiłku.
Czarodziejka
ponownie sięgnęła do juków. Przypięła do uszu brylantowe kolczyki, a na obu
nadgarstkach zapięła bransolety. Zdjęła szal i rozpięła bluzkę, odsłaniając
szyję i czarną aksamitkę ozdobioną gwiazdą z obsydianu.
- Ha! - nie
wytrzymała wreszcie Ciri. - Wiem, czemu to robisz! Chcesz ładnie wyglądać, bo
jedziemy do miasta! Zgadłam?
- Zgadłaś.
- Aja?
- Co ty?
- leż chcę
ładnie wyglądać! Uczeszę się...
- Włóż beret
- powiedziała ostro Yennefer, wciąż wpatrzona w wiszące nad uszami konia
zwierciadło. - Na to samo miejsce, gdzie był. I schowaj pod nim włosy.
Ciri fuknęła
gniewnie, ale usłuchała natychmiast. Już dawno nauczyła się rozróżniać barwy i
odcienie głosu czarodziejki. Wiedziała, kiedy można spróbować dyskusji, a
kiedy nie.
Yennefer,
ułożywszy wreszcie loki na czole, wydobyła z juków mały słoiczek z zielonego
szkła.
- Ciri -
powiedziała łagodniej. - Podróżujemy skrycie. A podróż jeszcze się nie
skończyła. Dlatego masz kryć włosy pod beretem. W każdej bramie miejskiej są
tacy, którym płaci się za dokładną i pilną obserwację podróżnych.
Rozumiesz?
- Nie -
odparła bezczelnie Ciri, ściągając wodze karego ogiera czarodziejki. -
Wypiękniłaś się tak, że tym wypatrywaczom z bramy oczy wyjdą! Ładna mi
skrytość!
- Miasto, do
którego bram zmierzamy - uśmiechnęła się Yennefer - to Gors Velen. Ja nie muszę
się kamuflować w Gors Velen, a wręcz, powiedziałabym, przeciwnie. Z tobą jest
inna sprawa. Ciebie nikt nie powinien zapamiętać.
- Ci, którzy
będą gapić się na ciebie, dostrzegą i mnie! Czarodziejka odkorkowała słoiczek,
z którego zapachniało bzem i agrestem. Zanurzywszy w słoiczku palec wskazujący
wtarła sobie pod oczy nieco zawartości.
- Wątpię -
powiedziała, wciąż zagadkowo uśmiechnięta - by ktokolwiek zwrócił na ciebie
uwagę.
Przed mostem
stał długi rząd jeźdźców i wozów, a na przedbramiu tłoczyli się podróżni,
oczekujący na kolejkę do kontroli. Ciri żachnęła się i zaburczała,
rozzłoszczona perspektywą długiego czekania. Yennefer jednak wyprostowała się
w siodle i ruszyła kłusem, patrząc wysoko ponad głowy podróżnych - ci zaś
rozstąpili się prędko, zrobili miejsce, kłaniając z szacunkiem. Strażnicy w długich
kolczugach też od razu dostrzegli czarodziejkę i zrobili jej wolną drogę, nie
żałując trzonków dzid, którymi karcili opornych lub zbyt powolnych.
- Tędy, tędy,
wielmożna pani - zawołał jeden ze strażników, gapiąc się na Yennefer i mieniąc
na twarzy. -Wjedźcie tędy, proszę łaskawie! Nastąpić się! Nastąpić się, chamy!
Wezwany
pospiesznie dowódca warty wyłonił się z kordegardy naburmuszony i zły, ale na
widok Yennefer po-kraśniał, szeroko otworzył oczy i usta, zgiął w niskim
ukłonie.
- Uniżenie
witam w Gors Velen, jaśnie pani - wybełkotał, prostując się i gapiąc. - Na twe
rozkazy... Czy w mocy mojej usłużyć czym wielmożnej? Eskortę dać? Przewodnika?
Wezwać może kogo?
- Nie trzeba
- Yennefer wyprostowała się na kulbace, spojrzała na niego z góry. - Zabawię w
mieście krótko. Jadę na Thanedd.
- Ma się
rozumieć... - żołdak przestąpił z nogi na nogę, nie odrywając oczu od twarzy
czarodziejki. Pozostali strażnicy gapili się również. Ciri dumnie wyprężyła się
i zadarła głowę, ale skonstatowała, że na nią nie patrzy nikt. Jak gdyby w
ogóle nie istniała.
- Ma się
rozumieć - powtórzył dowódca straży. - Na Thanedd, tak... Na zjazd. Pojmuję, ma
się rozumieć. Życzę tedy...
- Dziękuję -
czarodziejka popędziła konia, w oczywisty sposób nieciekawa, czego chciałby
życzyć jej komendant. Ciri podążyła w ślad. Strażnicy kłaniali się przejeżdżającej
Yennefer, jej nadal nie zaszczycając choćby spojrzeniem.
- Nawet o
imię cię nie zapytali - mruknęła, doganiając Yennefer i ostrożnie kierując
koniem wśród wyjeżdżonych w błocie ulicy kolein. - Ani o to, skąd jedziemy! Zaczarowałaś
ich?
- Nie ich.
Siebie.
Czarodziejka
odwróciła się, a Ciri westchnęła głośno. Oczy Yennefer płonęły fioletowym
blaskiem, a twarz promieniała urodą. Olśniewającą. Wyzywającą. Groźną. I nienaturalną.
- Zielony
słoiczek! - domyśliła się od razu Ciri. - Co to było?
- Glamarye.
Eliksir, a raczej maść na specjalne okazje. Ciri, czy ty musisz wjeżdżać w
każdą kałużę na drodze?
- Chcę umyć
koniowi pęciny!
- Nie padało
od miesiąca. To są pomyje i końskie szczyny, nie woda.
- Aha...
Powiedz mi, dlaczego użyłaś tego eliksiru? Aż tak bardzo ci zależało...
- To jest
Gors Velen - przerwała Yennefer. - Miasto, które swój dobrobyt w znacznej
mierze zawdzięcza czarodziejom. Dokładniej, czarodziejkom. Sama widziałaś, jak
traktuje się tu czarodziejki. A ja nie miałam ochoty przed-
stawiać się
ani udowadniać, kim jestem. Wolałam, by było to oczywiste na pierwszy rzut
oka. Za tym czerwonym domem skręcamy w lewo. Stępa, Ciii, wstrzymuj konia, bo
potrącisz jakieś dziecko.
- A po co
myśmy tutaj przyjechały?
- Już ci to
mówiłam.
Ciri
parsknęła, zacisnęła usta, silnie szturchnęła wierzchowca piętą. Klacz
zatańczyła, omal nie wpadając na mijający ich zaprzęg. Woźnica wstał z kozła i
zamierzał uraczyć ją furmańską wiązanką, ale na widok Yennefer usiadł szybko i
zajął się wnikliwą analizą stanu własnych chodaków.
- Jeszcze
jedno takie bryknięcie - wycedziła Yennefer - a pogniewamy się. Zachowujesz się
jak niedorosła koza. Przynosisz mi wstyd.
- Chcesz mnie
oddać do jakiejś szkoły, tak? Ja nie chcę!
- Ciszej.
Ludzie się gapią.
- Na ciebie
się gapią, nie na mnie! Ja nie chcę iść do żadnej szkoły! Obiecywałaś mi, że
zawsze będziesz ze mną, a teraz chcesz mnie zostawić! Samą! Ja nie chcę być
sama!
- Nie
będziesz sama. W szkole jest wiele dziewcząt w twoim wieku. Będziesz miała
mnóstwo koleżanek.
- Nie chcę
koleżanek. Chcę być z tobą i z... Myślałam, że...
Yennefer
odwróciła się gwałtownie.
- Co
myślałaś?
- Myślałam,
że jedziemy do Geralta - Ciri wyzywająco podrzuciła głową. - Dobrze wiem, o
czym rozmyślałaś całą drogę. I dlaczego wzdychałaś w nocy...
- Dość -
syknęła czarodziejka, a widok jej płonących oczu sprawił, że Ciri wtuliła twarz
w końską grzywę. -Nadto się rozzuchwaliłaś. Przypominam ci, że czas, gdy mogłaś
mi się opierać, minął bezpowrotnie. Stało się tak z twojej własnej woli. Teraz
masz być posłuszna. Zrobisz to, co rozkażę. Zrozumiałaś?
Ciri pokiwała
głową.
- To, co
rozkażę, będzie dla ciebie najlepsze. Zawsze.
I dlatego
będziesz mnie słuchać i wykonywać moje polecenia. Jasne? Zatrzymaj konia.
Jesteśmy na miejscu.
- To jest ta
szkoła? - zaburczała Ciri, podnosząc oczy na okazałą fasadę budynku. - To
już...
- Ani słowa
więcej. Zsiadaj. I zachowuj się jak należy. To nie jest szkoła, szkoła jest w
Aretuzie, nie w Gors Velen. To jest bank.
- A do czego
nam bank?
- Pomyśl.
Zsiadaj, mówiłam. Nie w kałużę! Zostaw konia, od tego jest służba. Zdejmij
rękawice. Nie wchodzi się do banku w rękawicach do jazdy. Spójrz na mnie. Popraw
beret. Wyrównaj kołnierzyk. Wyprostuj się. Nie wiesz, co zrobić z rękami? To
nic z nimi nie rób!
Ciri
westchnęła.
Służący,
którzy wylegli z wrót budynku i gnąc się w ukłonach usłużyli, byli
krasnoludami. Ciri przyjrzała się im ciekawie. Choć tak samo niscy, krępi i
brodaci, w niczym nie przypominali jej druha, Yarpena Zigrina, ani jego
„chłopaków". Służący byli szarzy, jednolicie umundurowani, nijacy. I
uniżeni, czego o Yarpenie i jego chłopakach żadną miarą powiedzieć nie było
można.
Weszły do
środka. Magiczny eliksir nadal działał, toteż pojawienie się Yennefer
spowodowało natychmiast wielkie poruszenie, bieganinę, ukłony, dalsze uniżone
pozdrowienia i deklaracje gotowości do usług, którym kres położyło dopiero
pojawienie się niewiarygodnie grubego, dostatnio odzianego i białobrodego
krasnoluda.
- Szanowna
Yennefer! - zahuczał krasnolud, podzwaniając złotym łańcuchem, zwisającym z potężnego karku znacznie poniżej
białej brody. - Cóż za niespodzianka! I cóż za zaszczyt! Proszę, proszę do
kantoru! A wy, nie stać, nie gapić się! Do roboty, do liczydeł! Wilfli, do
kantoru natychmiast flaszkę Castel de Neuf, rocznik... Już ty wiesz który
rocznik. Żywo, na jednej nodze! Pozwól, pozwól, Yennefer. Prawdziwa radość cię
widzieć. Wyglądasz... Ech, psiakrew, aż dech zapiera!
- Ty też -
uśmiechnęła się czarodziejka - nieźle się trzymasz, Giancardi.
- No pewnie.
Proszę, proszę do mnie, do kantoru. Ależ nie, nie, panie przodem. Znasz
przecież drogę, Yennefer.
W kantorze
było ciemnawo i przyjemnie chłodno, w powietrzu unosił się zapach, który Ciri
pamiętała z wieży pisarczyka Jarre - zapach inkaustu, pergaminu i kurzu
pokrywającego dębowe meble, gobeliny i stare księgi.
- Siadajcie,
proszę - bankier odsunął od stołu ciężki fotel dla Yennefer, obrzucił Ciri
ciekawym spojrzeniem. -Hmmm...
- Daj jej
jakąś księgę, Molnar - powiedziała niedbale czarodziejka, zauważając
spojrzenie. - Ona uwielbia księgi. Siądzie sobie w końcu stołu i nie będzie
przeszkadzać. Prawda, Ciri?
Ciri nie
uznała za celowe potwierdzać.
- Księgę,
hem, hem - zatroskał się krasnolud, podchodząc do komody. - Co my tu mamy? O,
księga przychodów i rozchodów... Nie, to nie. Cła i opłaty portowe... Też nie.
Kredyt i remburs? Nie. O, a to skąd tu się wzięło? Jedna cholera wie... Ale
chyba to będzie w sam raz. Proszę, dzieweczko.
Księga nosiła
tytuł Physiologus i była bardzo stara
i bardzo podarta. Ciri ostrożnie przewróciła okładkę i kilka stron. Dzieło
zaciekawiło ją natychmiast, bo traktowało o zagadkowych potworach i bestiach i
było pełne rycin. Przez następnych kilka chwil starała się dzielić zainteresowanie
pomiędzy księgę a rozmowę czarodziejki z krasnoludem.
- Masz dla
mnie jakieś listy, Molnar?
- Nie -
bankier nalał wina Yennefer i sobie. - Żadne nowe nie nadeszły. Ostatnie,
sprzed miesiąca, przekazałem ustalonym sposobem.
- Otrzymałam
je, dziękuję. A czy przypadkiem... ktoś się tymi listami nie interesował?
- Tutaj nie -
uśmiechnął się Molnar Giancardi. - Ale celujesz do właściwej tarczy, moja
droga. Bank Vivaldich poinformował mnie poufnie, że listy próbowano tropić. Ich
filia w Yengerbergu wykryła też próbę śledzenia operacji na twoim prywatnym
koncie. Jeden z pracowników okazał się nielojalny.
Krasnolud
urwał, spojrzał na czarodziejkę spod krzaczastych brwi. Ciri nadstawiła uszu.
Yennefer milczała, bawiąc się swą obsydianową gwiazdą.
- Vivaldi -
podjął bankier, zniżając głos - nie mógł albo nie chciał prowadzić śledztwa w
tej sprawie. Nielojalny i podatny na przekupstwo klerk wpadł po pijanemu do
fosy i utopił się. Nieszczęśliwy wypadek. Szkoda. Za szybko, za pochopnie...
- Szkoda
mała, a żal krótki - wydęła wargi czarodziejka. - Ja wiem, kogo interesowały
moje listy i konto, śledztwo u Vivaldich nie przyniosłoby rewelacji.
- Skoro tak
uważasz... - Giancardi poczochrał brodę. - Jedziesz na Thanedd, Yennefer? Na
ten powszechny zjazd czarodziejów?
- Owszem.
- By
zdecydować o losach świata?
- Nie
przesadzajmy.
- Różne
plotki krążą - rzekł sucho krasnolud. - I różne rzeczy się dzieją.
- Jakie,
jeśli to nie tajemnica?
- Od
ubiegłego roku - powiedział Giancardi, gładząc brodę - obserwuje się dziwne
ruchy w polityce podatkowej... Ja wiem, ciebie to nie interesuje...
- Mów.
- Podwojono
wymiar pogłównego i hiberny, podatków ściąganych bezpośrednio przez władze
wojskowe. Wszyscy kupcy i przedsiębiorcy muszą dodatkowo płacić do skarbu
królewskiego „dziesiąty grosz", całkiem nowy podatek, jeden grosz od
każdego nobla obrotu. Krasnoludy, gnomy, elfy i niziołki płacą ponadto zwiększone
pogłówne i po-dymne. Jeżeli prowadzą działalność handlową lub produkcyjną, są
nadto obciążeni obowiązkową „nieludzką" do-natywą, wynoszącą dziesięć od
sta. W ten sposób ja odprowadzam do skarbu ponad sześćdziesiąt procent dochodu.
Mój bank, wliczając wszystkie filie, daje Czterem Królestwom sześćset grzywien
rocznie. Dla twojej wiadomości: to jest prawie trzykrotnie więcej, niż możny
diuk czy hrabia płaci kwarty z potężnej królewszczyzny.
- Ludzie nie
są obciążeni donatywą na wojsko?
- Nie. Płacą tylko
hibernę i pogłówne.
- A zatem -
pokiwała głową czarodziejka - to krasno-ludy i inni nieludzie finansują
kampanię przeciwko Scoia'tael, która toczy się w lasach. Spodziewałam się
czegoś takiego. Ale co mają podatki wspólnego ze zjazdem na Thanedd?
- Po waszych
zjazdach - mruknął bankier - zawsze coś się dzieje. Tym razem mam zresztą
nadzieję, że będzie odwrotnie. Liczę na to, że wasz zjazd sprawi, że
przestanie się dziać. Bardzo byłbym rad, dla przykładu, gdyby ustały te dziwne
skoki cen.
- Mów jaśniej.
Krasnolud
rozparł się w fotelu i splótł palce na przykrytym brodą brzuchu.
- Pracuję w
moim fachu ładne parę lat - powiedział. - Dostatecznie długo, by móc umieć
powiązać niektóre ruchy cen z niektórymi faktami. A ostatnio bardzo wzrosły
ceny drogich kamieni. Bo jest na nie popyt.
- Zamienia
się gotówkę na klejnoty, by unikać strat z tytułu wahań kursów i parytetów
monety?
- Też.
Kamienie mają nadto jeszcze jedną wielką zaletę. Mieszcząca się w kieszeni
kilkuuncjowa sakieweczka brylantów odpowiada wartością jakimś pięćdziesięciu
grzywnom, taka zaś suma w monecie waży dwadzieścia pięć funtów i zajmuje spory
worek. Z sakieweczka w kieszeni ucieka się znacznie szybciej niż z workiem na
ramieniu. I ma się obie ręce wolne, co nie jest bez znaczenia. Jedną ręką
można trzymać żonę, drugą, gdyby zaszła konieczność, można komuś przypieprzyć.
Ciri
parsknęła z cicha, ale Yennefer natychmiast uciszyła ją groźnym spojrzeniem.
- A zatem -
uniosła głowę - są tacy, którzy już zawczasu przygotowują się do ucieczki. A
dokąd, ciekawość?
- Najwyżej
notowana jest daleka Północ. Hengfors, Kovir, Poviss. Raz, że to faktycznie
daleko, dwa, kraje te są neutralne i mają z Nilfgaardem dobre stosunki.
- Rozumiem -
złośliwy uśmiech nie zniknął z warg czarodziejki. - A więc brylanty do
kieszeni, żonę za rękę i na Północ... Nie za wcześnie? Ach, mniejsza z tym. Co
jeszcze drożeje, Molnar?
- Łodzie.
- Co?
- Łodzie -
powtórzył krasnolud i wyszczerzył zęby. -Wszyscy szkutnicy z wybrzeża produkują
łodzie, zamówione przez kwatermistrzów armii króla Foltesta. Kwatermistrzowie
płacą dobrze i ciągle składają nowe zamówienia. Jeśli masz wolny kapitał,
Yennefer, zainwestuj w łodzie. Złoty interes. Produkujesz czółno z trzciny i kory,
wystawiasz fakturę na barkas z pierwszorzędnej sośniny, górką dzielisz się z
kwatermistrzem po połowie...
- Nie kpij,
Giancardi. Mów, o co chodzi.
- Te łodzie -
rzekł od niechcenia bankier, patrząc na powałę - transportuje się na południe.
Do Sodden i Brugge, nad Jarugę. Ale z tego, co wiem, nie używa się ich do
połowu ryb na rzece. Ukrywa się je w lasach nad prawym brzegiem. Wojsko podobno
godzinami ćwiczy wsiadanie i wysiadanie. Na razie na sucho.
- Aha -
Yennefer przygryzła wargę. - Ale dlaczego niektórym tak spieszno na pomoc?
Jaruga jest na południu.
- Istnieje
uzasadniona obawa - mruknął krasnolud, łypiąc na Ciri - że cesarz Emhyr var
Emreis nie będzie zachwycony wieścią, że wzmiankowane łodzie spuszczono na
wodę. Niektórzy uważają, że takie wodowanie gotowe Emhyra rozzłościć, a wówczas
lepiej być jak najdalej od nilfgaardzkiej granicy... Cholera, byle do żniw. Gdy
będzie po żniwach, odetchnę z ulgą. Jeżeli coś ma się wydarzyć, wydarzy się
przed żniwami.
- Plony będą
w spichrzach - powiedziała wolno Yennefer.
- Zgadza się.
Konie trudno paść na rżyskach, a twierdze z pełnymi spichrzami długo się
oblega... Pogoda sprzyja rolnikom i zbiory zapowiadają się nieźle... Tak,
pogoda jest nad wyraz piękna. Słonko grzeje, kanie na próżno wyglądają dżdżu...
A Jaruga w Dol Angra jest bardzo płytka... Łatwo ją przebrodzić. W obie
strony.
- Dlaczego
Dol Angra?
- Mam
nadzieję - bankier pogładził brodę, świdrując czarodziejkę bystrym spojrzeniem
- że mogę ci zaufać?
- Zawsze
mogłeś, Giancardi. I nic się nie zmieniło.
- Dol Angra -
powiedział wolno krasnolud - to Lyria i Aedirn, które są w militarnym sojuszu z
Temerią. Nie sądzisz chyba, że Foltest, który kupuje łodzie, zamierza z
nich skorzystać na własną rękę?
- Nie -
powiedziała wolno czarodziejka. - Nie sądzę. Dziękuję za informacje, Molnar.
Kto wie, może i masz rację? Może na zjeździe uda nam się jednak wpłynąć na losy
świata i zamieszkujących ten świat ludzi?
- Nie
zapominajcie o krasnoludach - parsknął Giancardi. - I o ich bankach.
- Postaramy
się. Jeśli już przy tym jesteśmy...
- Słucham cię
z uwagą.
- Mam wydatki,
Molnar. A jeśli podejmę coś z konta u Vivaldich, znowu ktoś gotów utonąć,
więc...
- Yennefer -
przerwał krasnolud - ty masz u mnie nieograniczony kredyt. Pogrom w
Yengerbergu miał miejsce bardzo dawno. Może ty zapomniałaś, ale ja nie zapomnę
nigdy. Nikt z rodziny Giancardich nie zapomni. Ile ci potrzeba?
- Tysiąc
pięćset temerskich orenów, przekazem na filię Cianfanellich w Ellander, na
rzecz świątyni Melitele.
- Załatwione.
Miły przekaz, datki dla świątyń nie są opodatkowane. Co jeszcze?
- Ile teraz
płaci się rocznie czesnego w szkole w Aretuzie?
Ciii
nadstawiła uszu.
- Tysiąc
dwieście novigradzkich koron - powiedział Giancardi. - Dla nowej adeptki
dochodzi immatrykulacja, coś koło dwustu.
- Podrożało,
cholera.
- Wszystko
podrożało. Adeptkom niczego się nie żałuje, żyją w Aretuzie jak królewny. A z
nich żyje połowa miasta, krawcy, szewcy, cukiernicy, dostawcy...
- Wiem. Wpłać
dwa tysiące na konto szkoły. Anonimowo. Z zaznaczeniem, że chodzi o wpisowe i
zadatek na czesne... Dla jednej adeptki.
Krasnolud
odłożył pióro, spojrzał na Ciri, uśmiechnął się ze zrozumieniem. Ciri, udając,
że wertuje księgę, słuchała pilnie.
- To
wszystko, Yennefer?
- Jeszcze
trzysta novigradzkich koron dla mnie, gotówką. Na zjazd na Thanedd będę
potrzebowała przynajmniej trzech sukni.
- Po co ci
gotówka? Dam ci czek bankierski. Na pięćset. Ceny importowanych tkanin też
cholernie wzrosły, a ty wszakże nie ubierasz się w wełnę ani len. A jeżeli
czegoś potrzebujesz: dla siebie lub dla przyszłej adeptki szkoły w Aretuzie,
moje sklepy i składy stoją otworem.
- Dziękuję.
Na jaki procent się umówimy?
- Procent -
krasnolud uniósł głowę - zapłaciłaś rodzinie Giancardich awansem, Yennefer. W
czasie pogromu w Yengerbergu. Nie mówmy już o tym.
- Nie lubię
takich długów, Molnar.
- Ja też nie.
Ale ja jestem kupcem, krasnoludem interesu. Ja wiem, co to jest zobowiązanie.
Znam jego wartość. Powtarzam, nie mówmy już o tym. Sprawy, o które prosiłaś,
możesz uważać za załatwione. Sprawę, o którą nie prosiłaś, również.
Yennefer
uniosła brwi.
- Pewien
bliski ci wiedźmin - zachichotał Giancardi - odwiedził ostatnio miasto Dorian.
Doniesiono mi, że zadłużył się tam u lichwiarza na sto koron. Lichwiarz pracuje
dla mnie. Umorzę ten dług, Yennefer.
Czarodziejka
rzuciła okiem na Ciri, silnie skrzywiła usta.
- Molnar -
powiedziała zimno - nie pchaj palców między drzwi, w których popsuły się
zawiasy. Wątpię, żeby on wciąż uważał mnie za bliską, a jeśli dowie się o umarzaniu
długów, znienawidzi mnie z kretesem. Znasz go przecież, jest obsesyjnie
honorowy. Dawno temu był w Dorian?
- Jakieś
dziesięć dni. Potem widziano go w Małym Łęgu. Stamtąd, jak mi doniesiono,
pojechał do Hirundum, bo miał zlecenie od tamtejszych farmerów. Jak zwykle,
jakiś potwór do zabicia...
- A za
zabicie, jak zwykle, zapłacą mu grosze - głos Yennefer zmienił się lekko -
które, jak zwykle, ledwo wystarczą na koszty leczenia, jeżeli potwór go
pokiereszuje. Jak zwykle. Jeżeli rzeczywiście chcesz coś dla mnie zrobić,
Molnar, to włącz się w to. Skontaktuj się z farmerami z Hirundum i podnieś
nagrodę. Tak by miał za co żyć.
- Jak zwykle
- parsknął Giancardi. - A jeśli on wreszcie dowie się o tym?
Yennefer
utkwiła oczy w Ciri, która przyglądała się i przysłuchiwała, nawet nie próbując
udawać zainteresowania Physiologusem.
- A od kogo -
wycedziła - miałby się dowiedzieć? Ciri spuściła wzrok. Krasnolud uśmiechnął
się znacząco, pogładził brodę.
- Przed
udaniem się na Thanedd wybierzesz się w stronę Hirundum? Przypadkowo,
oczywiście?
- Nie -
czarodziejka odwróciła wzrok. - Nie wybiorę się. Zmieńmy temat, Molnar.
Giancardi
znowu pogładził brodę, spojrzał na Ciri. Ciri spuściła głowę, zachrząkała i
zawierciła się na krześle.
- Słusznie -
potwierdził. - Czas zmienić temat. Ale twoją podopieczną najwyraźniej nudzi
księga... i nasza rozmowa. A to, o czym teraz chciałbym z tobą porozmawiać,
znudzi ją jeszcze bardziej, jak podejrzewam... Losy świata, losy krasnoludów
tego świata, losy ich banków, jakiż to nudny temat dla młodych dziewcząt,
przyszłych absolwentek Aretuzy... Wypuść ją na trochę spod skrzydeł, Yennefer.
Niech się przejdzie po mieście...
- Oj, tak! -
krzyknęła Ciri.
Czarodziejka
żachnęła się i już otwierała usta, by zaprotestować, ale nagle zmieniła
zamiar. Ciri nie była pewna, ale wydawało się jej, że wpływ na tę decyzję miało
nieznaczne mrugnięcie, towarzyszące propozycji bankiera.
- Niech sobie
dziewczyna popatrzy na wspaniałości prastarego grodu Gors Velen - dodał
Giancardi, uśmiechając się szeroko. - Należy się jej trochę swobody przed...
Aretuzą. A my tu sobie jeszcze pogawędzimy o pewnych sprawach... hmm,
osobistych. Nie, nie proponuję, by dziewczę chodziło samotnie, choć to
bezpieczne miasto. Przydam jej towarzysza i opiekuna. Jednego z moich
młodszych klerków...
- Wybacz,
Molnar - Yennefer nie odpowiedziała na uśmiech - ale nie wydaje mi się, by w
dzisiejszych czasach, nawet w bezpiecznym mieście, towarzystwo krasnoluda...
- Nawet mi
przez myśl nie przeszło - żachnął się Giancardi - by to był krasnolud. Klerk, o
którym mówię, jest synem szanowanego kupca, człowieka całą, że się tak wyrażę,
gębą. Myślałaś, że zatrudniam tu tylko krasnoludów? Hej, Wifli! Wołaj mi tu
Fabia, na jednej nodze!
- Ciri -
czarodziejka podeszła do niej, pochyliła się lekko. - Tylko bez żadnych
głupstw, żebym się nie musiała wstydzić. A przed klerkiem język za zębami,
pojmujesz? Przyrzeknij mi, że będziesz uważać na czyny i słowa. Nie kiwaj
głową. Przyrzeczenia składa się pełnym głosem.
- Przyrzekam,
pani Yennefer.
- Spoglądaj
też czasem na słońce. W południe wrócisz. Punktualnie. A gdyby... Nie, nie
sądzę, by ktoś cię rozpoznał. Ale gdybyś zobaczyła, że ktoś zanadto ci się
przygląda...
Czarodziejka
sięgnęła do kieszonki, wydobyła niewielki, poznaczony runami chryzopraz,
wyszlifowany w kształt klepsydry.
- Schowaj do
sakiewki. Nie zgub. W razie potrzeby... Zaklęcie pamiętasz? Tylko dyskretnie,
aktywizacja daje silne echo, a działający amulet wysyła fale. Jeśli w pobliżu
byłby ktoś wyczulony na magię, ujawnisz się, zamiast zamaskować. Aha, masz tu
jeszcze... Gdybyś chciała coś sobie kupić.
- Dziękuję,
pani Yennefer - Ciri włożyła amulet i monety do sakiewki, ciekawie spojrzała
na chłopca wbiegającego do kantoru. Chłopiec był piegowaty, falujące kasztanowate
włosy spadały mu na wysoki kołnierz szarego uniformu klerka.
- Fabio Sachs
- przedstawił Giancardi. Chłopiec ukłonił się grzecznie.
- Fabio, to
jest pani Yennefer, nasz czcigodny gość i szanowana klientka. A ta panna, jej
wychowanka, ma życzenie zwiedzić miasto. Będziesz jej towarzyszył, służył za
przewodnika i opiekuna.
Chłopiec
ukłonił się jeszcze raz, tym razem wyraźnie w stronę Ciri.
- Ciri -
powiedziała chłodno Yennefer. - Wstań, proszę.
Wstała,
zdziwiona lekko, bo znała obyczaj na tyle, by wiedzieć, że tego nie wymagał. I
natychmiast zrozumiała. Klerk, co prawda, wyglądał na jej rówieśnika, ale był
od niej o głowę niższy.
- Molnar -
powiedziała czarodziejka. - Kto ma się tu opiekować kim? Nie mógłbyś
oddelegować do tego zadania kogoś o nieco znaczniejszych gabarytach?
Chłopiec
poczerwieniał i pytająco spojrzał na pryncypała. Giancardi przyzwalająco kiwnął
głową. Klerk ukłonił się po raz kolejny.
- Wielmożna
pani - wypalił płynnie i bez skrępowania. - Może i nie jestem duży, ale można
na mnie polegać. Znam dobrze gród, podgrodzie i całą okolicę. Będę opiekował
się tą panną, jak umiem najlepiej. A gdy ja, Fabio Sachs Młodszy, syn Fabia
Sachsa, robię coś tak, jak umiem najlepiej, to... To niejeden większy mi nie
dorówna.
Yennefer
patrzyła na niego przez chwilę, potem odwróciła się w stronę bankiera.
- Gratuluję,
Molnar - powiedziała. - Umiesz dobierać pracowników. Będziesz miał w
przyszłości pociechę z twojego młodszego klerka. Zaiste, kruszec dobrej próby
dźwięczy, gdy weń uderzyć. Ciri, z pełnym zaufaniem powierzam cię pieczy
Fabia, syna Fabia, albowiem jest to mężczyzna poważny i godny zaufania.
Chłopiec
zaczerwienił się aż po cebulki kasztanowatych włosów. Ciri czuła, że też się
rumieni.
- Fabio -
krasnolud otworzył szkatułkę, pogrzebał w brzęczącej zawartości. - Masz tu pół
nobla i trzy... I dwa piątaki. Na wypadek gdyby panna miała jakieś życzenia.
Gdyby nie miała, odniesiesz z powrotem. No, możecie iść.
- W południe,
Ciri - przypomniała Yennefer. - Ani chwili później.
- Pamiętam,
pamiętam.
- Nazywam się
Fabio - powiedział chłopiec, gdy tylko zbiegli po schodach i wyszli na ruchliwą
ulicę. - A ciebie zwą Ciri, tak?
- Tak.
- Co chcesz
zwiedzić w Gors Velen, Ciri? Ulicę Główną? Zaułek Złotników? Port morski? A
może rynek i jarmark?
- Wszystko.
- Hmm... -
zatroskał się chłopiec. - Mamy czas tylko do południa... Najlepiej będzie,
jeśli pójdziemy na rynek. Dziś jest dzień targowy, można tam będzie zobaczyć
mnóstwo ciekawych rzeczy! A wcześniej wejdziemy na mur, z którego jest widok
na całą Zatokę i na słynną wyspę Thanedd. Co ty na to?
- Chodźmy.
Ulicą z
hurkotem toczyły się wozy, człapały konie i woły, bednarze turlali beczki,
wszędzie panował hałas i pośpiech. Ciri była z lekka oszołomiona ruchem i
rozgardiaszem - niezręcznie zstąpiła z drewnianego chodnika i po kostki wpadła
w błoto i gnój. Fabio chciał ująć ją pod ramię, ale wyrwała się.
- Umiem sama
chodzić!
- Hmm... No,
tak. Chodźmy zatem. Tu, gdzie jesteśmy, to jest główna ulica miasta. Nazywa się
Kardo i łączy obie bramy, Główną i Morską. Tędy, o, idzie się do ratusza.
Widzisz tę wieżę ze złotym kurkiem? To właśnie ratusz. A tam, gdzie wisi ten
kolorowy szyld, to jest oberża „Pod Rozpiętym Gorsetem". Ale tam, hmm...
tam nie pójdziemy. Pójdziemy o, tędy, skrócimy sobie drogę przez targ rybny,
który jest na ulicy Okrężnej.
Skręcili w
zaułek i wyszli wprost na placyk wciśnięty między ściany domów. Placyk
zapełniony był straganami, beczkami i kadziami, z których biła silna woń ryb.
Trwał ożywiony i hałaśliwy handel, przekupnie i kupujący starali się
przekrzyczeć krążące w górze mewy. Pod murem siedziały koty, udając, że ryby
nie interesują ich w najmniejszym stopniu.
- Twoja pani
- powiedział nagle Fabio, lawirując wśród straganów - jest bardzo surowa.
- Wiem.
- Nie jest
twoją bliską krewną, prawda? Od razu to poznać!
- Tak? A po
czym?
- Jest bardzo
piękna - powiedział Fabio z okrutną, rozbrajająco swobodną szczerością młodego
człowieka. Ciri odwróciła się jak sprężyna, ale nim zdołała uraczyć Fabia jakąś
kąśliwą uwagą, dotyczącą jego piegów i wzrostu, chłopiec już ciągnął ją między
wózki, beczki i stragany, objaśniając jednocześnie, że górująca nad placykiem
baszta nosi nazwę Złodziejskiej, że kamienie użyte do jej budowy pochodzą z
dna morskiego i że rosnące pod nią drzewa zowią się platanami.
- Jesteś
strasznie małomówna, Ciri - stwierdził nagle.
- Ja? - udała
zdziwienie. - Nic podobnego! Po prostu słucham pilnie tego, co mówisz.
Opowiadasz bardzo ciekawie, wiesz? Właśnie chciałam cię zapytać...
- Słucham,
pytaj.
- Czy daleko
stąd do... do miasta Aretuza?
- Ależ
całkiem niedaleko! Bo Aretuza to wcale nie miasto. Wejdźmy na mur, pokażę ci.
O, tam są schody.
Mur był
wysoki, a schody strome. Fabio spocił się i zdyszał, i nic dziwnego, bo cały
czas gadał. Ciri dowiedziała się, że mur okalający gród Gors Velen to
konstrukcja niedawna, o wiele młodsza od samego miasta, zbudowanego jeszcze
przez elfy, że ma trzydzieści pięć stóp wysokości i że jest to tak zwany mur
kazamatowy, zrobiony z ciosanego kamienia i nie wypalanej cegły, bo taki
materiał jest odporniejszy na uderzenia taranów.
Na szczycie
przywitał ich i owiał orzeźwiający morski wiatr. Ciri z radością odetchnęła nim
po gęstym i nieruchomym zaduchu miasta. Oparła łokcie o krawędź muru, patrząc
z wysoka na port, kolorowy od żagli.
- Co to jest,
Fabio? Ta góra?
- Wyspa
Thanedd.
Wyspa
wydawała się bardzo bliska. I nie przypominała wyspy. Wyglądała jak wbity w
morskie dno gigantyczny kamienny słup, wielki zigurat obwiedziony wijącą się
spiralnie drogą, zygzakami schodów i tarasami. Tarasy zieleniły się od gajów
i ogrodów, a z zieleni, przylepione do skał jak jaskółcze gniazda, sterczały
białe strzeliste wieże i ozdobne kopuły, zwieńczające kompleksy otoczonych
krużgankami budynków. Budynki te wcale nie sprawiały wrażenia wybudowanych.
Wydawało się, że wykuto je w stokach tej morskiej góry.
- To wszystko
zbudowały elfy - wyjaśnił Fabio. - Mówi się, że za pomocą elfiej magii. Od
niepamiętnych czasów Thanedd należy jednak do czarodziejów. Blisko czubka,
tam gdzie te lśniące kopuły, znajduje się pałac Garstang. Tam za parę dni
rozpocznie się wielki zjazd magików. A tam, spójrz, na samiutkim wierzchołku,
ta wysoka samotna wieża z blankami, to jest Tor Lara, Wieża Mewy...
- Czy tam
można dostać się lądem? To przecież bliziutko.
- Można. Jest
most łączący brzeg zatoki z wyspą. Nie widzimy go, bo zasłaniają drzewa.
Widzisz te czerwone dachy u podnóża góry? To pałac Loxia. Tam prowadzi most.
Tylko przez Loxię można dojść do drogi prowadzącej na górne tarasy...
- A tam gdzie
te śliczne krużganki i mostki? I ogrody? Jak to się trzyma skały, że nie
spadnie... Co to za pałac?
- To właśnie Aretuza,
o którą pytałaś. Tam znajduje się słynna szkoła dla młodych czarodziejek.
- Ach - Ciri
oblizała wargi - więc to tam... Fabio?
- Słucham.
- Widujesz
czasami młode czarodziejki, które uczą się w tej szkole? W tej Aretuzie?
Chłopiec
spojrzał na nią, wyraźnie zdumiony.
- Ależ nigdy!
Nikt ich nie widuje! Im nie wolno opuszczać wyspy i wychodzić do miasta. A na
teren szkoły nikt nie ma wstępu. Nawet burgrabia i bajlif, jeśli mają sprawę
do czarodziejek, mogą iść tylko do Loxii. Na najniższy poziom.
- Tak
myślałam - Ciri pokiwała głową, zapatrzona w połyskujące dachy Aretuzy. - To
nie szkoła, lecz więzienie. Na wyspie, na skale, nad przepaścią. Więzienie i
koniec.
- Trochę tak
- przyznał Fabio po chwili namysłu. -Stamtąd raczej trudno wyjść... Ale nie, to
nie jest tak jak w więzieniu. Adeptki to przecież młode dziewczyny. Trzeba ich
strzec...
- Przed czym?
- No... -
zająknął się chłopiec. - Przecież wiesz...
- Nie wiem.
- Hmmm... Ja
myślę... Och, Ciri, przecież nikt ich nie zamyka w szkole przemocą. One same
chcą...
- No pewnie -
Ciri uśmiechnęła się szelmowsko. -Chcą, to siedzą w tym więzieniu. Gdyby nie
chciały, to by się nie dały tam zamknąć. To żadna sztuka, wystarczy w porę dać
nogę. Zanim jeszcze się tam znajdzie, bo później to już może być trudno...
- Jak to?
Uciekać? A dokąd one miałyby...
- One -
przerwała - pewnie nie miały dokąd, biedaczki. Fabio? Gdzie jest miasto...
Hirundum? Chłopiec spojrzał na nią, zaskoczony.
- Hirundum to
nie miasto - powiedział. - To wielka farma. Są tam sady i ogrody dostarczające
warzyw i owoców dla wszystkich miast w okolicy. Są tam też stawy, w których
hoduje się karpie i inne ryby...
- Jak daleko
stąd do tego Hirundum? Którędy? Pokaż mi.
- A dlaczego
chcesz to wiedzieć?
- Pokaż mi,
prosiłam.
- Widzisz tę
drogę, prowadzącą na zachód? Tam gdzie te wozy? Tamtędy właśnie jedzie się do
Hirundum. To jakieś piętnaście mil, cały czas lasami.
- Piętnaście
mil - powtórzyła Ciri. - Niedaleko, gdy się ma dobrego konia... Dziękuję ci,
Fabio.
- Za co mi
dziękujesz?
- Nieważne. Teraz
zaprowadź mnie na rynek. Obiecałeś.
- Chodźmy.
Takiego
ścisku i zgiełku, jaki panował na rynku Gors Velen, Ciri nigdy jeszcze nie
widziała. Hałaśliwy targ rybny, przez który niedawno przechodzili, w porównaniu
z rynkiem sprawiał wrażenie cichej świątyni. Plac był iście gigantyczny, a mimo
to wydawało się jej, że będą mogli co najwyżej poprzyglądać się z daleka, bo o
dostaniu się na teren jarmarku nie ma nawet co marzyć. Fabio jednak śmiało
wdarł się w skłębiony tłum, ciągnąc ją za rękę. Ciri z miejsca zakręciło się w
głowie.
Przekupnie
darli się, kupujący darli się jeszcze głośniej, zagubione w tłoku dzieci wyły
i lamentowały. Bydło ryczało, owce beczały, ptactwo kwakało i gdakało.
Krasnoludzcy rzemieślnicy zawzięcie walili młotkami w jakieś blachy, a gdy
przerywali walenie, by się napić, zaczynali plugawię kląć. Z kilku punktów
placu rozbrzmiewały piszczałki, gęśle i cymbały, koncertowali widać waganci i
muzycy. Na domiar złego ktoś niewidoczny wśród ciżby bez ustanku daj: w
mosiężną surmę. Z pewnością nie był to muzyk.
Ciri
uskoczyła przed biegnącą truchtem, przenikliwie kwiczącą świnią i wpadła na
klatki z kurami. Potrącana, nadepnęła na coś, co było miękkie i zamiauczało.
Odskoczyła, o mały włos nie wpadając pod kopyta wielkiego, śmierdzącego, obrzydliwego
i budzącego grozę bydlaka, roztrącającego ludzi kosmatymi bokami.
- Co to było?
- jęknęła, łapiąc równowagę. - Fabio?
- Wielbłąd.
Nie bój się.
- Nie boję
się! Też coś!
Rozglądała
się ciekawie. Przyjrzała się pracy niziołków, produkujących na oczach publiki
ozdobne bukłaki z koziej skóry, pozachwycała się pięknymi lalkami, oferowanymi
na straganie przez parę półelfów. Pooglądała wyroby z malachitu i jaspisu,
które wystawiał na sprzedaż ponury i burkliwy gnom. Z zainteresowaniem i
znawstwem obejrzała miecze w warsztacie płatnerza. Poobserwowała dziewczęta
wyplatające koszyki z wikliny i doszła do wniosku, że nie ma nic gorszego niż
praca.
Dmący w surmę
przestał dąć. Prawdopodobnie go zabito.
- Co tu tak
smakowicie pachnie?
- Pączki -
Fabio pomacał sakiewkę. - Masz życzenie zjeść jednego?
- Mam
życzenie zjeść dwa.
Sprzedawca
podał trzy pączki, przyjął piątaka i wydał cztery miedziaki, z których jeden
przełamał na pół. Ciri, powoli odzyskując kontenans, przyglądała się operacji
łamania, łapczywie pochłaniając pierwszego pączka.
- Czy to stąd
- spytała, zabierając się za drugiego -pochodzi powiedzenie: „Niewart złamanego
grosza"?
- Stąd -
Fabio przełknął swojego pączka. - Przecież nie ma niniejszych monet niż grosz.
Czy tam, skąd pochodzisz, nie używa się półgroszków?
- Nie - Ciri
oblizała palce. - Tam, skąd pochodzę, używało się złotych dukatów. Poza tym to
całe łamanie było bez sensu i niepotrzebne.
- Dlaczego?
- Bo mam
życzenie zjeść trzeciego pączka.
Nadziewane
śliwkowymi powidłami pączki zadziałały jak najcudowniejszy eliksir. Ciri
nabrała humoru, a kotłujący się plac przestał przerażać, zaczął się nawet podobać.
Nie pozwoliła już, by Fabio wlókł ją za sobą, sama pociągnęła go w największy
tłok, ku miejscu, z którego ktoś przemawiał, wlazłszy na zaimprowizowaną z
beczek mównicę. Przemawiającym był podstarzały grubas. Po ogolonej głowie i
burej szacie Ciri rozpoznała w nim wędrownego kapłana. Widywała już takich,
czasami odwiedzali świątynię Melitele w Ellander. Matka Nenneke nigdy nie
mówiła o nich inaczej jak „ci fanatyczni durnie".
- Jedno jest
na świecie prawo! - ryczał gruby kapłan. - Prawo boskie! Cała natura temu prawu
podlega, cała ziemia i wszystko, co na tej ziemi żyje! A czary i magia są temu
prawu przeciwne! Przeklęci więc są czarownicy i bliski jest dzień gniewu, w
którym ogień z niebios zniszczy ich plugawą wyspę! Runą wówczas mury Loxii,
Aretuzy i Garstangu, za którymi właśnie zbierają się ci poganie, by swe
knowania obmyślać! Runą te mury...
- I trza
będzie, psia mać, od nowa stawiać - mruknął stojący obok Ciri czeladnik
mularski w kitlu upapranym wapnem.
- Upominam
was, ludzie dobrzy i pobożni - wrzeszczał kapłan - nie wierzcie czarownikom,
nie obracajcie się ku nim ni za radą, ni z prośbą! Nie dajcie się zwieść ni ich
postacią piękną, ni mową gładką, bo zaprawdę powiadam wam, że są owi
czarodzieje niby groby pobielane, z wierzchu piękne, we wnętrzu zaś zgnilizny
pełne i spróchniałych kości!
-
Widzieliście go - rzekła młoda niewiasta z koszykiem pełnym marchwi - jaki to
w gębie mocny. Na magików szczeka, bo zawidzi im, i tyle.
- Pewno -
przytaknął mularz. - Samemu, patrzajta, łeb niby jaje wyłysiał, a kałdun podle
kolan wisi. A czarodzieje urodziwe są, ani grubną, ani łysieją... A czarodziejki,
ha, sama krasa...
- Bo diabłu duszę
za tę krasę przedały! - krzyknął niski osobnik z szewskim młotkiem za pasem.
- Głupiś,
butorobie. Gdyby nie dobre panie z Aretuzy, dawno z torbami byś poszedł! Dzięki
nim masz co żreć!
Fabio
pociągnął Ciri za rękaw, ponownie pogrążyli się w tłumie, który poniósł ich w
stronę centrum placu. Usłyszeli łomot bębna i gromkie okrzyki wzywające do
uciszenia się. Tłum ani myślał się uciszyć, ale obwoływaczowi z drewnianego
podwyższenia wcale to nie przeszkadzało. Miał donośny, ćwiczony głos i umiał
się nim posługiwać.
- Wiadomym
się czyni - zaryczał, rozwinąwszy rulon pergaminu - jako Hugo Ansbach, z rodu
niziołek, spod prawa jest wyjęty, bo złoczyńcom elfom, co się Wiewiórkami
mianują, w domie swoim dał nocleg i gościnę. Toż samo Justin Ingvar, kowal, z
rodu krasnolud, który niecnotom owym groty do strzał kuł. Tegdy na obu
burgrabia ślad ogłasza i ścigać ich nakazuje. Kto ich pochwyci, temu nagroda:
pięćdziesiąt koron gotówką. A jeśli kto im da strawę lubo schronienie, za
wspólnika winy ich poczytany będzie i jednaka kara jemu jako i im wymierzona
będzie. A jeśli w opolu albo we wsi pochwyceni będą, całe opole albo wieś da
płatę...
- A któż by -
krzyknął ktoś z tłumu - niziołkowi schronienie dał! Po ichnich farmach niech
szukają, a najdą, to wszystkich ich, nieludziów, do jamy!
- Na
szubienicę, nie do jamy!
Obwoływacz
jął odczytywać dalsze obwieszczenia burgrabiego i rady miejskiej, a Ciri
straciła zainteresowanie. Właśnie miała zamiar wyzwolić się z tłoku, gdy nagle
poczuła na pośladku rękę. Absolutnie nieprzypadkową, bezczelną i nad wyraz
umiejętną.
Ścisk,
wydawałoby się, uniemożliwiał odwrócenie się, ale Ciri nauczyła się w Kaer
Morhen, jak poruszać się w miejscach, w których trudno się poruszać. Obróciła
się, czyniąc nieco zamieszania. Stojący tuż za nią młody kapłan z ogoloną
głową uśmiechnął się aroganckim, wypraktykowanym uśmiechem. No i co, mówił ten
uśmiech, co teraz zrobisz? Zarumienisz się ślicznie i na tym rumieńcu się
skończy, nieprawdaż?
Kapłan widać
nigdy nie miał do czynienia z uczennicą Yennefer.
- Łapy przy
sobie, ty łysa pało! - rozdarła się Ciri, blednąc ze wściekłości. - Za własny
tyłek się chwyć, ty... Ty grobie pobielany!!!
Korzystając z
faktu, że uwięziony w tłoku kapłan nie mógł się poruszyć, zamierzała go kopnąć,
ale udaremnił to Fabio, pospiesznie odciągając ją daleko od kapłana i miejsca
zajścia. Widząc, że aż się trzęsie ze złości, uspokoił ją, fundując kilka
posypanych mielonym cukrem racuszków, na widok których Ciri momentalnie
zapomniała o incydencie. Stanęli przy straganie, w miejscu, z którego mieli
widok na szafot z pręgierzem. W pręgierzu nie było jednak żadnego złoczyńcy, a
sam szafot był udekorowany girlandami kwiatów i służył grupie wystrojonych jak
papugi wędrownych muzykantów, od Ucha rżnących na gęślach i popiskujących na
dudach i piszczałkach. Młoda czarnowłosa dziewczyna w wyszywanym cekinami
serda-czku śpiewała i tańczyła, potrząsając tamburynkiem i wesoło potupując
maleńkimi bucikami.
Szła magiczka przez porębę, pogryzły ją żmije Wszystkie gady
wyzdychały, a magiczka żyje!
Zgromadzony
wokół szafotu tłum zaśmiewał się do rozpuku i klaskał do rytmu. Sprzedawca
racuszków wrzucił do wrzącego oleju kolejną porcję. Fabio oblizał palce i pociągnął
Ciri za rękaw.
Straganów
było bez liku i wszędzie oferowano coś smacznego. Zjedli jeszcze po ciasteczku
z kremem, później - do spółki - wędzonego węgorzyka, po czym poprawili czymś
bardzo dziwnym, smażonym i nabitym na patyk. Później zatrzymali się przy
beczkach z kiszoną kapustą i udali, że próbują, by kupić większą ilość. Gdy
objedli się i nie kupili, przekupka nazwała ich zasrańcami.
Poszli dalej.
Za resztę pieniędzy Fabio nabył koszyczek gruszek bergamotek. Ciri spojrzała na
niebo, ale uznała, że to jeszcze nie południe.
- Fabio? A co
to za namioty i budki, tam, pod murem?
- Różne
rozrywki. Chcesz zobaczyć?
- Chcę.
Przed
pierwszym namiotem stali wyłącznie mężczyźni, w podnieceniu przebierający
nogami. Z wnętrza dobiegały dźwięki fletu.
-
„Czarnoskóra Leila... - Ciri z trudem odczytała koślawy napis na płachcie - zdradza
w tańcu wszystkie sekrety swego ciała"... Głupota jakaś! Jakie sekrety...
- Chodźmy
dalej, chodźmy dalej - ponaglił Fabio, czerwieniejąc lekko. - O, spójrz, to
jest ciekawe. Tu przyjmuje wróżka przepowiadająca przyszłość. Mam jeszcze
akurat dwa grosze, to wystarczy...
- Szkoda
pieniędzy - fuknęła Ciri. - Też mi przepowiednia, za dwa grosze! Żeby
przepowiadać, trzeba być wieszczką. Wieszczenie to wielki talent. Nawet wśród
czarodziejek najwyżej jedna na sto ma takie zdolności...
- Mojej
najstarszej siostrze - wtrącił chłopiec - wróżka wywróżyła, że wyjdzie za mąż
i sprawdziło się. Nie grymaś, Ciri. Chodź, powróżymy sobie...
- Nie chcę
wychodzić za mąż. Nie chcę wróżb. Jest gorąco, a z tego namiotu śmierdzi
kadzidłami, nie wejdę tam. Chcesz, to idź sam, ja zaczekam. Nie wiem tylko, po
co ci przepowiednie? Co chciałbyś wiedzieć?
- No... -
zająknął się Fabio. - Najbardziej, to... Czy będę podróżował. Chciałbym
podróżować. Zwiedzić cały świat...
Będzie,
pomyślała nagle Ciri, czując zawrót głowy. Będzie pływał na wielkich białych
żaglowcach... Dotrze do krain, których nikt przed nim nie widział... Fabio
Sachs, odkrywca... Jego imieniem nazwie się przylądek, kraniec kontynentu,
który dziś jeszcze nie ma nazwy. Mając pięćdziesiąt cztery lata, żonę, syna i
trzy córki, umrze, daleko od domu i bliskich... Na chorobę, która dziś jeszcze
nie ma nazwy...
- Ciri! Co ci
jest?
Przetarła
twarz dłonią. Miała wrażenie, że wynurza się z wody, że płynie ku powierzchni z
dna głębokiego, lodowato zimnego jeziora.
- To nic... -
wymamrotała, rozglądając się i przytomniejąc. - W głowie mi się zakręciło...
To przez ten upał. I przez te kadzidła z namiotu...
- Raczej
przez tę kapustę - powiedział poważnie Fabio. - Niepotrzebnie tyle zjedliśmy.
Mnie też w brzuchu burczy.
- Nic mi nie
jest! - Ciri dziarsko zadarła głowę, faktycznie czując się lepiej. Myśli,
które przeleciały jej przez głowę jak wicher, rozwiały się, zgubiły w
niepamięci. -Chodź, Fabio. Idziemy dalej.
- Chcesz
gruszkę?
- No pewnie,
że chcę.
Pod murem
grupa wyrostków grała na pieniądze w bączka. Bączek, precyzyjnie omotany
sznurkiem, należało zręcznym, przypominającym strzelenie z bata szarpnięciem
wprawić w ruch wirowy, tak by zataczał koła po wymalowanych kredą polach. Ciri
ogrywała w bączka większość chłopców ze Skellige, ograła też wszystkie adeptki
w świątyni Melitele. Rozważała już koncepcję włączenia się do gry i ogrania
urwisów nie tylko z miedziaków, ale i z połatanych portek, gdy jej uwagę
przykuły nagle gromkie okrzyki.
Na samym
końcu szeregu namiotów i budek, wciśnięta pod mur i kamienne schody, stała
dziwaczna półokrągła zagroda, sformowana z płacht rozpiętych na sążniowych
tykach. Pomiędzy dwoma tykami było wejście, które tarasował wysoki, ospowaty
mężczyzna, ubrany w przeszywanicę i pasiaste spodnie wpuszczone w żeglarskie
buty. Przed nim tłoczyła się grupka ludzi. Po wrzuceniu do garści dziobatego
kilku monet ludzie po kolei znikali za płachtą. Dziobaty chował pieniądze do
pokaźnego pytla, podzwaniał nim i powrzaskiwał chrapliwie.
- Do mnie,
dobrzy ludzie! Do mnie! Na własne oczy ujrzycie najstraszliwszego stwora,
jakiego bogowie stworzyli! Horror i zgroza! Żywy bazyliszek, jadowity postrach
zerrikańskich pustyń, diabeł wcielony, ludożerca nienasycony! Jeszcze żeście
takiego potwora nie widzieli, ludziska! Dopiero co schwytany, zza mórz na
korabiu przywieziony! Obejrzyjcie, obejrzyjcie żywego, srogiego bazyliszka na
własne oczy, bo takiego nigdy i nigdzie już nie zobaczycie! Ostatnia okazja!
Tu, u mnie, za jedyne trzy piątaki! Baby z
dziećmi po dwa piątaki!
- Ha -
powiedziała Ciri, odpędzając osy od gruszek. -
Bazyliszek? I
to żywy? Muszę go koniecznie zobaczyć. Do tej pory oglądałam tylko ryciny.
Chodź, Fabio.
- Nie mam już
pieniędzy...
- Ja mam.
Zapłacę za ciebie. Chodź, śmiało.
- Sześć się należy
- dziobaty spojrzał na wrzucone mu do garści miedziaki. - Trzy piątaki od
osoby. Taniej tylko baby z dziećmi.
- On - Ciri
wskazała na Fabia gruszką - jest dzieckiem. A ja jestem babą.
- Taniej
tylko baby z dzieckiem na ręku - zawarczał dziobaty. - Nuże, dorzuć jeszcze dwa
piątaki, zmyślna panienko, albo zmykaj i przepuść innych. Pospieszcie się,
ludzie! Jeszcze tylko trzy miejsca wolne!
Za
ogrodzeniem z płachty tłoczyli się mieszczanie, otaczając zwartym pierścieniem
zbity z desek podest, na którym stała drewniana, okryta kobiercem klatka.
Wpuściwszy brakujących do kompletu widzów, dziobaty wskoczył na podest, wziął
długą tyczkę i strącił nią kobierzec. Powiało padliną i nieprzyjemnym gadzim
smrodem. Widzowie zaszemrali i cofnęli się lekko.
- Roztropnie
czynicie, dobrzy ludzie - oznajmił dziobaty. - Nie za blisko, bo to
nieprzezpiecznie!
W klatce,
wybitnie dla niego za ciasnej, leżał zwinięty w kłębek jaszczur, pokryty ciemną
łuską o dziwnym rysunku. Gdy dziobaty stuknął w klatkę tyczką, gad zaszamotał
się, zazgrzytał łuskami o pręty, wyciągnął długą szyję i zasyczał
przeszywająco, demonstrując ostre, białe, stożkowate zęby, silnie kontrastujące
z niemal czarną łuską dookoła paszczy. Widzowie westchnęli głośno. Zaniósł się
przenikliwym ujadaniem kudłaty piesek, trzymany na rękach przez kobietę o
wyglądzie przekupki.
- Patrzcie
uważnie, dobrzy ludzie - zawołał dziobaty. - I radujcie się temu, że w naszych
stronach podobne maszkary nie żyją! Oto potworny bazyliszek z dalekiej
Zerrikanii! Nie zbliżajcie się, nie zbliżajcie, bo choć w klatce zamkniony,
samym swym dechem może on was zatruć!
Ciri i Fabio
przepchnęli się wreszcie przez wianuszek widzów.
- Bazyliszek
- kontynuował dziobaty z podwyższenia,
wspierając się na tyczce jak strażnik na halabardzie
- to najjadowitsza bestia świata! Albowiem bazyliszek królem jest wszystkich
żmijów! Gdyby bazyliszków więcej było, przepadłby ten świat ze szczętem!
Szczęściem wielce rzadki to potwór, bo rodzi się z jaja przez koguta zniesionego.
A sami wszak wiecie, ludziska, jako nie każdy kogut jaja znosi, a jeno taki
plugawiec, któren sposobem kwoki drugiemu kogutu kupra nadstawia.
Spektatorzy
chóralnym śmiechem zareagowali na przedni - czy może raczej tylny - żart. Nie
śmiała się jedynie Ciri, cały czas bacznie obserwująca stwora, który podrażniony
hałasem zwijał się, tłukł o pręty klatki i kąsał je, nadaremnie usiłując
rozwinąć w ciasnocie pokaleczone błony skrzydeł.
- Jaje, przez
takiego koguta ulężone - ciągnął dziobaty - musi sto i jeden jadowitych wężów
wysiedzieć! A gdy się z jaja wykluje bazyliszek...
- To nie jest
bazyliszek - stwierdziła Ciri, gryząc bergamotkę. Dziobaty spojrzał na nią
koso.
- ...gdy się
bazyliszek wykluje, powiadam - kontynuował – te gdy wszystkie węże z gniazda
wyżre, ich truciznę chłonąc, ale szkody nijakiej od tego nie zaznaje. Sam zaś
jadem się tak nadmie, że nie tylko zębem zabić zdoła, nie dotykiem nawet, ale
dechem samym! A gdy konny rycerz weźmie i dzidą bazyliszka przebodzie, to
trucizna po drzewcu w wierch uderzy, zarazem jeźdźca i konia na miejscu ubije!
- To jest
nieprawdziwa nieprawda - powiedziała głośno Ciri, wypluwając pestkę.
- Prawda
najprawdziwsza! - zaprotestował dziobaty. - Ubije, konia i jeźdźca ubije!
- Akurat!
- Cichaj,
panieneczko! - krzyknęła przekupka z pieskiem. - Nie przeszkadzaj! Chcemy się
podziwować i posłuchać!
- Ciri,
przestań - szepnął Fabio, trącając ją w bok. Ciri fuknęła na niego, sięgając
do koszyczka po kolejną gruszkę.
- Przed
bazyliszkiem - dziobaty podniósł głos we
wzmagającym się wśród spektatorów szumie - każdy
zwierz w te pędy zmyka, gdy tylko jego syk posłyszy. Każdy zwierz, nawet smok,
co ja mówię, kokodryl nawet, a kokodryl niemożebnie jest straszny, kto go
widział, ten wie. Jedno tylko jedyne zwierzę nie lęka się bazyliszka, a jest to
kuna. Kuna, gdy potwora na pustyni zoczy, to do łasa czem prędzej bieży, tam
jej tylko znane ziele wyszukuje i zjada. Wtedy jad bazyliszka już kunie
niestraszny i zagryźć go może wnet na śmierć...
Ciri
parsknęła śmiechem i zaimitowała wargami przeciągły, nader nieprzystojny
odgłos.
- Hej,
mądralo! - nie wytrzymał dziobaty. - Jeśli ci co nie w smak, to wynocha! Nie ma
musu słuchać ni na bazyliszka patrzeć!
- To nie jest
żaden bazyliszek.
- Tak? A co
to jest, pani przemądrzalska?
- Wiwerna -
stwierdziła Ciri, odrzucając ogonek gruszki i oblizując palce. - Zwyczajna
wiwerna. Młoda, nieduża, zagłodzona i brudna. Ale wiwerna, i tyle. W Starszej
Mowie: wyyern.
- O,
patrzajta! - wrzasnął dziobaty. - Jaka to umna i uczona nam się trafiła!
Zawrzyj gębusię, bo jak cię...
- Hola -
odezwał się jasnowłosy młodzik w aksamitnym berecie i pozbawionym herbu wamsie
giermka, trzymający pod ramię delikatną i bladziutką dziewczynę w sukience
koloru moreli. - Wolnego, mości zwierzołapie! Nie groźcie szlachciance, bym was
snadnie mym mieczem nie skarcił. A nadto coś mi tu oszustwem pachnie!
- Jakie
oszustwo, młody panie rycerzu? - zachłysnął się dziobaty. - Łże ta smar...
Chciałem rzec, myli się ta szlachetnie urodzona panna! To jest bazyliszek!
- To jest
wiwerna - powtórzyła Ciri.
- Jaka tam
werna! Bazyliszek! Spójrzcie jeno, jaki srogi, jak syczy, jak klatkę kąsa!
Jakie ma zębiska! Zębiska, powiadam, ma jak...
- Jak wiwerna
- wykrzywiła się Ciri.
- Jeśliś
wszystkie rozumy pojadła - dziobaty utkwił w niej spojrzenie, którego nie
powstydziłby się autentyczny bazyliszek - to zbliż się! Podejdź, by na ciebie
dechnął! Wraz wszyscy zobaczą, jak się wykopyrtniesz, od jadu pośmiawszy! No,
podejdź!
- Proszę
bardzo - Ciri wyszarpnęła rękę z uścisku Fabia i postąpiła krok do przodu.
- Nie zezwolę
na to! - krzyknął jasnowłosy giermek, porzucając swą morelową towarzyszkę i
zagradzając Ciri drogę. - Nie może to być! Nazbyt się narażasz, miła damo.
Ciri, której
jeszcze nikt tak nie tytułował, pokraśniała lekko, spojrzała na młodzika i
zatrzepotała rzęsami w sposób po wielekroć wypróbowany na pisarczyku Jarre.
- Nie ma
żadnego ryzyka, szlachetny rycerzu - uśmiechnęła się uwodzicielsko, wbrew
przestrogom Yennefer, która nader często przypominała jej przypowiastkę o głupim
i serze. - Nic mi się nie stanie. Ten niby jadowity oddech to blaga.
- Chciałbym
jednak - młodzik położył dłoń na rękojeści miecza - być obok ciebie. Ku
ochronie i obronie... Czy pozwolisz?
- Pozwolę -
Ciri nie wiedziała, dlaczego wyraz wściekłości na twarzy morelowej panny
sprawia jej tak wielką przyjemność.
- To ja ją
chronię i bronię! - Fabio zadarł głowę i spojrzał na giermka wyzywająco. - I
też z nią idę!
- Panowie -
Ciri napuszyła się i uniosła nos. - Więcej godności. Nie pchajcie się. Dla
wszystkich wystarczy.
Pierścień
widzów zafalował i zamruczał, gdy śmiało zbliżyła się do klatki, czując niemal
oddechy obu chłopców na karku. Wiwerna zasyczała wściekle i zaszamotała się, w
nozdrza uderzył gadzi odór. Fabio sapnął głośno, ale Ciri nie cofnęła się.
Podeszła jeszcze bliżej i wyciągnęła rękę, prawie dotykając klatki. Potwór
runął na pręty, orząc je zębami. Tłum znowu zafalował, ktoś wrzasnął.
- No i co? -
Ciri obróciła się, biorąc dumnie pod boki. - Umarłam? Otruł mnie ten niby
jadowity potwór? Taki z niego bazyliszek, jak ze mnie...
Urwała,
widząc nagłą bladość pokrywającą twarze giermka i Fabia. Odwróciła się
błyskawicznie i zobaczyła, jak dwa pręty klatki rozłażą się pod naporem
rozwścieczonego jaszczura, wyrywając z ramy zardzewiałe gwoździe.
- Uciekajcie!
- wrzasnęła na całe gardło. - Klatka
pęka!
Widzowie z
krzykiem runęli ku wyjściu. Kilku usiłowało przedrzeć się przez płachtę, ale
zaplątali w nią tylko siebie i innych, poprzewracali, tworząc wrzeszczące kłębowisko.
Giermek chwycił Ciri za ramię dokładnie w tym momencie, gdy usiłowała
odskoczyć, w rezultacie oboje zatoczyli się, potknęli i upadli, przewracając
również Fabia. Kudłaty piesek przekupki zaczął ujadać, dziobaty szkaradnie
bluźnić, a zupełnie zdezorientowana morelowa panna - przeraźliwie piszczeć.
Pręty klatki
wyłamały się z trzaskiem, wiwerna wydarła się na zewnątrz. Dziobaty zeskoczył
z podestu i usiłował powstrzymać ją tyczką, ale potwór wytrącił mu ją jednym
ciosem łapy, zwinął się i smagnął go kolczastym ogonem, zamieniając ospowaty policzek
w krwawą miazgę. Sycząc i rozwijając pokaleczone skrzydła, wiwerna sfrunęła z
podestu, rzucając się na Ciri, Fabia i giermka, usiłujących pozbierać się z
ziemi. Morelowa panna zemdlała i padła jak długa, na wznak. Ciri sprężyła się
do skoku, ale zrozumiała, że nie zdąży.
Uratował ich
kosmaty piesek, który wyrwał się z rąk przekupki, przewróconej i zamotanej we
własne sześć spódnic. Ujadając cienko, psina rzuciła się na potwora. Wiwerna
zasyczała, uniosła się, przydeptała kundelka szponami, zwinęła się wężowym,
niesamowicie szybkim ruchem i wpiła mu zęby w kark. Piesek zaskowyczał dziko.
Giermek
zerwał się na kolana i sięgnął do boku, ale nie znalazł już rękojeści, bo Ciri
była szybsza. Błyskawicznym ruchem wyciągnęła miecz z pochwy, przyskoczyła w
półobrocie. Wiwerna uniosła się, oderwany łeb pieska zwisał z jej zębatej
paszczęki.
Wszystkie
wyuczone w Kaer Morhen ruchy, jak się zdawało Ciri, wykonały się same, prawie
bez jej woli i udziału. Cięła zaskoczoną wiwernę w brzuch i natychmiast
zawirowała w uniku, a rzucający się na nią jaszczur upadł na piasek, buchając
krwią. Ciri przeskoczyła nad nim, zręcznie unikając świszczącego ogona, pewnie,
celnie i mocno rąbnęła potwora w kark, odskoczyła, odruchowo wykonała
niepotrzebny już unik i natychmiast po-
prawiła
jeszcze raz, tym razem przerąbując kręgi. Wiwerna skręciła się i
znieruchomiała, tylko wężowaty ogon wił się jeszcze i tłukł, siejąc dokoła
piaskiem.
Ciri szybko
wcisnęła giermkowi do ręki zakrwawiony miecz.
- Już po
strachu! - krzyknęła do zbiegającego się tłumu i wciąż wyplątujących się z
płachty widzów. - Potwór zabity! Ten mężny rycerz zakatrupił go na śmierć...
Nagle poczuła
ucisk w gardle i wirowanie w żołądku, w oczach jej pociemniało. Coś ze
straszliwą mocą walnęło ją w tyłek, tak że aż zadzwoniły zęby. Rozejrzała się
błędnie. Tym, co ją walnęło, była ziemia.
- Ciri... -
szepnął klęczący przy niej Fabio. - Co ci jest? Bogowie, blada jesteś jak
trup...
- Szkoda -
wymamrotała - że siebie nie widzisz.
Ludzie
tłoczyli się dookoła. Kilku szturchało cielsko wiwerny kijami i ożogami, kilku
opatrywało dziobatego, reszta wiwatowała na cześć bohaterskiego giermka, nieustraszonego
smokobójcy, jedynego, który zachował zimną krew i zapobiegł masakrze. Giermek
cucił morelową pannę, wciąż z lekkim osłupieniem gapiąc się na klingę swego
miecza, pokrytą rozmazanymi smugami schnącej krwi.
- Mój
bohaterze... - morelową panna ocknęła się i zarzuciła giermkowi ramiona na
szyję. - Mój wybawco! Mój ukochany!
- Fabio -
powiedziała słabym głosem Ciri, widząc przepychających się przez ciżbę
strażników miejskich. -Pomóż mi wstać i zabierz mnie stąd. Szybko.
- Biedne
dzieci... - gruba mieszczka w czepcu spojrzała na nich, gdy chyłkiem wymykali
się ze zbiegowiska. -Oj, upiekło się wam. Oj, gdyby nie dzielny rycerzyk, oczy
wypłakałyby wasze matki!
- Wywiedzcie
się, komu ów młodzian giermkuje! -krzyknął rzemieślnik w skórzanym fartuchu. -
Wart za ów czyn pasa i ostróg!
- A
zwierzołapa pod pręgierz! Baty mu, baty! Taką potworę do grodu, między
ludzi...
- Wody, prędzej!
Panna znowu zemdlała!
- Moja biedna
Muszka! - zawyła nagle przekupka,
schylona nad
tym, co zostało z kudłatego kundla. - Moja psinka nieszczęsna! Ludzieeee!
Łapcie tę dziewkę, tę szelmę, co smoka ozeźliła! Gdzie ona? Chwytajcie ją! To
nie zwierzołap, to ona wszystkiemu winna!
Strażnicy
miejscy, wspomagani przez licznych ochotników, jęli przepychać się wśród tłumu
i rozglądać. Ciri opanowała zawroty głowy.
- Fabio -
szepnęła. - Rozdzielamy się. Spotkamy się za chwilę w tej uliczce, którą
przyszliśmy. Idź. A gdyby ktoś cię zatrzymał i pytał o mnie, to nie znasz mnie
i nie wiesz, kim jestem.
- Ale...
Ciri...
- Idź!
Ścisnęła w
pięści amulet Yennefer i wymruczała aktywizujące zaklęcie. Czar podział w
okamgnieniu, a czas był najwyższy. Strażnicy, którzy już przepychali się w jej
kierunku, zatrzymali się zdezorientowani.
- Kie licho?
- zdumiał się jeden z nich, patrząc, wydawałoby się, wprost na Ciri. - Gdzie
ona? Dopierom co ją widział...
- Tam, tam! -
krzyknął drugi, wskazując w przeciwnym kierunku.
Ciri
odwróciła się i odeszła, wciąż lekko oszołomiona i osłabiona uderzeniem
adrenaliny i aktywizacją amuletu. Amulet działał tak, jak powinien działać -
absolutnie nikt jej nie dostrzegał i nikt nie zwracał na nią uwagi. Absolutnie
nikt. W rezultacie zanim wydostała się z tłoku, została niezliczoną ilość razy
potrącona, podeptana i kopnięta. Cudem uniknęła zmiażdżenia zrzucaną z wozu
skrzynią. O mało nie wybito jej oka widłami. Zaklęcia, jak się okazywało, miały
swoje dobre i złe strony - i tyleż zalet, co wad.
Działanie
amuletu nie trwało długo. Ciri nie miała dość mocy, by nad nim zapanować i
przedłużyć czas trwania zaklęcia. Szczęściem czar przestał działać we właściwym
momencie - gdy wydostała się z tłumu i zobaczyła Fabia czekającego na nią w
uliczce.
- Ojej -
powiedział chłopiec. - Ojej, Ciri. Jesteś. Niepokoiłem się...
-
Niepotrzebnie. Chodźmy, szybciej. Południe już minęło, muszę wracać.
- Nieźle
poradziłaś sobie z tym potworem - chłopiec spojrzał na nią z podziwem. - Ależ
szybko się zwijałaś! Gdzie ty się tego nauczyłaś?
- Czego?
Wiwernę zabił giermek.
- Nieprawda.
Widziałem...
- Nic nie
widziałeś! Proszę cię, Fabio, ani słowa nikomu. Nikomu. A zwłaszcza pani
Yennefer. Ojej, dałaby mi ona, gdyby się dowiedziała...
Zamilkła.
- Ci tam -
wskazała za siebie, w stronę rynku - mieli rację. To ja rozdrażniłam wiwernę...
To przeze mnie...
- To nie
przez ciebie - zaprzeczył z przekonaniem Fabio. - Klatka była zbutwiała i
zbita byle jak. Mogła pęknąć w każdej chwili, za godzinę, jutro, pojutrze...
Lepiej, że to teraz było, bo uratowałaś...
- Giermek
uratował! - wrzasnęła Ciri. - Giermek! Wbij to sobie do głowy nareszcie! Mówię
ci, jeżeli mnie zdradzisz, zmienię cię w... W coś okropnego! Ja znam czary!
Zaczaruję cię...
- Ejże -
rozległo się zza ich pleców. - Dość tego dobrego!
Jedna z
idących za nimi kobiet miała ciemne, gładko uczesane włosy, błyszczące oczy i
wąskie wargi. Nosiła narzucony na ramiona krótki płaszcz z fioletowej kamchy,
oprymowany futrem z popielic.
- Dlaczego
nie jesteś w szkole, adeptko? - spytała zimnym, dźwięcznym głosem, mierząc
Ciri przenikliwym spojrzeniem.
- Zaczekaj,
Tissaia - powiedziała druga kobieta, młodsza, jasnowłosa i wysoka, w zielonej,
mocno wydekoltowanej sukni. - Ja jej nie znam. Ona chyba nie jest...
- Jest -
przerwała ciemnowłosa. - Jestem pewna, że to jedna z twoich dziewcząt, Rita.
Nie znasz przecież wszystkich. To jedna z tych, które wymknęły się z Loxii
podczas bałaganu przy zmianie kwater. I zaraz nam to sama przyzna. No, adeptko,
czekam.
- Co? -
zmarszczyła się Ciri.
Kobieta
zacisnęła wąskie wargi, poprawiła mankiety rękawiczek.
- Komu
ukradłaś amulet kamuflujący? A może ktoś ci go dał?
- Co?
- Nie
wystawiaj na próbę mojej cierpliwości, adeptko. Twoje imię, klasa, imię
preceptorki. Prędko!
- Co?
- Udajesz
głupią, adeptko? Imię! Jak się nazywasz? Ciri zacisnęła zęby, a jej oczy
zapaliły się zielonym żarem.
- Anna
Ingeborga Klopstock - wycedziła bezczelnie.
Kobieta
uniosła rękę i Ciri natychmiast zrozumiała cały ogrom pomyłki. Yennefer tylko
raz i znużona długim marudzeniem zademonstrowała jej, jak działa czar paraliżujący.
Wrażenie było wyjątkowo paskudne. Teraz też takie było.
Fabio
krzyknął głucho i rzucił się w jej stronę, ale druga kobieta, ta jasnowłosa,
chwyciła go za kołnierz i osadziła w miejscu. Chłopiec targnął się, ale ramię
kobiety było jak z żelaza. Ciri nie mogła nawet drgnąć. Miała wrażenie, że
powoli wrasta w ziemię. Ciemnowłosa pochyliła się i utkwiła w niej błyszczące
oczy.
- Nie jestem
zwolenniczką kar cielesnych - powiedziała lodowato, ponownie poprawiając
mankiety rękawiczek - Ale postaram się, by cię wychłostano, adeptko. Nie za
nieposłuszeństwo, nie za kradzież amuletu i nie za wagary. Nie za to, że
nosisz niedozwolony ubiór, że chodzisz z chłopakiem i rozmawiasz z nim o
sprawach, o których zakazano ci mówić. Będziesz wychłostana za to, że nie
potrafiłaś rozpoznać arcymistrzyni.
- Nie! -
krzyknął Fabio. - Nie rób jej krzywdy, wielmożna pani! Ja jestem klerkiem w
banku pana Molnara Giancardiego, a ta panienka jest...
- Zamknij
się! - wrzasnęła Ciri. - Zam... Zaklęcie kneblujące było rzucone szybko i
brutalnie. Poczuła w ustach krew.
- No? -
ponagliła Fabia ta jasnowłosa, puszczając i pieszczotliwym ruchem wygładzając
zmięty kołnierz chłopca.
- Mów. Kim
jest ta harda panienka?
Margarita Laux-Antille
z pluskiem wynurzyła się z basenu, rozbryzgując wodę. Ciii nie mogła się
powstrzymać, by się nie przyglądać. Widziała nagą Yennefer nie raz i nie
sądziła, by ktokolwiek mógł mieć piękniejszą figurę. Była w błędzie. Na widok
nagiej Margarity Laux-Antille pokraśniałyby z zawiści nawet marmurowe posągi
bogiń i nimf.
Czarodziejka
chwyciła ceber z zimną wodą i wylała go sobie na biust, klnąc przy tym
nieprzyzwoicie i otrząsając się.
- Hej,
dziewczyno - skinęła na Ciri. - Bądź tak dobra i podaj mi ręcznik. No, przestań
się wreszcie na mnie boczyć.
Ciri fuknęła
z cicha, nadal obrażona. Gdy Pabio zdradził, kim jest, czarodziejki wlokły ją
przemocą przez pół miasta, wystawiając na pośmiewisko. W banku Giancardiego
sprawa, rzecz jasna, wyjaśniła się natychmiast. Czarodziejki przeprosiły
Yennefer, tłumacząc swoje zachowanie. Chodziło o to, że adeptki z Aretuzy zostały czasowo przeniesione
do Loxii, bo pomieszczenia szkoły zamieniano na kwatery dla uczestników i
gości zjazdu czarodziejów. Korzystając z zamieszania przy przeprowadzce, kilka
adeptek wymknęło się z Thanedd i zwagarowało do miasta. Margarita Laux-Antille
i Tissaia de Vries, zaalarmowane aktywizacją amuletu Ciri, wzięły ją za jedną
z wagarowiczek.
Czarodziejki
przeprosiły Yennefer, ale żadna nie pomyślała o tym, by przeprosić Ciri.
Yennefer, wysłuchując przeprosin, patrzyła na nią, a Ciri czuła, jak płoną jej
uszy. A najbiedniejszy był Fabio - Molnar Giancardi zrugał go tak, że chłopiec
miał łzy w oczach. Ciri było go żal, ale była też z niego dumna - Fabio
dotrzymał słowa i nawet słówkiem nie pisnął o wiwernie.
Yennefer, jak
się okazało, doskonale znała Tissaię i Margaritę. Czarodziejki zaprosiły ją do
„Srebrnej Czapli", najlepszego i najdroższego zajazdu w Gors Velen, gdzie
Tissaia de Vries zatrzymała się po przyjeździe, z sobie tylko znanych powodów
zwlekając z udaniem się na wyspę. Margarita Laux-Antille, która, jak się
okazało, była rektorką Aretuzy, przyjęła zaproszenie starszej czarodziejki
i chwilowo dzieliła z nią mieszkanie. Zajazd
był prawdziwie luksusowy - miał w podziemiach własną łaźnię, którą
Margarita i Tissaia wynajęły do swego wyłącznego użytku, płacąc za to
niewyobrażalne pieniądze. Yennefer i Ciri, rzecz jasna, zostały zachęcone do
korzystania z łaźni - w rezultacie wszystkie na przemian pławiły się w
basenie i pociły w parze już od kilku godzin, plotkując przy tym nieustannie.
Ciri podała
czarodziejce ręcznik. Margarita delikatnie uszczypnęła ją w policzek. Ciri
znowu fuknęła i z pluskiem wskoczyła do basenu, do pachnącej rozmarynem wody.
- Pływa jak
mała foczka - zaśmiała się Margarita, wyciągając się obok Yennefer na
drewnianej leżance. -A zgrabna jak najada. Dasz mi ją, Yenna?
- W tym celu
ją tu przywiozłam.
- Na który
rok mam ją przyjąć? Zna podstawy?
- Zna. Ale
niech zacznie jak wszystkie, od freblówki. Nie zaszkodzi jej to.
- Mądrze -
powiedziała Tissaia de Vries, zajęta poprawianiem ustawienia pucharków na
marmurowym, pokrytym warstewką skroplonej pary blacie stołu. - Mądrze,
Yennefer. Dziewczynie będzie łatwiej, jeśli rozpocznie wraz z innymi
nowicjuszkami.
Ciri
wyskoczyła z basenu, siadła na brzegu cembrowiny, wyżymając włosy i pluszcząc
nogami w wodzie. Yennefer i Margarita plotkowały leniwie, co jakiś czas
wycierając twarze zmoczonymi w zimnej wodzie ściereczkami. Tissaia, skromnie
owinięta w prześcieradło, nie włączała się do rozmowy, sprawiając wrażenie
całkowicie pochłoniętej robieniem porządku na stoliku.
- Uniżenie
przepraszam wielmożne damy! - zawołał nagle z góry niewidoczny właściciel
zajazdu. - Raczcie wybaczyć, że śmiem przeszkadzać, ale... Jakiś oficer pragnie
pilnie widzieć panią de Vries! Mówi, że to nie cierpi zwłoki!
Margarita
Laux-Antille zachichotała i mrugnęła do Yennefer, po czym obie jak na komendę
odrzuciły z bioder ręczniki i przybrały dość wyszukane i bardzo wyzywające
pozy.
- Niech
oficer wejdzie! - krzyknęła Margarita, powstrzymując śmiech. - Zapraszamy!
Jesteśmy gotowe!
- Jak dzieci
- westchnęła Tissaia de Vries, kręcąc głową. - Okryj się, Ciri.
Oficer
wszedł, ale figiel czarodziejek całkowicie spalił na panewce. Oficer nie
zmieszał się na ich widok, nie zaczerwienił, nie otworzył ust, nie wybałuszył
oczu. Bo oficer był kobietą. Wysoką, smukłą kobietą z grubym czarnym
warkoczem i mieczem u boku.
- Pani -
powiedziała sucho kobieta, z chrzęstem kolczugi kłaniając się lekko w stronę
Tissai de Vries. - Melduję wykonanie twych poleceń. Proszę o pozwolenie na
powrót do garnizonu.
- Zezwalam -
odrzekła krótko Tissaia. - Dziękuję za eskortę i za pomoc. Szczęśliwej drogi.
Yennefer usiadła
na leżance, patrząc na czarno-złoto--czerwoną kokardę na ramieniu wojowniczki.
- Czy ja
ciebie nie znam?
Wojowniczka
ukłoniła się sztywno, otarła spoconą twarz. W łaźni było gorąco, a ona miała na
sobie kolczugę i skórzany kaftan.
- Często
bywałam w Yengerbergu - powiedziała. - Pani Yennefer. Zwę się Rayla.
- Sądząc po
kokardzie, służysz w oddziałach specjalnych króla Demawenda?
- Tak, pani.
- W randze?
- Kapitana.
- Bardzo
dobrze - roześmiała się Margarita Laux-Antille. - W wojsku Demawenda, jak konstatuję
z zadowoleniem, zaczęto nareszcie dawać oficerskie patenty żołnierzom mającym
jaja.
- Czy mogę
odejść? - wojowniczka wyprostowała się, opierając dłoń na głowicy miecza.
- Możesz.
- Wyczułam
wrogość w twoim głosie, Yenna - powiedziała po chwili Margarita. - Co masz do
pani kapitan?
Yennefer
wstała, zdjęła dwa pucharki ze stolika.
- Widziałaś
słupy stojące na rozstajach? - spytała. -Musiałaś widzieć, musiałaś wąchać
smród gnijących trupów. Te słupy to ich pomysł i ich dzieło. Jej i jej podkomendnych
z oddziałów specjalnych. Banda sadystów!
- To wojna,
Yennefer. Ta Rayla nie raz musiała widzieć towarzyszy broni, którzy wpadli
żywi w łapy Wiewiórek. Powieszonych za ręce na drzewach jako cel dla strzał.
Oślepionych, wykastrowanych, z nogami spalonymi w ogniskach. Okrucieństw,
które popełniają Scoia'tael, nie powstydziłaby się sama Falka.
- Metody
oddziałów specjalnych też jako żywo przypominają metody Falki. Ale nie o to
chodzi, Rita. Ja nie rozczulam się nad losem elfów, wiem, czym jest wojna.
Wiem też, jak wygrywa się wojny. Wygrywa się je żołnierzami, którzy z
przekonaniem i poświęceniem bronią kraju, bronią swego domu. Nie z takimi jak
ta Rayla, z najemnikami bijącymi się dla pieniędzy, którzy nie umieją i nie zechcą
się poświęcać. Oni nawet nie wiedzą, czym jest poświęcenie. A jeśli wiedzą,
pogardzają nim.
- Pal sześć
ją, jej poświęcenie i jej pogardę. Co to nas obchodzi? Ciri, narzuć coś na
siebie i skocz na górę po nową karafkę. Mam ochotę się dzisiaj urżnąć.
Tissaia de
Vries westchnęła, kręcąc głową. Uwadze Margarity to nie uszło.
- Na
szczęście - zachichotała - nie jesteśmy już w szkole, kochana mistrzyni. Wolno
już nam robić, co się nam podoba.
- Nawet w
obecności przyszłej adeptki? - spytała zjadliwie Tissaia. - Ja, gdy byłam rektorką
Aretuzy...
- Pamiętamy,
pamiętamy - przerwała z uśmiechem Yennefer. - Choćbyśmy chciały, nie zapomnimy.
Idź po karafkę, Ciri.
Na górze,
czekając na karafkę, Ciri była świadkiem odjazdu wojowniczki i jej oddziałku
składającego się z czterech żołnierzy. Z ciekawością i podziwem przyglądała
się ich postawom, minom, odzieniu i broni. Rayla, kapitan z czarnym warkoczem,
właśnie kłóciła się z właścicielem zajazdu.
- Nie będę
czekała do świtu! I łajno mnie obchodzi, że bramy zamknięte! Chcę natychmiast
za mury! Wiem, że zajazd ma w stajniach własną poternę! Rozkazuję ją otworzyć!
- Przepisy...
- Łajno mnie
obchodzą przepisy! Wykonuję rozkazy arcymistrzyni de Vries!
- Dobrze już,
kapitanie, nie krzyczcie. Otworzę wam...
Owa poterna,
jak się okazało, była wąskim, solidnie zaryglowanym przejściem, prowadzącym
wprost za mury miasta. Zanim Ciri odebrała z rąk pachołka karafkę, zobaczyła,
jak ową poternę otworzono, a Rayla i jej oddział wyjechali na zewnątrz, w noc.
Zamyśliła
się.
***
- No,
nareszcie - ucieszyła się Margarita, nie wiadomo, czy na widok Ciri, czy
niesionej przez nią karafki. Ciri postawiła karafkę na stoliku - najwidoczniej
źle, bo Tissaia de Vries natychmiast ją poprawiła. Nalewając, Yennefer popsuła
całe ustawienie i Tissaia znowu musiała poprawiać. Ciri ze zgrozą wyobraziła
sobie Tissaię w roli nauczycielki.
Yennefer i
Margarita wróciły do przerwanej rozmowy, nie żałując karafki. Dla Ciri stało
się jasnym, że wkrótce będzie znowu musiała biec po nową. Zamyśliła się, przysłuchując
rozmowie czarodziejek.
- Nie, Yenna
- potrząsnęła głową Margarita. - Nie jesteś, jak widzę, na bieżąco. Zerwałam z
Larsem. To już skończone. Elaine deireadh, jak mawiają elfy.
- I dlatego
masz ochotę się urżnąć?
- Między
innymi - potwierdziła Margarita Laux-Antille. - Smutno mi, nie ukrywam. W końcu
byłam z nim przez cztery lata. Ale musiałam z nim zerwać. Z takiej mąki nie
bywa chleba...
- Zwłaszcza -
parsknęła Tissaia de Vries, wpatrzona w złote wino w kołysanym pucharze - że
Lars był żonaty.
- To akurat -
wzruszyła ramionami czarodziejka -uważam za pozbawione znaczenia. Wszyscy
atrakcyjni mężczyźni w interesującym mnie wieku są żonaci, nic na to
nie poradzę. Lars kochał mnie, a i mnie wydawało się przez czas jakiś... Ach,
co tu dużo mówić. Za dużo chciał. Zagroził mojej swobodzie, a mnie mdli na samą
myśl o monogamii. Zresztą, wzięłam przykład z ciebie, Yenna. Pamiętasz tamtą
rozmowę, w Yengerbergu? Gdy postanowiłaś zerwać z tym twoim wiedźminem?
Radziłam ci wówczas, byś się zastanowiła, mówiłam, że miłości nie znajduje się
na ulicy. Ale jednak to ty miałaś rację. Miłość miłością, a życie życiem.
Miłość mija...
- Nie słuchaj
jej, Yennefer - powiedziała zimno Tissaia. - Jest rozgoryczona i pełna żalu.
Wiesz, dlaczego nie idzie na bankiet do Aretuzy? Bo wstydzi pokazać się tam
sama, bez mężczyzny, z którym kojarzono ją od czterech lat. Którego jej
zazdroszczono. Którego straciła, bo nie umiała docenić jego miłości.
- Może by tak
porozmawiać o czymś innym? - zaproponowała Yennefer, pozornie niefrasobliwym,
ale odrobinę zmienionym głosem. - Ciri, nalej nam. Cholera, mała ta karafka.
Bądź milutka, przynieś jeszcze jedną.
- Przynieś
dwie - zaśmiała się Margarita. - W nagrodę też dostaniesz łyczek i usiądziesz
przy nas, nie będziesz już musiała strzyc z daleka uszami. Twoja edukacja
rozpocznie się tutaj, zaraz, zanim jeszcze trafisz do mnie, do Aretuzy.
- Edukacja! -
Tissaia wzniosła oczy ku powale. - Bogowie!
- Cicho,
ukochana mistrzyni - Margarita pacnęła się dłonią w mokre udo, pozorując gniew.
- Teraz ja jestem rektorką szkoły! Nie udało ci się ściąć mnie na końcowych
egzaminach!
- Żałuję.
- Ja też,
wyobraź sobie. Miałabym teraz prywatną praktykę, jak Yenna, nie musiałabym
męczyć się z adeptkami, nie musiałabym wycierać nosów tym płaksiwym ani użerać
się z tymi hardymi. Ciri, posłuchaj mnie i ucz się. Czarodziejka zawsze działa.
Źle czy dobrze, okaże się później. Ale trzeba działać, śmiało chwytać życie za
grzywę. Wierz mi malutka, żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania,
wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje
się. Spójrz na tę poważną panią, która siedzi tani, robi miny i pedantycznie
poprawia, co może. To Tissaia de Vries, arcymistrzyni, która wychowała
dziesiątki czarodziejek. Ucząc je, że należy działać. Że niezdecydowanie...
- Przestań,
Rita.
- Tissaia ma
rację - powiedziała Yennefer, wciąż wpatrzona w kąt łaźni. - Przestań. Wiem,
że smutno ci z powodu Larsa, ale nie zamieniaj tego w nauki życiowe.
Dziewczyna ma jeszcze czas na tego typu nauki. I nie w szkole je odbierze.
Ciri, idź po karafkę.
Ciii wstała.
Była już kompletnie ubrana.
I w pełni
zdecydowana.
***
- Co? -
wrzasnęła Yennefer. - Co takiego? Jak to, odjechała?
- Kazała... -
wymamrotał gospodarz, blednąc i przyciskając się plecami do ściany. - Kazała
osiodłać sobie konia...
- I ty
posłuchałeś jej? Miast zwrócić się do nas?
- Pani! Skąd
mogłem wiedzieć? Pewien byłem, że rusza z waszego rozkazu... Ani mi w głowie
nie postała myśl...
- Ty
przeklęty durniu!
- Spokojnie,
Yennefer - Tissaia przyłożyła rękę do czoła. - Nie ulegaj emocjom. Jest noc.
Nie wypuszczą jej za bramy.
- Kazała -
szepnął gospodarz - otworzyć sobie poternę...
- I otworzono
jej?
- Przez ten
zjazd, pani - gospodarz spuścił oczy - w mieście pełno czarodziejów... Boją się
ludzie, nikt nie śmie im w drogę wejść... Jak mogłem jej odmówić? Mówiła tak
samo jak wy, pani, kubek w kubek takim samym głosem... I patrzyła tak samo...
Nikt nie śmiał nawet w oczy jej spojrzeć, co dopiero pytań stawiać... Była taka
jak wy... Kubek w kubek... Kazała podać sobie pióro i inkaust... i napisała
list.
- Dawaj!
Tissaia de
Vries była szybsza.
Pani Yennefer!
- przeczytała na głos.
Wybacz mi. Jadę do Hirundum, bo chcę zobaczyć Ge-ralta. Zanim
pójdę do szkoły, chcą go zobaczyć. Wybacz mi nieposłuszeństwo, ale ja muszę.
Wiem, że mnie ukarzesz, ale nie chcę żałować niezdecydowania i wahania. Jeśli
mam żałować, to niech to będzie za czyn i za działanie. Jestem czarodziejką.
Chwytam życie za grzywę. Wrócę, gdy tylko będę mogła.
Ciri
- To wszystko?
- Jest
jeszcze postscriptum:
Powiedz pani Ricie, że w szkole nie będzie musiała wycierać mi
nosa.
Margarita
Laux-Antille pokręciła głową z niedowierzaniem. A Yennefer zaklęła. Karczmarz
pokraśniał i otworzył usta. Słyszał już wiele przekleństw, ale takiego jeszcze
nie.
Wiatr wiał od
lądu w kierunku morza. Fale chmur najechały na księżyc wiszący nad lasem.
Droga ku Hirundum utonęła w ciemności. Galop stał się zbyt niebezpieczny.
Ciri zwolniła, poszła kłusem. O tym, by jechać stępa, nawet nie pomyślała.
Spieszyła się.
Z oddali
słychać było pomruki nadciągającej burzy, horyzont co pewien czas jaśniał
poświatą błyskawic, wyłaniających z mroku zębatą piłę wierzchołków drzew.
Wstrzymała
konia. Była na rozstaju - droga rozchodziła się widłowato, oba rozwidlenia
wyglądały identycznie.
Dlaczego
Fabio nie mówił nic o rozstajach? A, co tam, przecież ja nigdy nie błądzę,
przecież ja zawsze wiem, którędy trzeba iść lub jechać...
Dlaczego więc
teraz nie wiem, w którą drogę skręcić?
Olbrzymi
kształt bez szmeru przesunął się nad jej głową. Ciri poczuła, jak serce
podjeżdża jej do przełyku. Koń zarżał, wierzgnął i pomknął galopem, wybierając
prawe rozwidlenie. Wstrzymała go po chwili.
- To tylko
zwykła sowa - wydyszała, próbując uspokoić siebie i wierzchowca. - Zwyczajny
ptak... Nie ma się czego bać...
Wiatr wzmagał
się, ciemne chmury zakryły księżyc całkowicie. Ale przed nią, w perspektywie
drogi, w ziejącej wśród lasu szczerbie, była jasność. Pojechała szybciej,
piasek prysnął spod kopyt.
Wkrótce
musiała się zatrzymać. Przed nią było urwisko i morze, z którego wyrastał
znajomy czarny stożek wyspy. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie widać było
świateł Garstangu, Loxii ani Aretuzy. Widziała tylko samotną, strzelistą,
zwieńczającą Thanedd wieżę.
Tor Lara.
Zagrzmiało, a
w chwilę później oślepiająca wstęga błyskawicy połączyła chmurne niebo ze
szczytem wieży. Tor Lara łypnęła na nią czerwonymi ślepiami okien, zdawało się,
że we wnętrzu wieży na sekundę zapłonął ogień.
Tor Lara...
Wieża Mewy... Dlaczego ta nazwa budzi we mnie taką grozę?
Wicher
targnął drzewami, gałęzie zaszumiały, Ciri zmrużyła oczy, kurz i listki
uderzyły ją w policzek. Zawróciła parskającego i boczącego się konia.
Odzyskała orientację. Wyspa Thanedd wskazywała północ, ona musiała jechać w
kierunku zachodnim. Piaszczysta droga kładła się wśród mroku wyraźną białą
wstęgą. Poszła w galop.
Zagrzmiało
znowu, w świetle błyskawicy Ciri nagle zobaczyła jeźdźców. Ciemne, niewyraźne,
ruchliwe sylwetki po obu stronach drogi. Usłyszała okrzyk.
- Gar'ean!
Bez namysłu
spięła konia, ściągnęła wodze, zawróciła i poszła w galop. Za nią krzyk, gwizd,
rżenie, łomot kopyt.
- Gar'ean!
Dh'oine!
Galop, łomot
kopyt, pęd powietrza. Ciemność, w której migają białe pnie przydrożnych brzóz.
Grzmot. Błyskawica, w jej świetle dwóch konnych próbuje zajechać jej drogę.
Jeden wyciąga rękę, chce chwycić wodze. Do czapki ma przypięty wiewiórczy ogon.
Ciri uderza konia piętami, przywiera do końskiej szyi, pęd przenosi ją obok. Za
nią krzyk, gwizd, łoskot gromu. Błyskawica.
- Spar'le,
Yaeyinn!
Cwał, cwał!
Szybciej, koniu! Grom. Błyskawica. Rozwidlenie dróg. W lewo! Ja nigdy nie
błądzę! Znowu rozwidlenie. W prawo! W cwał, koniu! Szybciej, szybciej!
Droga biegnie
w górę, pod kopytami piach, koń, choć ponaglany, zwalnia...
Na szczycie
wzniesienia obejrzała się. Kolejna błyskawica oświetliła drogę. Zupełnie
pustą. Nadstawiła uszu, ale słyszała wyłącznie wiatr szumiący liśćmi.
Zagrzmiało.
Tu nie ma
nikogo. Wiewiórki... To tylko wspomnienie z Kaedwen. Róża z Shaerrawedd... To
wszystko mi się tylko zdawało. Tu nie ma żywego ducha, nikt mnie nie ściga...
Uderzył w nią
wiatr. Wiatr wieje od lądu, pomyślała, a czuję go na prawym policzku...
Zabłądziłam.
Błyskawica. W
jej świetle rozbłyskuje powierzchnia morza, na jej tle czarny stożek wyspy
Thanedd. I Tor Lara. Wieża Mewy. Wieża, która ciągnie jak magnes... Ale ja nie
chcę do tej wieży. Ja jadę do Hirundum. Bo muszę zobaczyć Geralta.
Znowu
błysnęło.
Między nią a
urwiskiem stał czarny koń. A na nim siedział rycerz w hełmie ozdobionym
skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła załopotały nagle, ptak zrywa się do lotu...
Cintra!
Paraliżujący
strach. Ręce do bólu zaciśnięte na rzemieniu wodzy. Błyskawica. Czarny rycerz
spina konia. W miejscu twarzy ma upiorną maskę. Skrzydła łopoczą...
Koń poszedł w
galop bez zachęty. Ciemność, rozświetlana błyskawicami. Las się kończy. Pod
kopytami plusk, mlaskot bagna. Za nią szum skrzydeł drapieżnego ptaka. Coraz
bliżej... Bliżej...
Wściekły
galop, oczy łzawią od pędu. Błyskawice tną niebo w ich świetle Ciri widzi olchv
i wierzby po obu stronach drogi. Ale to nie są drzewa. To są słudzy Króla
Olch. Słudzy czarnego rycerza, który galopuje za nią, a skrzydła drapieżnego
ptaka szumią na jego hełmie. Pokraczne potwory po obu stronach drogi wyciągają
ku niej gruzłowate ramiona, śmieją się dziko, rozdziawiając czarne paszczęki
dziupli. Ciri kładzie się na końskiej szyi. Gałęzie świszczą, smagają, czepiają
się ubrania. Pokraczne pnie trzeszczą, dziuple kłapią, zanoszą się szyderczym
śmiechem...
Lwiątko z
Cintry! Dziecko Starszej Krwi!
Czarny rycerz
jest tuż za nią, Ciri czuje jego rękę próbującą chwycić ją za włosy na karku.
Popędzony krzykiem koń rwie do przodu, ostrym skokiem bierze niewidoczną
przeszkodę, z trzaskiem łamie trzciny, potyka się...
Ściągnęła
wodze, odchylając się w kulbace, obróciła chrapiącego konia. Krzyknęła dziko,
wściekle. Wyszarpnęła miecz z pochwy, zawinęła nim nad głową. To już nie
Cintra! Ja już nie jestem dzieckiem! Już nie jestem bezbronna! Nie pozwolę...
- Nie
pozwolę! Nie dotkniesz mnie już! Nie dotkniesz mnie już nigdy!
Koń z
pluskiem i chlupotem wylądował w wodzie, sięgającej mu po brzuch. Ciri
pochyliła się, krzyknęła, uderzyła wierzchowca piętami, wyrwała się z powrotem
na groblę. Stawy, pomyślała. Fabio mówił o stawach rybnych. To jest Hirundum.
Trafiłam. Ja nigdy nie błądzę...
Błyskawica.
Za nią grobla, dalej czarna ściana lasu, werżnięta w niebo jak piła. I nikogo.
Cisza przerywana tylko skowytem wichru. Gdzieś na bagnach kwacze wystraszona
kaczka.
Nikogo. Na
grobli nie ma nikogo. Nikt mnie nie ściga. To był majak, koszmar. Wspomnienie z
Cintry. To mi się tylko zdawało.
W oddali
światełko. Latarnia. Albo ogień. To farma. Hirundum. Już blisko. Jeszcze tylko
jeden wysiłek...
Błyskawica.
Jedna, druga, trzecia. Bez gromu. Wiatr zamiera nagle. Koń rży, miota łbem i
staje dęba.
Na czarnym
niebie pojawia się mleczna, szybko jaśniejąca wstęga, zwijająca się jak wąż.
Wiatr znowu uderza w wierzby, wzbija z grobli kurzawę liści i zeschłych traw.
Dalekie
światełko znika. Tonie i rozmywa się w powodzi miliarda błękitnych ogników,
którymi nagle rozbłyskuje i płonie całe bagno. Koń parska, rży, szaleje po
grobli, Ciri z trudem utrzymuje się w siodle.
W sunącej po
niebie wstędze zjawiają się niewyraźne, koszmarne sylwetki jeźdźców. Są coraz
bliżej, widać ich coraz wyraźniej. Chwieją się bawole rogi i wystrzępione
pióropusze na hełmach, spod hełmów bieleją trupie maski. Jeźdźcy siedzą na
szkieletach koni, okrytych strzępami kropierzy. Wściekły wicher wyje wśród
wierzb, klingi błyskawic bez ustanku tną czarne niebo. Wiatr zawodzi coraz
głośniej. Nie, to nie wiatr. To upiorny śpiew.
Koszmarna
kawalkada zakręca, mknie wprost na nią. Kopyta widmowych koni kotłują poświatę
błędnych ogników wiszących nad bagnami. Na czele kawalkady galopuje Król
Gonu. Przerdzewiały szyszak kołysze się nad trupią maską, ziejącą dziurami
oczodołów, w których płonie sinawy ogień. Powiewa wystrzępiony płaszcz. O
pokryty rdzą napierśnik grzechocze naszyjnik, pusty jak stara grochowina.
Niegdyś były w nim drogie kamienie. Ale wypadły podczas dzikiej gonitwy po
niebie. I stały się gwiazdami...
To nieprawda!
Tego nie ma! To koszmar, to majak, to złuda! To mi się tylko zdaje!
Król Gonu
spina rumaka-kościotrupa, wybucha dzikim, przerażającym śmiechem.
Dziecko Starszej Krwi! Należysz do nas! Jesteś nasza! Dołącz do
orszaku, dołącz do naszego Gonu! Będziemy gnać, gnać aż do końca, aż do
wieczności, aż po kraniec istnienia! Jesteś nasza, gwiazdooka córo Chaosu!
Dołącz, poznaj radość Gonu! Jesteś nasza, jesteś jedną z nas! Wśród nas jest
twoje miejsce!
- Nie! - wrzasnęła. - Idźcie precz! Jesteście trupami!
Król Gonu
śmieje się, kłapią przegniłe zęby nad zardzewiałym kołnierzem zbroi. Sino
goreją oczodoły trupiej maski.
Tak, my jesteśmy trupami. Ale to ty jesteś śmiercią.
Ciri
przywarła do końskiej szyi. Nie musiała popędzać konia. Czując za sobą
ścigające widma, wierzchowiec rwał po grobli w karkołomnym cwale.
***
Bernie
Hofmeier, niziołek, farmer z Hirundum, uniósł kędzierzawą głowę, wsłuchując się
w daleki odgłos gromu.
-
Niebezpieczna rzecz - powiedział - taka burza bez deszczu. Rypnie gdzieś piorun
i pożar gotowy...
- Trochę
deszczu by się zdało - westchnął Jaskier, dokręcając kołki lutni - bo
powietrze takie, że nożem można krajać... Koszula się klei do grzbietu, komary
tną... Ale chyba to się rozejdzie po kościach. Krążyła burza, krążyła, ale od
jakiegoś czasu błyska się gdzieś na północy. Chyba nad morzem.
- Wali w
Thanedd - potwierdził niziołek. - To najwyższy punkt w okolicy. Ta wieża na
wyspie, Tor Lara, cholernie ściąga pioruny. W czasie porządnej nawałnicy wygląda
tak, jakby stała w ogniu. Aż dziw bierze, że się nie rozleci...
- To magia -
stwierdził z przekonaniem trubadur. -Wszystko na Thanedd jest magiczne, nawet
sama skała. A czarodzieje nie lękają się piorunów. Co ja mówię! Czy wiesz,
Bernie, że oni potrafią łapać pioruny?
- A jużci!
Łżesz, Jaskier.
- Niech mnie
grom... - poeta urwał, niespokojnie spojrzał na niebo. - Niech mnie gęś
kopnie, jeśli kłamię. Powiadam ci, Hofmeier, magicy łapią pioruny. Na własne
oczy widziałem. Stary Gorazd, ten, którego później zabili na Wzgórzu Sodden,
złapał kiedyś piorun na moich oczach. Wziął długaśny kawał drutu, jeden koniec
uczepił na czubku swej wieży, drugi zaś...
- Drugi
koniec drutu trza by w butlę włożyć - zapiszczał nagle kręcący się po ganku
syn Hofmeiera, malutki niziołek z czupryną gęstą i kręconą jak baranie runo. -W
szklany gąsior, taki, w jakim tatko wino pędzą. Pierun po drucie do gąsiora
smyknie...
- Do domu,
Franklin! - wrzasnął farmer. - Do łóżka, spać, ale już! Wnet północ, a jutro
pracować trza! A niech no ja cię schwycę, gdy w czas burzy koło gąsiorów albo drutów
majdrujesz, będzie rzemień w robocie! Dwie niedziele na dupie nie usiedzisz!
Petunia, weźże go stąd! A nam jeszcze piwa przynieś!
- Wystarczy
wam - powiedziała gniewnie Petunia Hofmeier, zabierając syna z ganku. - Dość
już wyżłopaliście.
- Nie gderaj.
Tylko patrzeć, jak wiedźmin wróci. Godzi się gościa poczęstować.
- Gdy
wiedźmin wróci, przyniosę. Dla niego.
- Ot, skąpa
baba - burknął Hofmeier, ale tak, by żona nie dosłyszała. - Cała jej swojacina,
Biberveldtowie z Łąki, co do jednego kutwa w kutwę i na kutwie jeździ... A
wiedźmina coś długo nie widać. Jak poszedł nad stawy, tak przepadł. Dziwny z
niego człek. Widziałeś, jak z wieczora na dziewczynki patrzał, na Cinię i
Tangerinkę, gdy się na podwórzu bawiły? Dziwny miał wzrok. A teraz... Oprzeć
się nie mogę wrażeniu, że poszedł, by sam być. A u mnie gościnę przyjął, bo
moja farma na uboczu, z dala od innych. Ty go lepiej znasz, Jaskier,
powiedz...
- Znam go? -
poeta zabił komara na karku, zabrzdąkał na lutni, wpatrzony w czarne sylwetki
wierzb nad stawem. - Nie, Bernie. Nie znam. Myślę, że nikt go nie zna. Ale coś
się z nim dzieje, widzę to. Po co on tu przyjechał, do Hirundum? Żeby być
bliżej wyspy Thanedd? A gdy wczoraj zaproponowałem mu wspólną jazdę do Gors
Ve-len, skąd Thanedd widać, odmówił bez namysłu. Co go tu trzyma? Daliście mu
jakieś intratne zlecenia?
- Gdzie tam -
mruknął niziołek. - Szczerze powiem, wcale nie wierzę, żeby tu naprawdę jakiś
potwór był. Tego dzieciaka, co w stawie utonął, mógł kurcz chwycić. Ale zaraz
wszyscy w krzyk, że to utopiec albo kikimora i że trzeba wiedźmina wezwać... A
pieniądze to mu takie nikczemne obiecali, że aż wstyd. A on co? Trzy noce po
groblach łazi, w dzień śpi albo siedzi bez słowa, jak chochoł, na dzieciaki
patrzy, na dom... Dziwne. Rzekłbym, osobliwe.
- Dobrze
rzekłbyś.
Błysnęła
błyskawica, oświetlając obejście i zabudowania farmy. Na moment zalśniły bielą
ruiny elfiego pałacyku na końcu grobli. Po chwili nad sadami przetoczył się
gruchot gromu. Zerwał się gwałtowny wiatr, drzewa i trzciny nad stawem
zaszumiały i przygięły się, lustro wody zmarszczyło się i zmatowiało, najeżyło
postawionymi sztorcem liśćmi nenufarów.
- Idzie
jednak burza ku nam - farmer popatrzył w niebo. - Może ją magicy czarami
odegnali od wyspy? Na Thanedd zjechało ich pono ze dwie setki... Jak myślisz,
Jaskier, nad czym oni tam będą radzić, na tym ich zjeździe? Będzie z tego co
dobrego?
- Dla nas?
Wątpię - trubadur pociągnął kciukiem po strunach lutni. - Te zjazdy to zwykle
rewia mody, plotki, okazja do obmów i wewnętrznych przepychanek. Kłótnie o to,
czy upowszechniać magię, czy ją elitaryzować. Awantury pomiędzy tymi, którzy
służą królom, i tymi, którzy wolą z daleka wywierać na królów presję...
- Ha -
powiedział Bernie Hofmeier. - Coś mi się tedy widzi, że w czasie tego zjazdu
będzie na Thanedd łyskać a grzmieć nie gorzej niż w czas burzy.
- Możliwe.
Ale co to nas obchodzi?
- Ciebie nic
- rzekł ponuro niziołek. - Bo ty jeno na lutni brzdąkasz i piejesz. Patrzysz na
świat dokoła i tylko rymy widzisz i nuty. A nam tu jeno za ostatnią niedzielę
konni dwa razy kapustę i rzepę kopytami stratowali. Wojsko goni za
Wiewiórkami, Wiewiórki kluczą i zmykają, a jednym i drugim przez naszą kapustę
droga wypada...
- Nie czas
żałować kapusty, gdy płonie las - wyrecytował poeta.
- Ty, Jaskier
- Bernie Hofmeier spojrzał na niego krzywo - jak coś powiesz, to nie wiadomo,
płakać, śmiać się czy w rzyć cię kopnąć. Ja poważnie gadam! I to ci powiem, że
paskudny nadszedł czas. Przy gościńcach pale, szubienice, na polanach i po
duktach trupy, psiamać, ten kraj musiał tak chyba wyglądać za czasów Falki. I
jak tu żyć? W dzień przyjadą królewscy ludzie i grożą, że za pomaganie
Wiewiórkom wezmą nas w dyby. A nocą zjawiają się elfy i spróbuj im pomocy
odmówić! Zaraz poetycznie obiecują, że zobaczymy, jak noc przybiera czerwone
oblicze. Tacy poetyczni są, że wyrzygać się można. I tak nas wzięli w dwa
ognie...
- Liczysz na
to, że zjazd czarodziejów coś zmieni?
- A liczę.
Sam powiedziałeś, że się wśród magików dwa stronnictwa przepierają. Bywało już
drzewiej, że czarodzieje królów mitygowali, kładli kres wojnom i ruchawkom.
Przecie to właśnie magicy pokój uczynili z Nilfgaardem trzy lata temu. To może
i teraz...
Bernie
Hofmeier umilkł, nadstawił ucha. Jaskier stłumił dłonią dźwięczące struny.
Z mroku na
grobli wyłonił się wiedźmin. Szedł wolno w stronę domu. Znowu błysnęła
błyskawica. Gdy zagrzmiało, wiedźmin był już przy nich, na ganku.
- No i jak,
Geralt? - spytał Jaskier, by przerwać niezręczne milczenie. - Wytropiłeś
szkaradę?
- Nie. To nie
jest noc do tropienia. To niespokojna noc. Niespokojna... Zmęczony jestem,
Jaskier.
- Usiądź
więc, odetchnij.
- Nie
zrozumiałeś mnie.
- W samej
rzeczy - mruknął niziołek, patrząc w niebo i nasłuchując. - Niespokojna noc,
niedobrego coś w powietrzu wisi... Zwierzaki tłuką się w oborze... A w tym wichrze
krzyki słychać...
- Dziki Gon -
powiedział cicho wiedźmin. - Pozamykajcie dobrze okiennice, panie Hofmeier.
- Dziki Gon?
- przeraził się Bernie. - Widma?
- Bez obaw.
Przejdzie wysoko. Latem zawsze przechodzi wysoko. Ale dzieci mogą się zbudzić,
Gon przynosi senne koszmary. Lepiej zaniknąć okiennice.
- Dziki Gon -
powiedział Jaskier, niespokojnie zerkając w górę - zwiastuje wojnę.
- Bzdura.
Przesąd.
- Ale! Na
krótko przed nilfgaardzkim atakiem na Cintrę...
- Cicho! -
wiedźmin przerwał mu gestem, wyprostował się nagle, zapatrzony w ciemność.
- Co się...
- Konni.
- Psiakrew -
syknął Hofmeier, zrywając się z ławy. -Nocą to mogą być tylko Scoia'tael...
- Jeden koń -
przerwał mu wiedźmin, podnosząc z ławy miecz. — Jeden rzeczywisty koń. Reszta
to widma z Gonu... Cholera, niemożliwe... Latem?
Jaskier też
się zerwał, ale wstyd mu było uciekać, bo ani Geralt, ani Bernie nie sposobili
się do ucieczki. Wiedźmin wydobył miecz i pobiegł w kierunku grobli, niziołek
bez namysłu pospieszył za nim, uzbrojony w widły. Znowu błysnęło, na grobli
zamajaczył galopujący koń. A za koniem podążało coś nieokreślonego, coś, co
było nieregularnym, utkanym z mroku i poświaty kłębem, wirem, majakiem. Coś,
co budziło paniczny strach, obrzydliwą, skręcającą trzewia grozę.
Wiedźmin
krzyknął, wznosząc miecz. Jeździec zauważył go, przyspieszył galop, obejrzał
się. Wiedźmin krzyknął raz jeszcze. Gruchnął grom.
Błysnęło, ale
tym razem nie była to błyskawica. Jaskier ukucnął przy ławie i byłby pod nią
wlazł, ale okazała się za niska. Bernie upuścił widły. Petunia Hofmeier, która
wybiegła z domu, wrzasnęła.
Oślepiający
błysk zmaterializował się w przejrzystą sferę, wewnątrz której zamajaczyła
postać, w błyskawicznym tempie nabierając konturów i kształtów. Jaskier rozpoznał
ją natychmiast. Znał te czarne rozburzone loki i obsydianową gwiazdę na
aksamitce. Tym, czego nie znał i nigdy dotąd nie widział, była twarz. Twarz
Furii i Wściekłości, twarz bogini Zemsty, Zagłady i Śmierci.
Yennefer
uniosła rękę i wykrzyczała zaklęcie, z jej dłoni strzeliły z sykiem sypiące
iskrami spirale, tnąc nocne niebo i tysiącem refleksów odbijając się na
powierzchni stawów. Spirale wbiły się jak dziryty w ścigający samotnego
jeźdźca kłąb. Kłąb zakotłował się, Jaskrowi wydało się, że słyszy upiorne
krzyki, że widzi majaczące, koszmarne sylwetki widmowych koni. Widział to
przez ułamek sekundy, bo kłąb nagle skurczył się, zwarł w kulę i pomknął w
górę, w niebo, w pędzie wydłużając się i wlokąc za sobą podobny komecie ogon.
Zapadła ciemność, rozświetlana tylko rozedrganym blaskiem latarni, trzymanej
przez Petunię Hofmeier.
Jeździec wrył
konia na dziedzińcu przed domem, sfrunął z siodła, zachwiał się. Jaskier
natychmiast zorientował się, kto to jest. Nigdy dotąd nie widział tej
szczupłej, szarowłosej dziewczyny. Ale natychmiast ją rozpoznał.
- Geralt... -
powiedziała cicho dziewczyna. - Pani Yennefer... Przepraszam... Musiałam.
Przecież wiesz...
- Ciri -
powiedział wiedźmin. Yennefer zrobiła krok w stronę dziewczyny, zatrzymała się
jednak. Milczała.
Do kogo
podejdzie, pomyślał Jaskier. Żadne z nich, ani wiedźmin, ani czarodziejka, nie
zrobią kroku ani gestu. Do kogo ona najpierw podejdzie? Do niego? Czy do niej?
Ciri nie
podeszła do żadnego z nich. Nie umiała wybrać. Zemdlała więc.
***
Dom był
pusty, niziołek i cała jego rodzina wyruszyli do pracy o brzasku. Ciri udawała,
że śpi, ale słyszała, jak Geralt i Yennefer wychodzą. Wyśliznęła się z
pościeli, ubrała szybko, wymknęła cichaczem z izby, poszła za nimi do sadu.
Geralt i
Yennefer skręcili na groblę między stawami bielącymi się nenufarem i żółcącymi
grążelem. Ciri skryła się za zrujnowanym murem i obserwowała oboje przez szparę.
Sądziła, że ów Jaskier, sławny poeta, którego wiersze wielokrotnie czytywała,
jeszcze śpi. Ale myliła się. Poeta Jaskier nie spał. I nakrył ją na gorącym
uczynku.
- Ej -
powiedział, podchodząc znienacka i chichocząc. - Ładnie to tak, podpatrywać i
podsłuchiwać? Więcej dyskrecji, mała. Pozwól im pobyć trochę ze sobą.
Ciri
poczerwieniała, ale natychmiast zacięła usta.
- Po
pierwsze, nie jestem mała - syknęła hardo. -A po drugie, to chyba im nie
przeszkadzam, co? Jaskier spoważniał nieco.
- Chyba nie -
powiedział. - Wydaje mi się nawet, że im pomagasz.
- Jak? W
czym?
- Nie udawaj.
Wczoraj, to było bardzo sprytne. Ale mnie nie udało ci się oszukać. Udałaś
omdlenie, prawda?
- Prawda -
mruknęła, odwracając twarz. - Pani Yennefer poznała się na tym, ale Geralt
nie...
- Oboje
zanieśli cię do domu. Ich ręce
stykały się. Siedzieli przy twoim łóżku prawie do rana, ale nie powiedzieli do
siebie ani słowa. Dopiero teraz zdecydowali się porozmawiać. Tam, na grobli,
nad stawem. A ty zdecydowałaś się podsłuchiwać, o czym mówią... I podpatrywać
ich przez dziurę w murze. Tak gwałtownie musisz wiedzieć, co oni tam robią?
- Oni tam nic
nie robią - Ciri poczerwieniała lekko. -Trochę rozmawiają, i tyle.
- A ty -
Jaskier usiadł na trawie pod jabłonią i oparł się plecami o pień, sprawdziwszy
uprzednio, czy nie ma na nim mrówek lub liszek. - Ty chciałabyś wiedzieć, o
czym rozmawiają, tak?
- Tak... Nie!
A zresztą... Zresztą i tak nic nie słyszę. Są za daleko.
- Jeśli
chcesz - zaśmiał się bard - to ci powiem.
- A ty niby
skąd to możesz wiedzieć?
- Ha, ha. Ja,
miła Ciri, jestem poetą. Poeci o takich sprawach wiedzą wszystko. Powiem ci
jeszcze coś: poeci o takich sprawach wiedzą więcej niż same zaangażowane osoby.
- Akurat!
- Daję ci
słowo. Słowo poety.
- Tak? No
to... No to powiedz, o czym oni rozmawiają? Wyjaśnij mi, co to wszystko znaczy!
- Wyjrzyj
jeszcze raz przez dziurę i zobacz, co robią.
- Hmm... -
Ciri przygryzła dolną wargę, potem pochyliła się i zbliżyła oko do wyłomu. -
Pani Yennefer stoi przy wierzbie... Obrywa listki i bawi się swoją gwiazdą...
Nic nie mówi i nie patrzy w ogóle na Geralta... A Geralt stoi obok. Spuścił
głowę. I coś mówi. Nie, milczy. Oj, minę ma... Ależ dziwną ma minę...
- Dziecinnie
proste - Jaskier znalazł w trawie jabłko, wytarł je o spodnie i obejrzał
krytycznie. - On właśnie prosi ją, by mu wybaczyła jego rozmaite głupie słowa i
uczynki. Przeprasza ją za niecierpliwość, za brak wiary i nadziei, za upór, za
zawziętość, za dąsy i pozy niegodne mężczyzny. Przeprasza ją za to, czego
kiedyś nie rozumiał, za to, czego nie chciał rozumieć...
- To jest
niemożliwa nieprawda! - Ciri wyprostowała
się i gwałtownym ruchem odrzuciła grzywkę z czoła. -
Wszystko zmyślasz!
- Przeprasza
za to, co zrozumiał dopiero teraz - Jaskier zapatrzył się w niebo, a jego głos
zaczął nabierać rytmu właściwego balladom. - Za to, co chciałby zrozumieć, ale
lęka się, że nie zdąży... I za to, czego nigdy nie zrozumie. Przeprasza i prosi
o wybaczenie... Hmm, hmm... Znaczenie... Sumienie... Przeznaczenie? Wszystko
banalne, cholera...
- Nieprawda!
- tupnęła Ciri. - Geralt wcale tak nie mówi! On... w ogóle nie mówi. Przecież
widziałam. Stoi tam z nią i milczy...
- Na tym
polega rola poezji, Ciri. Mówić o tym, o czym inni milczą.
- Głupia jest
ta twoja rola. A ty wszystko zmyślasz!
- Na tym
także polega rola poezji. Hej, słyszę znad stawu jakieś podniesione głosy.
Wyjrzyj prędko, zobacz, co się tam dzieje.
- Geralt -
Ciri ponownie przyłożyła oko do dziury w murze - stoi z opuszczoną głową. A
Yennefer strasznie wrzeszczy na niego. Wrzeszczy i wymachuje rękoma. Ojej... Co
to może znaczyć?
- Dziecinnie
proste - Jaskier znowu wpatrzył się w ciągnące po niebie obłoki. - Teraz ona
przeprasza jego.
Oto biorę sobie ciebie, aby cię mieć i
zachować, na dolę piękną i szpetną, najlepszą i najgorszą, we dnie i w nocy, w
chorobie i zdrowiu, albowiem sercem całym cię miłuję i przysięgam miłować
wiecznie, póki śmierć nas nie rozłączy.
Starodawna
formuła zaślubin
O miłości wiemy niewiele. Z miłością jest jak
z gruszką. Gruszka jest słodka i ma kształt. Spróbujcie zdefiniować kształt
gruszki.
Jaskier,
Pół wieku poezji
Rozdział trzeci
Geralt miał
powody podejrzewać - i podejrzewał - że bankiety czarodziejów różnią się od
biesiad i uczt zwykłych śmiertelników. Nie spodziewał się jednak, że różnice
są aż tak wielkie i tak zasadnicze.
Propozycja
towarzyszenia Yennefer na poprzedzającym czarodziejski zjazd bankiecie była dla
niego zaskoczeniem, ale w osłupienie nie wprawiła. Nie była to bowiem pierwsza
tego typu propozycja. Już poprzednio, gdy mieszkali razem i układało się
między nimi dobrze, Yennefer chciała bywać na zjazdach i konwentyklach w jego
towarzystwie. Wtedy jednak odmawiał stanowczo. Był przekonany, że wśród
czarodziejów traktowany będzie w najlepszym wypadku jako dziwoląg i sensacja,
w najgorszym jako intruz i parias. Yennefer wydrwiwała jego obawy, ale nie
nalegała. Ponieważ w innych sytuacjach potrafiła nalegać tak, że aż się dom
trząsł i sypało szkło, Geralt utwierdzał się w mniemaniu, że jego decyzje były
słuszne.
Tym razem zgodził
się. Bez namysłu. Propozycja padła po długiej, szczerej i pełnej emocji
rozmowie. Po rozmowie, która zbliżyła ich znowu, usunęła w cień i w niepamięć
dawne konflikty, stopiła lody żalu, dumy i zawziętości. Po rozmowie na grobli
w Hirundum Geralt zgodziłby się na każdą, absolutnie każdą propozycję ze strony
Yennefer. Nie odmówiłby, nawet jeśli zaproponowałaby mu wspólną wizytę w
piekle celem wypicia filiżanki wrzącej smoły w towarzystwie ognistych demonów.
I była
jeszcze Ciri, bez której nie byłoby tej rozmowy, nie byłoby spotkania. Ciri,
którą według Codringhera interesował się jakiś czarodziej. Geralt liczył na
to, że jego obecność na zjeździe sprowokuje czarodzieja i zmusi do działania.
Ale Yennefer nie powiedział o tym ani słowa.
Z Hirundum
pojechali prosto na Thanedd, on, ona, Ciri i Jaskier. Początkowo zatrzymali się
w ogromnym kompleksie pałacu Loxia, zajmującym południowo-wschodnie podnóże
góry. Pałac roił się już od gości zjazdu i towarzyszących im osób, ale dla
Yennefer natychmiast znalazły się kwatery. Spędzili w Loxii cały dzień. Geralt
stracił ten dzień na rozmowach z Ciri, Jaskier na bieganiu, zbieraniu i
rozpuszczaniu plotek, czarodziejka na przymierzaniu i wybieraniu strojów. A
gdy nadszedł wieczór, wiedźmin i Yennefer dołączyli do kolorowego orszaku
zmierzającego do Aretuzy - pałacu, w którym miał odbyć się bankiet. I teraz,
w Aretuzie, Geralt dziwił się i przeżywał zaskoczenia, choć obiecywał sobie,
że niczemu dziwił się nie będzie i nie da się niczym zaskoczyć.
Olbrzymia
centralna sala pałacu zbudowana była w kształcie litery „T". Dłuższy bok
miał okna, wąskie i nieprawdopodobnie wysokie, sięgające niemal pod wsparte
kolumnami sklepienie. Sklepienie też było wysoko. Tak wysoko, że trudno było
rozeznać detale zdobiących je fresków, w tym zwłaszcza płeć golasów
stanowiących najliczniej powtarzający się motyw malowideł. W oknach były
witraże, które musiały kosztować prawdziwą fortunę, ale mimo tego w halli
wyraźnie czuło się przeciąg. Geralt dziwił się, że świece nie gasną, ale po
dokładniejszej obserwacji przestał się dziwić. Kandelabry były magiczne, a może
nawet iluzoryczne. Światła w każdym razie dawały sporo, nieporównanie więcej
niż świece.
Gdy weszli,
wewnątrz bawiła już dobra setka ludzi. Sala, jak ocenił wiedźmin, mogła
pomieścić co najmniej trzykrotnie więcej, nawet wtedy, jeśli pośrodku, jak
kazał zwyczaj, ustawiono by stoły w podkowę. Ale tradycyjnej podkowy w ogóle
nie było. Wyglądało na to, że ucztować będzie się na stojąco, wytrwale wędrując
wzdłuż ścian ozdobionych arrasami, girlandami i falującymi w przeciągu
proporcami. Pod arrasami i girlandami ustawiono rzędy długich stolików. Na
stolikach zaś piętrzyło się wymyślne jadło na jeszcze wymyślniejszej zastawie,
wśród wymyślnych kwiatowych kompozycji i wymyślnych rzeźb z lodu. Przyjrzawszy
się dokładniej, Geralt skonstatował, że wymyślności jest znacznie, znacznie
więcej niż jadła.
- Nie ma
stołu - ponurym głosem stwierdził fakt, wygładzając na sobie krótki, czarny,
szamerowany srebrem i wcięty w pasie kaftan, w który ustroiła go Yennefer. Kaftan
taki, będący ostatnim krzykiem mody, nazywano dubletem. Wiedźmin nie miał
pojęcia, skąd wzięła się ta nazwa. I nie pragnął się dowiedzieć.
Yennefer nie
zareagowała. Geralt nie oczekiwał reakcji, dobrze wiedział, że czarodziejka
nie zwykła reagować na tego typu stwierdzenia. Ale nie zrezygnował. Marudził
dalej. Po prostu miał ochotę pomarudzić.
- Nie ma
muzyki. Wieje jak cholera. Nie ma gdzie usiąść. Będziemy jeść i pić na stojąco?
Czarodziejka
obdarzyła go powłóczystym fiołkowym spojrzeniem.
- Owszem -
powiedziała nieoczekiwanie spokojnie. - Będziemy jeść na stojąco. Wiedz
również, że dłuższe zatrzymywanie się przy stole z jedzeniem jest uważane za
nietakt.
- Postaram
się być taktowny - mruknął. - Tym bardziej że niespecjalnie jest się przy czym
zatrzymywać, jak widzę.
- Picie w
sposób niepowściągliwy jest uważane za duży nietakt - Yennefer kontynuowała
pouczanie, zupełnie nie zwracając uwagi na jego pomruki. - Unikanie rozmowy
jest uważane za niewybaczalny nietakt...
- A to -
przerwał - że tamten chudzielec w kretyńskich spodniach właśnie pokazuje mnie
palcem dwóm swoim towarzyszkom, jest uważane za nietakt?
- Tak. Ale
drobny.
- Co będziemy
robić, Yen?
- Krążyć po
sali, witać się, prawić komplementy, konwersować... Przestań wygładzać dublet
i poprawiać włosy.
- Nie
pozwoliłaś mi założyć opaski...
- Twoja
opaska jest pretensjonalna. No, weź mnie pod ramię i chodźmy. Stanie w
pobliżu wejścia jest uważane za nietakt.
Pokrążyli po
sali stopniowo zapełniającej się gośćmi. Geralt był wściekle głodny, ale rychło
zorientował się, że Yennefer nie żartowała. Stawało się oczywiste, że obowiązująca
wśród czarodziejów forma faktycznie nakazuje jeść i pić mało i pozornie od
niechcenia. Na domiar złego każdy przystanek przy stole z jedzeniem pociągał
za sobą obowiązki towarzyskie. Ktoś zauważał, objawiał radość z zauważenia,
podchodził i witał się, równie wylewnie, co fałszywie. Po obowiązkowym udawaniu
całowania policzków lub niemile delikatnym uścisku dłoni, po nieszczerych
uśmiechach i jeszcze mniej szczerych, aczkolwiek nieźle kłamanych komplementach
następowała krótka i nużąco banalna rozmowa o niczym.
Wiedźmin
pilnie rozglądał się, szukając znajomych twarzy, głównie w nadziei, że nie jest
tu jedyną nie należącą do czarodziejskiej konfraterni osobą. Yennefer zapewniała
go, że nie będzie, ale mimo to albo nie widział nikogo spoza Bractwa, albo nie
umiał nikogo rozpoznać.
Paziowie
roznosili na tacach wino, lawirując wśród gości. Yennefer w ogóle nie piła.
Wiedźmin miał ochotę, ale nie mógł. Dublet pił. Pod pachami.
Zręcznie
sterując ramieniem, czarodziejka odciągnęła go od stołu i wywiodła na sam
środek hallu, w samo centrum powszechnego zainteresowania. Opór nie zdał się
na nic. Orientował się, o co chodzi. To była najzwyklejsza w świecie
demonstracja.
Geralt
wiedział, czego może oczekiwać, ze stoickim spokojem znosił więc pełne
niezdrowej ciekawości spojrzenia czarodziejek i zagadkowe uśmieszki
czarodziejów. Choć Yennefer zapewniała go, że konwenans i takt zabraniają
używania magii na takich imprezach, nie wierzył, by magicy potrafili się
powstrzymać, zwłaszcza że Yennefer prowokacyjnie wystawiała go na widok
publiczny. I miał rację, nie wierząc. Kilkakrotnie poczuł drgnięcia medalionu i
ukłucia czarodziejskich impulsów. Niektórzy, a zwłaszcza niektóre, bezczelnie
próbowali czytać w jego myślach. Był na to przygotowany, wiedział, o co chodzi,
wiedział, jak ripostować. Patrzył na idącą u jego boku Yennefer, na
biało-czarno-brylantową Yennefer o kruczych włosach i fiołkowych oczach, a
sondujący go czarodzieje peszyli się, gubili, wyraźnie tracili rezon i
kontenans ku jego rozkosznej satysfakcji. Tak, odpowiadał im w myśli, tak, nie
mylicie się. Jest tylko ona, ona, u mojego boku, tu i teraz, i tylko to się
liczy. Tu i teraz. A to, kim była dawniej, gdzie była dawniej i z kim była
dawniej, to nie ma żadnego, najmniejszego znaczenia. Teraz jest ze mną, tu,
wśród was. Ze mną, z nikim innym. Tak właśnie myślę, myśląc wciąż o niej,
nieustannie myśląc o niej, czując zapach jej perfum i ciepło jej ciała. A wy
udławcie się zawiścią.
Czarodziejka
mocno ścisnęła mu przedramię, przytuliła się lekko do jego boku.
- Dziękuję -
mruknęła, sterując z powrotem w stronę stołów. - Ale bez nadmiernej ostentacji,
proszę.
- Czy wy,
czarodzieje, zawsze bierzecie szczerość za ostentację? Czy dlatego, że nie
wierzycie w szczerość, nawet wtedy, gdy odczytujecie ją w cudzych myślach?
- Tak.
Dlatego.
- A jednak
dziękujesz mi?
- Bo tobie
wierzę - ścisnęła jego ramię jeszcze silniej, sięgnęła po talerzyk. - Nałóż mi
trochę łososia, wiedźminie. I krabów.
- To są kraby
z Poviss. Złowiono je zapewne miesiąc temu, a panują upały. Nie boisz się...
- Te kraby -
przerwała - jeszcze dziś rano łaziły po morskim dnie. Teleportacja to wspaniały
wynalazek.
- Owszem -
zgodził się. - Warto by go upowszechnić, nie sądzisz?
- Pracujemy
nad tym. Nakładaj, nakładaj, głodna jestem.
- Kocham cię,
Yen.
- Prosiłam,
bez ostentacji... - urwała, podrzuciła głowę, odgarnęła z policzka czarne
loki, szeroko otworzyła fiołkowe oczy. - Geralt! Wyznałeś mi to po raz
pierwszy!
- Niemożliwe,
Dworujesz sobie ze mnie.
- Nie, nie
dworuję. Dawniej tylko myślałeś, dziś powiedziałeś.
- To aż taka
różnica?
- Ogromna.
- Yen...
- Nie mów z
pełnymi ustami. Ja też cię kocham. A nie mówiłam? Bogowie, udusisz się! Podnieś
ręce, uderzę cię w plecy. Oddychaj głęboko.
- Yen...
- Oddychaj,
oddychaj, zaraz ci przejdzie.
- Yen!
- Tak.
Szczerość za szczerość.
- Dobrze się
czujesz?
- Czekałam -
wycisnęła cytrynę na łososia. - Nie wypadało mi przecież reagować na wyznania
czynione w myślach. Doczekałam się słów, mogłam odpowiedzieć, odpowiedziałam.
Czuję się świetnie.
- Co się
stało?
- Opowiem ci
później. Jedz. Ten łosoś jest wyborny, klnę się na Moc, doprawdy wyborny.
- Czy mogę
cię pocałować? Teraz, tu, przy wszystkich?
- Nie.
- Yennefer! -
przechodząca obok ciemnowłosa czarodziejka wyzwoliła ramię spod łokcia
towarzyszącego jej mężczyzny, zbliżyła się. - Więc jednak przyjechałaś? Och, to
cudownie! Nie widziałam cię od wieków!
- Sabrina! -
Yennefer uradowała się tak szczerze, że każdy, wyjąwszy Geralta, mógłby dać się
zwieść. - Kochana! Tak się cieszę!
Czarodziejki
objęły się ostrożnie i pocałowały sobie wzajem powietrze obok uszu i
brylantowo-onyksowych kolczyków. Kolczyki obu czarodziejek, przypominające miniaturowe
kiście winogron, były identyczne - w powietrzu natychmiast zapachniało wściekłą
wrogością.
- Geralt,
pozwól, to moja szkolna przyjaciółka, Sabrina Glevissig z Ard Carraigh.
Wiedźmin
skłonił się, ucałował podaną wysoko dłoń. Zdążył już zorientować się, że
wszystkie czarodziejki oczekiwały przy powitaniach całowania w rękę, gestu,
który równał je co najmniej z księżnymi. Sabrina Glevissig uniosła głowę, jej
kolczyki zadrżały i zadzwoniły. Cichutko, lecz demonstracyjnie i bezczelnie.
- Bardzo
pragnęłam cię poznać, Geralt - powiedziała z uśmiechem. Jak wszystkie
czarodziejki, nie uznawała „panów", „waszmościów" ani innych
obowiązujących wśród szlachty form. - Cieszę się, ogromnie się cieszę.
Nareszcie przestałaś ukrywać go przed nami, Yenna. Szczerze mówiąc, dziwię się,
że tak długo zwlekałaś. Absolutnie nie ma się czego wstydzić.
- Też tak
myślę - odrzekła swobodnie Yennefer, lekko mrużąc oczy i demonstracyjnie
odrzucając włosy z własnego kolczyka. - Piękna bluzka, Sabrina. Wręcz zachwycająca.
Prawda, Geralt?
Wiedźmin
kiwnął głową, przełknął ślinę. Bluzka Sabriny Glevissig, uszyta z czarnego
szyfonu, odsłaniała absolutnie wszystko, co było do odsłonięcia, a trochę
było. Karminowa spódnica, ściągnięta srebrnym pasem z wielką klamrą w kształcie
róży, była bokiem rozcięta zgodnie z najnowszą modą. Moda nakazywała jednak
nosić spódnice rozcięte do połowy uda, a Sabrina nosiła rozciętą do połowy
biodra. Bardzo ładnego biodra.
- Co nowego w
Kaedwen? - spytała Yennefer, udając, że nie widzi, na co patrzy Geralt. - Twój
król Henselt nadal traci siły i środki na ściganie Wiewiórek po lasach? Nadal
myśli o karnej ekspedycji przeciw elfom z Dol Blathanna?
- Dajmy pokój
polityce - uśmiechnęła się Sabrina. Odrobinę za długi nos i drapieżne oczy
upodobniały ją do klasycznego wizerunku wiedźmy. - Jutro, na naradzie,
napolitykujemy się po dziurki w nosie. I nasłuchamy się różnych... morałów. O
potrzebie pokojowej koegzystencji... O przyjaźni... O konieczności zajęcia
solidarnej pozycji wobec planów i zamiarów naszych królów... Czego jeszcze się
nasłuchamy, Yennefer? Co jeszcze szykują dla nas na jutro Kapituła i
Vilgefortz?
- Dajmy pokój
polityce.
Sabrina
Glevissig zaśmiała, się srebrnie przy wtórze cichego brzęku kolczyków.
- Słusznie.
Zaczekajmy do jutra. Jutro... Jutro wszystko się wyjaśni. Ach, ta polityka, te
nie kończące się narady... Jakże one fatalnie odbijają się na cerze. Na
szczęście mam doskonały krem, wierz mi, kochana, zmarszczki znikają jak sen
jaki złoty... Dać ci recepturę?
- Dziękuję,
kochana, ale nie potrzebuję. Naprawdę.
- Ach, wiem.
W szkole zawsze zazdrościłam ci cery. Bogowie, ileż to lat?
Yennefer
udała, że odkłania się komuś z przechodzących. Sabrina zaś uśmiechnęła się do
wiedźmina i rozkosznie wypięła to, czego nie krył czarny szyfon. Geralt ponownie
przełknął ślinę, starając się nie patrzeć zbyt nachalnie na jej różowe sutki,
aż nadto widoczne pod przejrzystą tkaniną. Spojrzał płochliwie na Yennefer.
Czarodziejka uśmiechała się, ale znał ją zbyt dobrze. Była wściekła.
- Och, wybacz
- powiedziała nagle. - Widzę tam Filippę, muszę z nią koniecznie porozmawiać.
Pozwól, Geralt. Pa, Sabrina.
- Pa, Yenna -
Sabrina Glevissig spojrzała wiedźminowi w oczy. - Jeszcze raz gratuluję ci...
gustu.
- Dziękuję -
głos Yennefer był podejrzanie zimny. -Dziękuję, moja droga.
Filippa
Eilhart była w towarzystwie Dijkstry. Geralt, który miał niegdyś przelotny
kontakt z redańskim szpiegiem, w zasadzie powinien był się ucieszyć - wreszcie
trafił na kogoś znajomego, kto jak i on nie należał do konfraterni. Ale nie
cieszył się.
- Cieszę się,
że cię widzę, Yenna - Filippa ucałowała powietrze obok kolczyka Yennefer. -
Witaj, Geralt. Oboje znacie hrabiego Dijkstrę, prawda?
- Któż go nie
zna - Yennefer skłoniła głowę i podała Dijkstrze rękę, którą, szpieg ucałował z
rewerencją. - Rada jestem znowu was widzieć, hrabio.
- To dla mnie
radość - zapewnił szef tajnych służb króla Vizimira - znowu cię widzieć,
Yennefer. Zwłaszcza w tak miłym towarzystwie. Panie Geralt, moje najgłębsze
uszanowanie...
Geralt, powstrzymując
się od zapewniania, że jego uszanowanie jest jeszcze głębsze, uścisnął podaną
dłoń - a raczej spróbował to uczynić, bo jej rozmiary przekraczały normy i
czyniły uściśnięcie praktycznie niemożliwym.
Olbrzymi
szpieg ustrojony był w jasnobeżowy dublet, dość nieformalnie rozpięty. Widać
było, że czuje się w nim swobodnie.
- Zauważyłam
- powiedziała Filippa - że rozmawialiście z Sabriną?
-
Rozmawialiśmy - fuknęła Yennefer. - Widziałaś, co ona ma na sobie? Trzeba nie
mieć ani gustu, ani wstydu, żeby... Ona, cholera jasna, jest starsza ode mnie
o... Mniejsza z tym. Żeby jeszcze miała co pokazywać! Wstrętna małpa!
- Próbowała
was wypytywać? Wszyscy wiedzą, że ona szpieguje dla Henselta z Kaedwen.
- Doprawdy? -
Yennefer udała zdumienie, co słusznie zostało uznane za przedni żart.
- A pan,
panie hrabio, dobrze się bawi na naszej uroczystości? - spytała Yennefer, gdy
już Filippa i Dijkstra przestali się śmiać.
- Niezwykle
dobrze - szpieg króla Vizimira ukłonił się dwornie.
- Jeśli
zważymy - uśmiechnęła się Filippa - że hrabia jest tu służbowo, takie
zapewnienie jest dla nas niesłychanie komplementujące. I jak każdy podobny
komplement, mało szczere. Jeszcze przed chwilą wyznawał mi, że wolałby miły,
swojski półmrok, smrodek pochodni i przypalanego na rożnach mięsiwa. Brak mu
też tradycyjnego, zalanego sosem i piwem stołu, w który mógłby walić kuflem w
rytm plugawych, pijackich piosenek, a pod który nad ranem mógłby osunąć się z
wdziękiem, by zasnąć wśród chartów ogryzających kości. A na moje argumenty,
wykazujące wyższość naszego sposobu ucztowania, pozostał, wyobraźcie to sobie,
głuchy.
- Doprawdy? -
wiedźmin spojrzał na szpiega łaskawiej. - A jakie to były argumenty, jeśli
można wiedzieć?
Tym razem
jego pytanie zostało najwyraźniej potraktowane jako przedni żart, bo obie
czarodziejki zaśmiały się jednocześnie.
- Ach,
mężczyźni - powiedziała Filippa. - Niczego nie rozumiecie. Czy w półmroku i
dymie, siedząc za stołem, można imponować suknią i figurą?
Geralt, nie
znajdując słów, skłonił się tylko. Yennefer delikatnie ścisnęła mu ramię.
- Ach -
powiedziała. - Widzę tam Triss Merigold. Muszę z nią koniecznie zamienić kilka
słów... Wybaczcie, że was teraz opuścimy. Na razie, Filippa. Z pewnością znajdziemy
jeszcze dziś sposobność do pogawędki. Czyż nie tak, hrabio?
-
Niewątpliwie - Dijkstra uśmiechnął się i ukłonił głęboko. - Jestem do usług,
Yennefer. Na każde skinienie.
Podeszli do
Triss, mieniącej się kilkoma odcieniami błękitu i seledynu. Triss na ich widok
przerwała rozmowę z dwoma czarodziejami, zaśmiała się radośnie, objęła Yennefer,
rytuał całowania powietrza przy uszach powtórzył się. Geralt ujął podaną mu
dłoń, ale zdecydował się postąpić wbrew ceremoniałowi - objął kasztanowowłosą
czarodziejkę i pocałował w miękki, mechaty jak brzoskwinia policzek. Triss
zarumieniła się lekko.
Czarodzieje
przedstawili się. Jednym był Drithelm z Pont Vanis, drugim jego brat Detmold.
Obaj byli w służbie króla Esterada z Koviru. Obaj okazali się małomówni, obaj
odeszli przy pierwszej nadarzającej się okazji.
-
Rozmawialiście z Filippa i Dijkstra z Tretogoru - zauważyła Triss, bawiąc się
zawieszonym na szyi, oprawnym w srebro i brylanty serduszkiem z lapis lazuli.
-Wiecie, oczywiście, kim jest Dijkstra?
- Wiemy -
powiedziała Yennefer. - Rozmawiał z tobą? Próbował wypytywać?
- Próbował -
czarodziejka uśmiechnęła się znacząco i zachichotała. - Dość ostrożnie. Ale
Filippa przeszkadzała mu, jak mogła. A myślałam, że są w lepszej komitywie.
- Są w
świetnej komitywie - ostrzegła poważnie Yennefer. - Uważaj, Triss. Nie piśnij
mu słowa o... Wiesz, o kim.
- Wiem. Będę
uważała. A przy okazji... - Triss zniżyła głos. - Co u niej słychać? Czy będę
mogła ją zobaczyć?
- Jeśli
zdecydujesz się wreszcie prowadzić ćwiczenia w Aretuzie - uśmiechnęła się
Yennefer - możesz widywać ją bardzo często.
- Ach - Triss
szerzej otworzyła oczy. - Rozumiem. Czy Ciri...
- Ciszej,
Triss. Porozmawiamy o tym później. Jutro. Po naradzie.
- Jutro? -
uśmiechnęła się dziwnie Triss. Yennefer zmarszczyła brwi, ale nim zdążyła zadać
pytanie, na sali zapanowało nagle lekkie poruszenie.
- Już są -
odchrząknęła Triss. - Przyszli nareszcie.
- Tak -
potwierdziła Yennefer, odrywając wzrok od oczu przyjaciółki. - Już są. Geralt,
nareszcie jest okazja, byś poznał członków Kapituły i Najwyższej Rady. Jeśli
trafi się sposobność, przedstawię cię, ale nie zaszkodzi, byś wcześniej
wiedział, kto jest kim.
Zgromadzeni
czarodzieje rozstąpili się, kłaniając z szacunkiem wkraczającym na salę
osobistościom. Jako pierwszy podążał niemłody, ale krzepki mężczyzna w niezwykle
skromnym wełnianym stroju. U jego boku kroczyła wysoka kobieta o ostrych rysach
i ciemnych, gładko uczesanych włosach.
- To Gerhart
z Aelle, znany jako Hen Gedymdeith, najstarszy z żyjących czarodziejów -
poinformowała półgłosem Yennefer. - Kobieta idąca obok niego to Tissaia de
Vries. Jest tylko niewiele młodsza od Hena, ale nie krępuje się używać
eliksirów.
Za parą szła
atrakcyjna kobieta o bardzo długich, ciemnozłotych włosach, szeleszcząc
zdobioną koronkami suknią w kolorze rezedy.
- Francesca Findabair,
nazywana Enid an Gleanna, Stokrotką z Dolin. Nie wytrzeszczaj oczu, wiedźminie.
Powszechnie uważa się ją za najpiękniejszą kobietę świata.
- Jest
członkiem Kapituły? - zdziwił się szeptem. -Wygląda na bardzo młodą. Też
eliksiry magiczne?
- Nie w jej
przypadku. Francesca jest elfką czystej krwi. Zwróć uwagę na mężczyznę, który
jej towarzyszy. To Vilgefortz z Roggeveen. Ten rzeczywiście jest młody. Ale
nieprawdopodobnie utalentowany.
Określenie
„młody", jak wiedział Geralt, obejmowało wśród czarodziejów wiek do stu
lat włącznie. Vilgefortz wyglądał na trzydzieści pięć. Był wysoki i dobrze
zbudowany, nosił krótki wams na rycerską modłę, ale oczywiście bez herbu. Był
też diablo przystojny. Rzucało się to
w oczy nawet wobec faktu, że u jego boku płynęła
zwiewnie Francesca Findabair o ogromnych, sarnich oczach i urodzie wręcz
zapierającej dech.
- Ten niski
mężczyzna, który idzie obok Vilgefortza, to Artaud Terranova - wyjaśniła Triss
Merigold. - Cała piątka stanowi Kapitułę...
- A ta
dziewczyna o dziwnej twarzy, która idzie za Vilgefortzem?
- To jego
asystentka, Lydia van Bredevoort - powiedziała chłodno Yennefer. - Osoba bez
znaczenia, ale wpatrywanie się w jej twarz jest wielkim nietaktem. Zwróć
raczej uwagę na tych trzech, którzy idą z tyłu, to są członkowie Rady. Fercart
z Cidaris, Radcliffe z Oxenfurtu i Carduin z Lan Exeter.
- To cała
Rada? Pełny skład? Myślałem, że jest ich więcej.
- Kapituła
liczy pięć osób, w Radzie jest dalszych pięć. Filippa Eilhart też jest w
Radzie.
- Nadal nie
zgadza mi się rachunek - pokręcił głową, a Triss zachichotała.
- Nie
powiedziałaś mu? Naprawdę nic nie wiesz, Geralt?
- O czym
niby?
- Przecież
Yennefer też zasiada w Radzie. Od czasu bitwy pod Sodden. Nie pochwaliłaś mu
się jeszcze, moja droga?
- Nie, moja
droga - czarodziejka spojrzała przyjaciółce prosto w oczy. - Po pierwsze, nie
lubię się chwalić. Po drugie, nie było na to czasu. Nie widziałam Geralta od
bardzo dawna, mamy sporo zaległości. Uzbierała się tego długa lista. Załatwiamy
sprawy według tej listy.
- To
oczywiste - rzekła niepewnie Triss. - Hmm... Po tak długim czasie... Rozumiem.
Jest o czym rozmawiać...
- Rozmowy -
uśmiechnęła się dwuznacznie Yennefer, darząc wiedźmina kolejnym powłóczystym
spojrzeniem - są na końcu listy. Na samym końcu, Triss.
Kasztanowowłosa
czarodziejka zmieszała się wyraźnie, zaczerwieniła lekko.
- Rozumiem -
powtórzyła, w zakłopotaniu bawiąc się serduszkiem z lapis lazuli.
- Bardzo mnie
cieszy, że rozumiesz. Geralt, przynieś nam wina. Nie, nie od tego pazia. Od
tamtego, dalszego.
Usłuchał,
bezbłędnie wyczuwając rozkaz w jej głosie. Biorąc puchary z niesionej przez
pazia tacy, obserwował dyskretnie obie czarodziejki. Yennefer mówiła szybko i
cicho, Triss Merigold słuchała z opuszczoną głową. Gdy wrócił, Triss już nie
było. Yennefer nie wykazała żadnego zainteresowania przyniesionym winem,
odstawił więc oba niepotrzebne puchary na stół.
- Nie
przesadziłaś aby? - spytał chłodno. Oczy Yennefer zapłonęły fioletem.
- Nie próbuj
robić ze mnie idiotki. Sądziłeś, że nie wiem o niej i o tobie?
- Jeżeli o to
chodzi...
- Właśnie o
to - ucięła. - Nie rób głupich min i powstrzymaj się od komentarzy. A nade
wszystko nie próbuj kłamać. Znam Triss dłużej niż ciebie, lubimy się, rozumiemy
świetnie i zawsze będziemy rozumieć, niezależnie od różnych drobnych...
incydentów. A teraz wydało mi się, że ma trochę wątpliwości. Rozwiałam je więc
i to wszystko. Nie wracajmy do tego.
Nie
zamierzał. Yennefer odgarnęła loki z policzka.
- Zostawiam
cię teraz na chwilę, muszę porozmawiać z Tissaią i Franceską. Zjedz jeszcze
coś, bo w brzuchu ci kruczy. I bądź czujny. Kilka osób z pewnością cię zaczepi.
Nie daj się zjeść w kaszy i nie zepsuj mi reputacji.
- Bądź
spokojna.
- Geralt?
- Słucham.
- Niedawno
wyraziłeś pragnienie pocałowania mnie, tu, przy wszystkich. To nadal aktualne?
- Nadal.
- Postaraj
się nie rozmazać mi pomadki.
Zerknął na
zgromadzonych kątem oka. Obserwowali pocałunek, ale nienatrętnie. Filippa
Eilhart, stojąca nie opodal z grupą młodych czarodziejów, mrugnęła do niego i
udała, że bije brawo.
Yennefer
oderwała usta od jego ust, westchnęła głęboko.
- Mała rzecz,
a cieszy - mruknęła. - No, idę. Wkrótce wrócę. A później, po bankiecie...
Hmmm...
- Słucham?
- Nie jedz
niczego z czosnkiem, proszę.
Gdy odeszła,
wiedźmin porzucił konwenanse, rozpiął dublet, wypił oba puchary i na serio
spróbował zająć się jedzeniem. Nic z tego nie wyszło.
- Geralt.
- Panie
hrabio.
- Nie tytułuj
mnie - skrzywił się Dijkstra. - Nie jestem żadnym hrabią. Vizimir nakazał mi
się tak przedstawiać, by nie drażnić dworaków i magików moim chamskim
rodowodem. No, jak ci idzie imponowanie suknią i figurą? I udawanie, że dobrze
się bawisz?
- Nie muszę
udawać. Nie jestem tu służbowo.
- To ciekawe
- uśmiechnął się szpieg. - Ale to potwierdza ogólną opinię, zgodnie z którą
jesteś niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju. Bo wszyscy inni są tu
służbowo.
- Tego się
właśnie obawiałem - Geralt też uznał za celowe się uśmiechnąć. - Czułem, że
będę tu jedyny w moim rodzaju. Tb znaczy nie na miejscu.
Szpieg
zlustrował okoliczne półmiski, z jednego podniósł i schrupał duży zielony
strąk nie znanej Geraltowi rośliny.
- Przy okazji
- powiedział - dziękuję ci za braci Micheletów. Sporo ludzi w Redanii
odetchnęło z ulgą, gdy zarąbałeś wszystkich czterech w oxenfurckim porcie. Tęgo
się uśmiałem, gdy wezwany do śledztwa medyk z uniwersytetu, obejrzawszy rany,
twierdził, że ktoś używał kosy osadzonej na sztorc.
Geralt nie
skomentował. Dijkstra włożył do ust drugi strąk.
- Szkoda -
ciągnął, żując - że po ich ukatrupieniu nie zgłosiłeś się do burmistrza. Była
nagroda za żywych lub martwych. Niemała.
- Za dużo
kłopotów z zeznaniem podatkowym - wiedźmin również zdecydował się na zielony
strąk, który jednak smakował jak namydlony seler. - Poza tym musiałem wtedy
pilnie wyjechać, bo... Ale ja cię chyba nudzę, Dijkstra, przecież ty i tak
wszystko wiesz.
- Gdzieżby
tam - uśmiechnął się szpieg. - Wszystkiego nie wiem. Bo i skądby?
- Z relacji
Filippy Eilhart, żeby daleko nie szukać.
- Relacje,
opowieści, plotki. Ja muszę ich wysłuchiwać, taki mam zawód. Ale mój zawód
zmusza mnie jednocześnie do przesiewania ich przez bardzo gęste sito.
Ostatnio, wystaw sobie, doszły mnie słuchy, że ktoś zarąbał osławionego
Profesora i jego dwóch kamratów. Zdarzyło się to pod zajazdem w Anchor. Ten,
kto tego dokonał, też zbyt się spieszył, by odebrać nagrodę.
Geralt
wzruszył ramionami.
- Plotki.
Przesiej je przez gęste sito, zobaczysz, co zostanie.
- Nie muszę.
Wiem, co zostanie. Najczęściej tym czymś jest próba celowej dezinformacji. Aha,
jeśli już jesteśmy przy dezinformacji, jak się miewa mała Cirilla, biedna,
chorowita dziewczynka, tak podatna na dyfteryt? Zdrowa aby?
- Poniechaj,
Dijkstra - odrzekł zimno wiedźmin, patrząc prosto w oczy szpiega. - Wiem, że
jesteś tu służbowo, ale nie popadaj w nadgorliwość.
Szpieg
zarechotał. Dwie przechodzące obok czarodziejki spojrzały na nich ze
zdziwieniem. I zaciekawieniem.
- Król
Vizimir - powiedział Dijkstra, skończywszy rechotać - płaci mi ekstra premię
od każdej rozszyfrowanej tajemnicy. Nadgorliwość zapewnia mi godziwy byt.
Uśmiejesz się, ale ja mam żonę i dzieci.
- Nie widzę w
tym nic śmiesznego. Pracuj więc na byt żony i dzieci, ale nie moim kosztem,
jeśli mogę prosić. Na tej sali, jak mi się zdaje, nie brakuje tajemnic i
zagadek.
- Wręcz
przeciwnie. Cała Aretuza to jedna wielka zagadka. Zauważyłeś to zapewne? Coś
tu wisi w powietrzu, Geralt. Dla wyjaśnienia dodam, że nie chodzi o kandelabry.
- Nie
rozumiem.
- W to
wierzę. Bo i ja nie rozumiem. A bardzo chciałbym zrozumieć. A ty nie
chciałbyś? Ach, przepraszam. Przecież ty i tak zapewne wszystko wiesz. Z
relacji uroczej Yennefer z Yengerbergu, żeby daleko nie szukać. Pomyśleć
tylko, że były czasy, kiedy i mnie zdarzało się dowiedzieć tego czy owego od
uroczej Yennefer. Ach, gdzież są niedgysiejsze śniegi?
- Doprawdy
nie wiem;' o co ci chodzi, Dijkstra. Mógłbyś precyzyjniej wyrażać myśli?
Spróbuj. Pod warunkiem, że to nie będzie służbowo. Wybacz, ale nie zamierzam
pracować na twoje ekstra premie.
- Sądzisz, że
próbuję cię niecnie podejść? - skrzywił się szpieg. - Wyciągnąć podstępem
informacje? Krzywdzisz mnie, Geralt. Mnie po prostu ciekawi, czy obserwujesz
na tej sali te same prawidłowości, które mnie rzucają się w oczy.
- A cóż
takiego ci się rzuca?
- Nie dziwi
cię pełna absencja koronowanych głów, jaką bez trudu można zaobserwować na tym
zjeździe?
- Ani trochę
nie dziwi - Geraltowi wreszcie udało się nadziać marynowaną oliwkę na
wykałaczkę. - Królowie wolą zapewne tradycyjne uczty, przy stole, pod który nad
ranem można się wdzięcznie osunąć. Ponadto...
- Co ponadto?
- Dijkstra włożył do ust cztery oliwki, które bez żenady wyciągnął z patery
palcami.
- Ponadto -
wiedźmin spojrzał na wędrujący po sali tłumek - królom nie chciało się
fatygować. Przysłali w zastępstwie armię szpiegów. Tych z konfraterni i tych
spoza niej. Pewnie po to, by wyszpiegowali, co tu wisi w powietrzu.
Dijkstra
wypluł na stół pestki oliwek, zdjął ze srebrnej podstaweczki długi widelec i
zaczął nim grzebać w głębokiej kryształowej salaterce.
- A
Vilgefortz - powiedział, nie przerywając grzebania - zadbał o to, by żadnego
szpiega tu nie zabrakło. Ma wszystkich królewskich szpiegów w jednym garnku. Po
co Vilgefortzowi wszyscy królewscy szpiedzy w jednym garnku, wiedźminie?
- Nie mam
pojęcia. I mało mnie to obchodzi. Mówiłem, jestem tu prywatnie. Jestem, jakby
to rzec, poza garnkiem.
Szpieg króla
Vizimira wyłowił z salaterki małą ośmiornicę i przyjrzał się jej ze wstrętem.
- Oni to
jedzą - pokiwał głową z udanym współczuciem, po czym odwrócił się do Geralta.
- Posłuchaj
mnie uważnie, wiedźminie - powiedział cicho. - Twoje przekonanie o prywatności,
ta twoja pewność, że nic cię nie obchodzi i nic nie może obchodzić...
Bulwersuje mnie to i skłania do hazardu. Masz trochę żyłki do hazardu?
- Jaśniej,
proszę.
- Proponuję
ci zakład - Dijkstra uniósł widelec z nabitym nań głowonogiem. - Twierdzę, że
w ciągu najbliższej godziny Vilgefortz poprosi cię o dłuższą rozmowę. Twierdzę,
że podczas tej rozmowy udowodni ci, że nie jesteś osobą prywatną i że jesteś w
jego garnku. Jeżeli się mylę, zjem to gówno na twoich oczach, z mackami i ze
wszystkim. Trzymasz zakład?
- Co będę
musiał zjeść, jeśli przegram?
- Nic -
Dijkstra rozejrzał się szybko. - Jeżeli przegrasz, zrelacjonujesz mi treść
twej rozmowy z Vilgefortzem.
Wiedźmin
milczał przez chwilę, patrząc na szpiega spokojnie.
- Żegnam,
hrabio - powiedział wreszcie. - Dziękuję za pogawędkę. Była pouczająca.
Dijkstra żachnął się lekko.
- Aż tak...
- Aż tak -
przerwał Geralt. - Żegnam.
Szpieg
wzruszył ramionami, wrzucił ośmiornicę do salaterki razem z widelcem, odwrócił
się i odszedł. Geralt nie patrzył za nim. Przesunął się wolno do drugiego
stołu, wiedziony chęcią dobrania się do ogromnych białoróżowych krewetek,
piętrzących się na srebrnej paterze wśród listków sałaty i ćwiartek limony.
Miał na nie apetyt, ale wciąż czując na sobie ciekawe spojrzenia, chciał pożreć
skorupiaki w sposób dystyngowany, z zachowaniem formy. Zbliżał się
ostentacyjnie powoli, powściągliwie i z godnością skubiąc zakąski z innych
półmisków.
Przy
sąsiednim stole stała Sabrina Glevissig, pogrążona w rozmowie z nie znaną mu
płomiennorudą czarodziejką. Ruda miała na sobie białą spódnicę i bluzeczkę z
białej żorżety. Bluzeczka, podobnie jak ta Sabriny, była również absolutnie
przejrzysta, ale miała kilka strategicznie rozmieszczonych aplikacji i haftów.
Aplikacje, jak zauważył Geralt, miały interesującą właściwość: zakrywały i
odsłaniały naprzemiennie.
Czarodziejki
rozmawiały, opychając się plasterkami langusty w majonezie. Mówiły cicho i w
Starszej Mowie. Choć nie patrzyły w jego stronę, rozmawiały ewidentnie o nim.
Niedyskretnie wytężył swój wyczulony wiedźmiński słuch, udając, że interesują
go wyłącznie krewetki.
- ...z
Yennefer? - upewniła się rudowłosa, bawiąc się naszyjnikiem z pereł, okręconym
wokół szyi tak, że wyglądał jak obroża. - Mówisz serio, Sabrina?
- Absolutnie
- odrzekła Sabrina Glevissig. - Nie uwierzysz, to już trwa kilka lat. Że też on
wytrzymuje z tą wredną gadziną, dziwię się zaiste.
- Czemu tu
się dziwić? Rzuciła na niego urok, trzyma go pod szarmem. Mało razy sama tak
robiłam?
- To przecież
wiedźmin. Oni się nie dają zauroczyć. Nie na tak długo, w każdym razie.
- A zatem to
miłość - westchnęła rudowłosa. - A miłość jest ślepa.
- On jest
ślepy - wykrzywiła się Sabrina. - Czy uwierzysz, Marti, że ona ośmieliła się
przedstawić mu mnie jako szkolną przyjaciółkę? Bloede pest, jest ode mnie
starsza o... Mniejsza z tym. Mówię ci, jest o tego wiedźmina zazdrosna jak
cholera. Mała Merigold tylko uśmiechnęła się do niego, a ta jędza obrugała ją
nie przebierając w słowach i przepędziła. A w tej chwili... Spójrz tylko. Stoi
tam, rozmawia z Franceską, a z wiedźmina nie spuszcza oka.
- Boi się -
zachichotała ruda - że go jej sprzątniemy, choćby tylko na dzisiejszą noc. Co
ty na to, Sabrina? Spróbujemy? Chłop jest atrakcyjny, nie to, co te nasze zarozumiałe
wymoczki z ich kompleksami i pretensjami...
- Mów ciszej,
Marti - syknęła Sabrina. - Nie patrz na niego i nie szczerz zębów. Yennefer nas
obserwuje. I trzymaj styl. Chcesz go uwieść? Tb w złym guście.
- Hmm, masz
rację - przyznała po namyśle Marti. - A gdyby tak nagle podszedł i sam
zaproponował?
- Wtedy -
Sabrina Glevissig rzuciła na wiedźmina
drapieżnym
czarnym okiem - dałabym mu bez namysłu, choćby i na kamieniu.
- A ja -
zachichotała Marti - nawet na jeżu.
Wiedźmin, wpatrzony
w obrus, zasłonił głupią minę krewetką i liściem sałaty, niesłychanie rad z
faktu, że mutacja naczyń krwionośnych uniemożliwia mu rumienienie się.
- Wiedźmin
Geralt?
Przełknął
krewetkę, odwrócił się. Czarodziej o znajomych rysach uśmiechnął się nieznacznie,
dotykając haftowanych wyłogów fioletowego dubletu.
- Dorregaray
z Vole. Znamy się przecież. Spotkaliśmy się...
- Pamiętam.
Przepraszam, nie poznałem w pierwszej chwili. Rad jestem...
Czarodziej
uśmiechnął się nieco znaczniej, zdejmując dwa kielichy z niesionej przez pazika
tacy.
- Obserwuję
cię od jakiegoś czasu - powiedział, wręczając jeden z kielichów Geraltowi. -
Wszystkim, którym Yennefer cię przedstawiała, oznajmiałeś, żeś rad. Obłuda czy
brak krytycyzmu?
- Grzeczność.
- Wobec nich?
- Dorregaray szerokim gestem wskazał biesiadników. - Wierz mi, nie warto się
wysilać. Tb pyszna, zawistna i zakłamana banda, twojej grzeczności nie
docenią, wręcz wezmą za sarkazm. Z nimi, wiedźminie, trzeba na ich własną
modłę, obcesowo, arogancko, nieuprzejmie, wówczas przynajmniej im
zaimponujesz. Napijesz się ze mną wina?
- Cienkusza,
który tu serwują? - uśmiechnął się mile Geralt. - Z najwyższym obrzydzeniem.
No, ale jeśli tobie smakuje... Zmuszę się.
Sabrina i
Marti, strzygące uszami zza swego stołu, parsknęły głośno. Dorregaray zmierzył
obie wzrokiem pełnym pogardy, odwrócił się, stuknął pucharem o kielich
wiedźmina, uśmiechając się, ale tym razem szczerze.
- Punkt dla
ciebie - przyznał swobodnie. - Szybko się uczysz. Do kata, gdzieżeś to nabrał
takiego konceptu, wiedźminie? Na gościńcach, po których wciąż włóczysz się tropem
wymierających stworzeń? Twoje zdrowie. Uśmiejesz się, ale jesteś jednym z
nielicznych na tej sali, komu mam chęć zaproponować taki toast.
- Doprawdy? -
Geralt łyknął wina, mlasnął delikatnie, rozkoszując się smakiem. - Pomimo
faktu, że trudnię się szlachtowaniem wymierających stworzeń?
- Nie łap
mnie za słowa - czarodziej przyjaźnie klepnął go w ramię. - Bankiet ledwie się
zaczął. Pewnie zaczepi cię jeszcze kilka osób, oszczędniej gospodaruj więc
zjadliwymi ripostami. Co się zaś tyczy twego fachu... Ty, Geralt, przynajmniej
masz na tyle godności, by nie obwieszać się trofeami. A rozejrzyj się dookoła.
No, śmiało, konwenanse na bok, oni lubią, jak się na nich gapić.
Wiedźmin
posłusznie wlepił wzrok w biust Sabriny Glevissig.
- Spójrz -
Dorregaray złapał go za rękaw, wskazał palcem przechodzącą obok, powiewającą
tiulami czarodziejkę. - Trzewiczki ze skóry agamy rogatej. Zauważyłeś?
Kiwnął głową,
nieszczerze, albowiem widział wyłącznie to, czego nie kryła przejrzysta tiulowa
bluzeczka.
- O, proszę,
skalna kobra - czarodziej bezbłędnie rozpoznawał kolejne paradujące po sali
trzewiczki. Moda, która skróciła suknie do piędzi powyżej kostki, ułatwiała mu
zadanie. - A tam... Biały legvan. Salamandra. Wiwerna. Kajman okularowy.
Bazyliszek... Wszystkie co do jednego gady zagrożone wymarciem. Do kata, czy
nie można nosić obuwia z cielęcej lub świńskiej skóry?
- Ty jak
zwykle o skórach, Dorregaray? - zagadnęła Filippa Eilhart, przystając obok. - O
garbarstwie i szewstwie? Cóż za trywialny i niesmaczny temat.
- Jednego
niesmaczy to, drugiego tamto - wykrzywił się pogardliwie czarodziej. - Masz
piękne aplikacje przy sukni, Filippa. Jeśli się nie mylę, to gronostaj diamentowy?
Bardzo gustowny. Orientujesz się zapewne, że gatunek ten, z racji jego pięknej
okrywy włosowej, wytępiono całkowicie dwadzieścia lat temu?
- Trzydzieści
- poprawiła Filippa, pakując kolejno do ust ostatnie krewetki, te, których
Geralt nie zdążył zjeść. - Wiem, wiem, gatunek niechybnie zmartwychwstałby,
gdybym kazała
modystce obszyć suknię wiechciami pakuł. Rozważałam to. Ale pakuły nie
pasowały kolorem.
- Przejdźmy
do stołu po tamtej stronie - zaproponował swobodnie wiedźmin. - Widziałem tam
sporą miskę czarnego kawioru. A ponieważ jesiotry łopatonose też już niemal
doszczętnie wyginęły, trzeba się spieszyć.
- Kawior w
twoim towarzystwie? Marzyłam o tym -Filippa zatrzepotała rzęsami, wsunęła mu
rękę pod ramię, podniecająco zapachniała cynamonem i nardem. -Chodźmy nie zwlekając.
Dotrzymasz nam kompanii, Dorregaray? Nie? No, to bywaj, baw się dobrze.
Czarodziej
prychnął i odwrócił się. Sabrina Glevissig i jej ruda koleżanka odprowadziły
odchodzących spojrzeniami jadowitszymi niż zagrożone wymarciem skalne kobry.
- Dorregaray
- mruknęła Filippa, bez skrępowania przyciskając się do boku Geralta -
szpieguje dla króla Et-haina z Cidaris. Miej się na baczności. Te jego gady i
skóry to wstęp, którym poprzedza wypytywanie. A Sabrina Glevissig pilnie
nadstawiała uszu...
- ...bo szpieguje
dla Henselta z Kaedwen - dokończył. - Wiem, wspominałaś. A ta ruda, jej
przyjaciółka...
- Nie ruda,
lecz farbowana. Czy ty nie masz oczu? To Marti Sodergren.
- Dla kogo
ona szpieguje?
- Marti? -
Filippa zaśmiała się, błysnęła zębami spod ostro ukarminowanych warg. - Dla
nikogo. Marti nie interesuje się polityką.
-
Bulwersujące. Myślałem, że tu wszyscy szpiegują.
- Wielu -
czarodziejka zmrużyła oczy. - Ale nie wszyscy. Nie Marti Sodergren. Marti jest
uzdrowicielką. I nimfomanką. Ach, do pioruna, spójrz! Wyżarli wszystek kawior!
Do ostatniego ziarenka! Wylizali paterę! I co my teraz zrobimy?
- Teraz -
Geralt uśmiechnął się niewinnie - oznajmisz mi, że coś tu wisi w powietrzu.
Powiesz, że muszę odrzucić neutralność i dokonać wyboru. Zaproponujesz mi zakład.
O tym, co w tym zakładzie może być moją nagrodą, nie śmiem nawet marzyć. Ale
wiem, co będę musiał zrobić, gdy przegram.
Filippa
Eilhart milczała długo, nie spuszczając wzroku.
- Mogłam się
domyślić - powiedziała cicho. - Dijkstra nie zdzierżył. Złożył ci propozycję. A
uprzedzałam go, że gardzisz szpiegami.
- Nie gardzę
szpiegami. Gardzę szpiegowaniem. I gardzę pogardą. Nie proponuj mi żadnych
zakładów, Filippa. Owszem, ja też czuję, że coś tu wisi w powietrzu. I niech
sobie wisi na zdrowie. Mnie to nie dotyczy i nie obchodzi.
- Już mi to
kiedyś powiedziałeś. W Oxenfurcie.
- Cieszę się,
że nie zapomniałaś. Okoliczności, jak tuszę, pamiętasz również?
-
Precyzyjnie. Nie zdradziłam ci wówczas, komu służy ten cały Rience, czy jak mu
tam było. Pozwoliłam mu uciec. Ech, byłeś wtedy na mnie zły...
- Delikatnie
mówiąc.
- Przyszedł
czas, bym się zrehabilitowała. Jutro dam ci tego Rience'a. Nie przerywaj, nie
rób min. Tb nie jest żaden zakład w stylu Dijkstry. To obietnica, a ja dotrzymuję
obietnic. Nie, żadnych pytań, proszę. Zaczekaj do jutra. Teraz zaś skupmy się
na kawiorze i banalnych ploteczkach.
- Nie ma
kawioru.
- Jedną
chwilę.
Rozejrzała
się szybko, poruszyła dłonią i wymruczała zaklęcie. Srebrne naczynie w
kształcie wygiętej w skoku ryby natychmiast wypełniło się ikrą zagrożonego
wymarciem jesiotra łopatonosego. Wiedźmin uśmiechnął się.
- Można
najeść się iluzją?
- Nie. Ale
snobistyczny smak można nią mile połechtać. Skosztuj.
- Hmm...
Rzeczywiście... Zdaje mi się smaczniejszy niż prawdziwy...
- I nie tuczy
- rzekła dumnie czarodziejka, skrapiając sokiem z cytryny kolejną kopiastą
łyżeczkę kawioru. -Czy mogę cię prosić o kieliszek białego wina?
- Służę.
Filippa?
- Słuchani
cię.
- Podobno
konwenans zabrania rzucania tutaj zaklęć. Czy zatem nie byłoby bezpieczniej
zamiast iluzji kawioru wyczarować iluzję samego smaku? Samo wrażenie? Przecież
potrafiłabyś...
- Oczywiście,
że potrafiłabym - Filippa Eilhart spojrzała na niego przez kryształ kielicha.
- Konstrukcja takiego zaklęcia jest prostsza od konstrukcji cepa. Ale mając
tylko wrażenie smaku, stracilibyśmy przyjemność, której dostarcza czynność.
Proces, towarzyszące mu rytualne ruchy, gesty... Towarzysząca temu procesowi
rozmowa, kontakt oczu... Ucieszę cię dowcipnym porównaniem, chcesz?
- Słucham,
ciesząc się z wyprzedzeniem.
- Wrażenie
orgazmu też umiałabym wyczarować.
Nim wiedźmin
odzyskał mowę, podeszła do nich niewysoka, szczupła czarodziejka o długich,
prostych włosach koloru słomy. Poznał ją od razu - była to ta w pantofelkach
ze skóry rogatej agamy i bluzeczce z zielonego tiulu, nie kryjącej nawet tak
drobnego detalu jak mały pieprzyk nad lewą piersią.
- Przepraszam
- powiedziała - ale muszę przerwać wam ten flircik. Filippa, Radcliffe i
Detmold proszą cię o chwilę rozmowy. Pilnie.
- Cóż, jeśli
tak, idę. Pa, Geralt. Poflirtujemy później!
- Aha! -
blondynka otaksowała go wzrokiem. - Geralt. Wiedźmin, na punkcie którego
oszalała Yennefer? Obserwowałam cię i zachodziłam w głowę, kim też możesz być.
Strasznie mnie to męczyło!
- Znam ten
rodzaj męki - odrzekł, uśmiechając się grzecznie. - Właśnie w tej chwili jej
doznaję.
- Przepraszam
za gafę. Jestem Keira Metz. O, kawior!
- Uważaj, to
iluzja.
- Do diabła,
masz rację! - czarodziejka puściła łyżkę, jakby był to ogon czarnego skorpiona.
- Kto był tak bezczelny... Ty? Umiesz tworzyć iluzje czwartego stopnia? Ty?
- Ja -
zełgał, nie przestając się uśmiechać. - Jestem mistrzem magii, udaję wiedźmina,
by zachować incognito. Czy sądzisz, że Yennefer interesowałaby się zwykłym
wiedźminem?
Keira Metz
spojrzała mu prosto w oczy, skrzywiła usta.
Na szyi
nosiła medalion w kształcie krzyża ankh, srebrny, wysadzany cyrkoniami.
- Może wina?
- zaproponował, by przerwać niezręczne milczenie. Obawiał się, że jego żart nie
został dobrze odebrany.
- Nie, dziękuję...
kolego mistrzu - powiedziała lodowato Keira. - Nie piję. Nie mogę. Dziś w nocy
zamierzam zajść w ciążę.
- Z kim? -
spytała podchodząc farbowana na rudo przyjaciółka Sabriny Glevissig, odziana w
przezroczystą bluzeczkę z białej żorżety, ozdobioną przemyślnie rozlokowanymi
aplikacjami. - Z kim? - powtórzyła, niewinnie strzepnąwszy długimi rzęsami.
Keira
odwróciła się i zmierzyła ją wzrokiem od trzewiczków z białego legwana po
diademik z pereł.
- A co cię to
obchodzi?
- Nic.
Ciekawość profesjonalna. Nie przedstawisz mnie twemu towarzyszowi, słynnemu
Geraltowi z Rivii?
- Z
niechęcią. Ale wiem, że nie dasz się spławić. Geralt, to jest Marti Sodergren,
uzdrowicielka. Jej specjalność to afrodyzjaki.
- Czy musimy
rozmawiać o interesach? O, zostawiliście dla mnie trochę kawioru? Jak miło z
waszej strony.
- Uwaga -
powiedzieli chórem Keira i wiedźmin. - Tb iluzja.
- Faktycznie!
- Marti Sodergren pochyliła się, zmarszczyła nosek, po czym wzięła do ręki
kielich, spojrzała na ślad karminowej pomadki. - No jasne, Filippa Eilhart.
Któż inny poważyłby się na podobną bezczelność. Wstrętna żmija. Czy wiecie, że
ona szpieguje dla Vizimira z Redanii?
- I jest
nimfomanką? - zaryzykował wiedźmin. Marti i Keira parsknęły jednocześnie.
- Czyżbyś na
to liczył, emablując ją i próbując flirtu? - spytała uzdrowicielka. - Jeżeli
tak, to wiedz, że ktoś cię złośliwie nabrał. Filippa od jakiegoś czasu
przestała gustować w mężczyznach.
- A może ty
jesteś kobietą? - Keira Metz wydęła lśniące wargi. - Może tylko udajesz mężczyznę,
kolego mistrzu magii? By zachować incognito? Wiesz, Marti, wyznał mi przed
chwilą, że lubi udawać.
- Lubi i umie
- uśmiechnęła się złośliwie Marti. - Prawda, Geralt? Nie tak dawno widziałam,
jak udajesz, że masz kiepski słuch i że nie znasz Starszej Mowy.
- On ma
mnóstwo wad - powiedziała zimno Yennefer, podchodząc i władczo ujmując
wiedźmina pod ramię. -On ma praktycznie wyłącznie wady. Tracicie czas, dziewczyny.
- Na to
wygląda - zgodziła się Marti Sodergren, wciąż złośliwie uśmiechnięta. - Życzymy
tedy miłej zabawy. Chodź, Keira, napijemy się czegoś... bezalkoholowego. Może i
ja zdecyduję się na coś dziś w nocy?
- Uff-
sapnął, gdy odeszły. - W samą porę, Yen. Dziękuję ci.
- Dziękujesz?
Chyba nieszczerze. Na tej sali jest dokładnie jedenaście kobiet chwalących się
cyckami spod przejrzystych bluzek. Zostawiam cię na pół godziny, po czym
przyłapuję na rozmowie z dwiema z nich...
Yennefer
urwała, spojrzała na naczynie w kształcie ryby.
- ...i
najedzeniu iluzji - dodała. - Och, Geralt, Geralt. Chodź. Jest okazja
przedstawić cię kilku osobom wartym poznania.
- Czy jedną z
tych osób jest Vilgefortz?
- Ciekawe -
czarodziejka zmrużyła oczy - że właśnie o niego pytasz. Tak, to Vilgefortz
pragnie cię poznać i porozmawiać z tobą. Uprzedzam, rozmowa może wyglądać na
banalną i niefrasobliwą, ale niech cię to nie zmyli. Vilgefortz to wytrawny,
niebywale inteligentny gracz. Nie wiem, czego chce od ciebie, ale bądź czujny.
- Będę czujny
- westchnął. - Ale nie sądzę, żeby twój wytrawny gracz był w stanie mnie zaskoczyć.
Nie po tym, co ja tu przeszedłem. Rzucili się na mnie szpiedzy, opadły
wymierające gady i gronostaje. Nakarmiono mnie nie istniejącym kawiorem. Nie
gustujące w mężczyznach nimfomanki podawały w wątpliwość moją męskość, groziły
gwałtem na jeżu, straszyły ciążą, ba, nawet orgazmem, i to takim, któremu nie
towarzyszą rytualne ruchy. Brrr...
- Piłeś?
- Odrobinę
białego wina z Cidaris. Ale prawdopodobnie był w nim afrodyzjak... Yen? Czy po
rozmowie z tym Vilgefortzem wrócimy do Loxii?
- Nie wrócimy
do Loxii.
- Słucham?
- Chcę
spędzić tę noc w Aretuzie. Z tobą. Afrodyzjak, powiadasz? W winie?
Interesujące...
***
- O jejku,
jej - westchnęła Yennefer, przeciągając się i zarzucając udo na udo wiedźmina.
- Jejku, jejku, jej. Od tak dawna się nie kochałam... Od strasznie dawna.
Geralt
wyplątał palce z jej loków, nie skomentował. Po pierwsze, stwierdzenie mogło
być prowokacją, bał się ukrytego w przynęcie haka. Po drugie, nie chciał
słowami zacierać smaku jej rozkoszy, który wciąż miał na wargach.
- Od bardzo
dawna nie kochałam się z mężczyzną, który wyznał mi miłość i któremu ja
wyznałam miłość -zamruczała po chwili, gdy już było jasne, że wiedźmin nie
weźmie przynęty. - Zapomniałam, jak wtedy może być. Jejku, jej.
Przeciągnęła
się jeszcze silniej, wyprężając ramiona i chwytając oburącz rogi poduszki, a
jej zalane księżycowym blaskiem piersi nabrały wówczas kształtu, który odezwał
się wiedźminowi dreszczem w dole pleców. Objął ją, oboje leżeli nieruchomo,
wygasali, stygli.
Za oknem
komnatki jazgotały cykady, słychać też było odległe, ciche głosy i śmiech,
świadczące o tym, że bankiet trwał nadal mimo dość późnej pory.
- Geralt?
- Tak, Yen?
- Opowiedz.
- O rozmowie
z Vilgefortzem? Teraz? Opowiem ci rano.
- Teraz,
proszę.
Patrzył na
sekretarzyk w rogu komnatki. Leżały na nim książki, albumy i inne przedmioty,
których wykwaterowana czasowo do Loxii adeptka nie zabrała ze sobą.
Pieczołowicie oparta o książki, siedziała tam też okrąglutka szmaciana
laleczka w falbaniastej sukience, wymiętej
od częstego przytulania. Nie zabrała lalki, pomyślał,
by w Loxii, we wspólnym dormitorium, nie narazić się na kpiny koleżanek. Nie
zabrała swojej laleczki. I teraz pewnie nie może bez niej zasnąć.
Lalka
wpatrywała się w niego oczami z guzików. Odwrócił wzrok.
Gdy Yennefer
przedstawiała ,go Kapitule, obserwował bacznie elitę czarodziejów. Hen
Gedymdeith poświęcił mu tylko krótkie, zmęczone spojrzenie - widać było, że bankiet
zdążył już znużyć i wyczerpać starca. Artaud Terranova ukłonił się z
dwuznacznym grymasem, biegając oczami od niego do Yennefer, ale spoważniał
natychmiast pod spojrzeniami innych. Błękitne elfie oczy Franceski Findabair
były nieprzeniknione i twarde jak szkło. Gdy go jej przedstawiano, Stokrotka z
Dolin uśmiechnęła się. Uśmiech, choć niesamowicie piękny, przejął wiedźmina
grozą. Tissaia de Vries, choć na pozór pochłonięta bezustannym poprawianiem
mankietów i biżuterii, przy prezentacji uśmiechnęła się do niego się znacznie
mniej pięknie, ale znacznie szczerzej. I to Tissaia natychmiast nawiązała z
nim rozmowę, przypominając jeden z jego szlachetnych wiedźmińskich czynów,
którego nawiasem mówiąc nie pamiętał i podejrzewał, że był wyssany z palca.
I wtedy do
rozmowy włączył się Vilgefortz. Vilgefortz z Roggeveen, czarodziej o
imponującej postawie, o szlachetnych i pięknych rysach, o szczerym i uczciwym
głosie. Geralt wiedział, że po tak wyglądających ludziach można się spodziewać
wszystkiego.
Rozmawiali
krótko, czując na sobie pełen niepokoju wzrok. Na wiedźmina patrzyła Yennefer.
Na Vilgefortza patrzyła młoda czarodziejka o miłych oczach, bezustannie
próbująca kryć dół twarzy za wachlarzem. Wymienili kilka konwencjonalnych
uwag, po czym Vilgefortz zaproponował kontynuowanie rozmowy w mniejszym
gronie. Geraltowi wydało się, że Tissaia de Vries była jedyną osobą, którą ta
propozycja zdziwiła.
- Zasnąłeś,
Geralt? - mruknięcie Yennefer wyrwało go z zamyślenia. - Miałeś mi opowiedzieć
o waszej rozmowie.
Laleczka z
sekretarzyka patrzyła na niego guzikowym wzrokiem. Odwrócił oczy.
- Gdy tylko
weszliśmy na krużganek - zaczął po chwili - ta dziewczyna o dziwnej twarzy...
- Lydia van
Bredevoort. Asystentka Vilgefortza.
- Tak,
prawda, wspominałaś. Osoba bez znaczenia. Tak więc, gdy weszliśmy na krużganek,
owa osoba bez znaczenia zatrzymała się, spojrzała na niego i zapytała o coś.
Telepatycznie.
- To nie był
nietakt. Lydia nie może używać głosu.
- Domyśliłem
się. Bo Vilgefortz nie odpowiedział jej telepatią. Odpowiedział...
***
- Tak, Lydia,
to dobry pomysł - odpowiedział Vilgefortz. - Przespacerujemy się Galerią Chwały.
Będziesz miał okazję rzucić okiem na historię magii, Geralcie z Rivii. Nie
wątpię, że znasz historię magii, ale będziesz miał okazję zapoznać się z jej
historią wizualną. Jeśli jesteś koneserem malarstwa, nie przeraź się. Większość
obrazów to dzieła entuzjastycznych studentek z Aretuzy. Lydia, bądź tak dobra
i rozjaśnij nieco panujące tu mroki.
Lydia van
Bredevort powiodła dłonią w powietrzu i w korytarzu natychmiast zrobiło się
jaśniej.
Pierwszy
obraz przedstawiał starożytny żaglowiec, miotany wirami wśród sterczących z
kipieli raf. Na dziobie statku stał mężczyzna w białej szacie, z głową otoczoną
świetlistą aureolą.
- Pierwsze
lądowanie - domyślił się wiedźmin.
- Oczywiście
- potwierdził Vilgefortz. - Statek Wygnańców. Jan Bekker podporządkowuje swej
woli Moc. Uspokaja fale, udowadniając, że magia wcale nie musi być zła i
destrukcyjna, lecz może ratować życie.
- To
wydarzenie rzeczywiście miało miejsce?
- Wątpię -
uśmiechnął się czarodziej. - Bardziej prawdopodobne jest, że w czasie
pierwszej podróży i lądowania Bekker wraz z innymi rzygał żółcią, przewieszony
przez burtę. Moc udało mu się opanować już po lądowaniu, które dziwnym trafem
było szczęśliwe. Przejdźmy dalej. Oto znowu widzisz Jana Bekkera, jak zmusza
wodę do tryśnięcia ze skały w miejscu założenia pierwszej osady. A tu, proszę,
otoczony przez klęczących osadników Bekker rozpędza chmury i powstrzymuje
nawałnicę, by uchronić zbiory.
- A to? Jakie
wydarzenie przedstawia ten obraz?
- Poznawanie
Wybrańców. Bekker i Giambattista poddają magicznemu testowi dzieci kolejnych
przybywających osadników, by wykryć Źródła. Wyselekcjonowane dzieci będą
odebrane rodzicom i zabrane do Mirthe, pierwszej siedziby magów. Oglądasz
właśnie historyczny moment. Jak widzisz, wszystkie dzieci są przerażone, tylko
ta rezolutna bruneteczka z pełnym ufności uśmiechem wyciąga ręce do
Giambattisty. To sławna później Agnes z Glanville, pierwsza kobieta, która
została czarodziejką. Ta niewiasta za nią to jej matka. Smutna jakaś.
- A ta scena
zbiorowa?
- Unia Novigradzka.
Bekker, Giambattista i Monck zawierają ugodę z władykami, kapłanami i druidami.
Coś w rodzaju paktu o nieagresji i rozdziale magii od państwa. Straszny kicz.
Przejdźmy dalej. Tu oto widzimy Geoffreya Moncka wyruszającego w górę Pontaru,
wtedy jeszcze zwanego Aevon y Pont ar Gwennelen, Rzeką Alabastrowych Mostów.
Monck płynął do Loc Muinne, aby skłonić tamtejsze elfy do przyjęcia grupy
dzieci, Źródeł, które miały być szkolone przez elfich magów. Może cię
zainteresuje, że wśród dzieci był chłopczyk, zwany później Gerhartem z Aelle.
Poznałeś go przed chwilą. Teraz ten chłopczyk nazywa się Hen Gedymdeith.
- Tutaj -
wiedźmin spojrzał na czarodzieja - aż prosi się o batalistykę. Wszakże kilka
lat po uwieńczonej powodzeniem wyprawie Moncka wojska marszałka Raupennecka z
Tretogoru dokonały rzezi Loc Muinne i Est Haemlet, zabijając wszystkie elfy,
bez względu na wiek czy płeć. I rozpoczęła się wojna, zakończona masakrą pod
Shaerrawedd.
- Twoja
imponująca znajomość historii - uśmiechnął się znowu Vilgefortz - pozwala ci
wszakże wiedzieć, że w wojnach tych nie brał udziału żaden z liczących się
czarodziejów. Dlatego temat nie natchnął żadnej adeptki do namalowania
stosownego malowidła. Chodźmy dalej.
- Chodźmy.
Tu, na tym płótnie, co to za wydarzenie? Ach, wiem. To Raffard Biały godzi
zwaśnionych królów i kładzie kres Wojnie Sześcioletniej. A tu oto mamy Raffarda
odmawiającego przyjęcia korony. Piękny, szlachetny gest.
- Tak
sądzisz? - przekrzywił głowę Vilgefortz. - Cóż, w każdym razie był to gest o
mocy precedensu. Raffard przyjął jednak stanowisko pierwszego doradcy i faktycznie
rządził, bo król był debilem.
- Galeria
Chwały... - mruknął wiedźmin, podchodząc do następnego obrazu. - A co tutaj
mamy?
- Historyczny
moment powołania pierwszej Kapituły i uchwalenie Prawa. Od lewej siedzą:
Herbert Stammel-ford, Aurora Henson, Ivo Richert, Agnes z Glanville, Ge-offrey
Monck i Radmir z Tor Carnedd. Tutaj, jeśli mam być szczery, też aż się prosi o
uzupełniający obraz batalistyczny. Wkrótce bowiem w brutalnej wojnie
wykończono tych, którzy nie chcieli uznać Kapituły i podporządkować się Prawu.
Między innymi Raffarda Białego. Ale o tym historyczne traktaty milczą, by nie
szkodzić jego pięknej legendzie.
- A tu...
Hmmm... Tak, to chyba malowała adeptka. I to bardzo młoda...
-
Niewątpliwie. To zresztą alegoria. Nazwałbym ją alegorią triumfującej
kobiecości. Powietrze, Woda, Ziemia i Ogień. I cztery słynne czarodziejki,
mistrzynie we władaniu siłami tych żywiołów. Agnes z Glanville, Aurora Henson,
Nina Fioravanti i Klara Larissa de Winter. Spójrz na następne, bardziej udane
płótno. Tutaj też widzisz Klarę Larissę dokonującą otwarcia akademii dla
dziewcząt. W budynku, w którym właśnie się znajdujemy. A te portrety to
wsławione absolwentki Aretuzy. Oto długa historia triumfującej kobiecości i
postępującej feminizacji zawodu: Yanna z Murivel, Nora Wagner, jej siostra
Augusta, Jadę Glevissig, Leticia Charbonneau, Ilona Laux--Antille, Carla
Demetia Crest, Yiolenta Suarez, April We-nhaver... I jedyna żyjąca: Tissaia de
Vries...
Poszli dalej.
Jedwab sukni Lydii van Bredevoort szeptał jedwabiście, a w szepcie tym była
groźna tajemnica.
- A to? -
Geralt zatrzymał się. - Cóż to za okropna scena?
- Męczeństwo
maga Radmira, obdartego żywcem ze skóry podczas rebelii Falki. W tle płonie
gród Mirthe, który Falka kazała puścić z dymem.
- Za co
wkrótce po tym puszczono z dymem samą Falkę. Na stosie.
- To fakt
powszechnie znany, temerskie i redańskie dzieci do dziś bawią się w palenie
Falki w wigilię Saovine. Wróćmy, byś mógł obejrzeć drugą stronę galerii... Widzę,
że chcesz o coś zapytać. Słucham.
- Zastanawia
mnie chronologia. Wiem, rzecz jasna, jak działają eliksiry młodości, ale
wspólne występowanie na płótnach osób żyjących i dawno zmarłych...
- Innymi
słowy, dziwi cię, że na bankiecie spotkałeś Hena Gedymdeitha i Tissaię de
Yries, a nie było wśród nas Bekkera, Agnes z Glanville, Stammelforda czy Niny
Fioravanti?
- Nie. Wiem,
że nie jesteście nieśmiertelni...
- Czym jest
śmierć? - przerwał Vilgefortz. - Według ciebie?
- Końcem.
- Końcem
czego?
- Istnienia.
Jak mi się zdaje, zaczęliśmy filozofować.
- Natura nie
zna pojęcia filozofii, Geralcie z Rivii. Filozofią zwykło się nazywać żałosne
i śmieszne próby zrozumienia Natury, podejmowane przez ludzi. Za filozofię
uchodzą też rezultaty takich prób. To tak, jak gdyby burak dochodził przyczyn
i skutków swego istnienia, nazywając wynik przemyśleń odwiecznym i tajemnym
Konfliktem Bulwy i Naci, a deszcz uznał za Nieodgadnioną Moc Sprawczą. My,
czarodzieje, nie tracimy czasu na odgadywanie, czym jest Natura. My wiemy,
czym ona jest, bo sami jesteśmy Naturą. Rozumiesz mnie?
- Staram się,
ale mów wolniej, proszę. Nie zapominaj, rozmawiasz z burakiem.
- Czy
zastanawiałeś się kiedyś, co stało się wówczas, gdy Bekker zmusił wodę, by
wytrysnęła ze skały? Mówi się bardzo prosto: Bekker opanował Moc. Zmusił żywioł do
posłuszeństwa. Podporządkował sobie Naturę, zapanował nad nią... Jaki jest
twój stosunek do kobiet, Geralt?
- Słucham?
Lydia van
Bredevoort odwróciła się z szeptem jedwabiu, zamarła w oczekiwaniu. Geralt
zobaczył, że trzyma pod pachą opakowany obraz. Nie miał pojęcia, skąd ten obraz
się wziął, jeszcze przed chwilą Lydia nie niosła niczego. Amulet na jego szyi
drgnął lekko.
Vilgefortz
uśmiechał się.
- Pytałem -
przypomniał - o twoje poglądy względem relacji: między mężczyzną a kobietą.
- Względem
jakiego względu tej relacji?
- Czy można,
twoim zdaniem, zmusić do posłuszeństwa kobietę? Mówię oczywiście o prawdziwych
kobietach, nie o samiczkach. Czy nad prawdziwą kobietą można zapanować?
Owładnąć nią? Sprawić, by poddała się twej woli? A jeżeli tak, to w jaki
sposób? Odpowiedz.
***
Szmaciana
laleczka nie spuszczała z nich guzikowych oczu. Yennefer odwróciła wzrok.
-
Odpowiedziałeś?
-
Odpowiedziałem.
Czarodziejka
zacisnęła lewą dłoń na jego łokciu, a prawą na dotykających jej piersi
palcach.
- W jaki
sposób?
- Przecież
wiesz.
- Zrozumiałeś
- powiedział po chwili Vilgefortz. -I chyba zawsze rozumiałeś. A zatem
zrozumiesz i to, że jeśli zginie i zniknie pojęcie woli i poddania, rozkazu i posłuszeństwa,
władcy i poddanki, wtedy osiąga się jedność. Wspólnotę, połączenie się w jedną
całość. Wzajemne przeniknięcie. A gdy coś takiego nastąpi, śmierć przestaje
się liczyć. Tam, na sali bankietowej, jest obecny Jan Bekker, który był wodą
tryskającą ze skały. Mówić, że Bekker umarł, to tak jak gdyby twierdzić, że
woda umarła. Spójrz na to płótno.
Spojrzał.
- Jest
wyjątkowo piękne - powiedział po chwili. I natychmiast poczuł lekkie drgnięcie
wiedźmińskiego medalionu.
- Lydia -
uśmiechnął się Vilgefortz - dziękuje ci za uznanie. A ja gratuluję gustu.
Pejzaż przedstawia spotkanie Cregennana z Lód i Lary Dorren aep Shiadhal, legendarnych
kochanków, rozdzielonych i zniszczonych przez czas pogardy. On był
czarodziejem, ona elfką, jedną z elity Aen Saevherne, czyli Wiedzących. To, co
mogło być początkiem pojednania, zmieniło się w tragedię.
- Znam tę
opowieść. Zawsze miałem ją za bajkę. Jak to było naprawdę?
- Tego -
spoważniał czarodziej - nie wie nikt. To znaczy prawie nikt. Lydia, powieś
twój obraz, tutaj obok. Geralt, podziwiaj kolejne dzieło pędzla Lydii. To
portret Lary Dorren aep Shiadhal wykonany na podstawie starożytnej miniatury.
- Gratuluję -
wiedźmin ukłonił się Lydii van Bredevoort, a głos nie drgnął mu nawet. - To
prawdziwe arcydzieło.
Głos mu nie
drgnął, choć Lara Dorren aep Shiadhal patrzyła na niego z portretu oczami Ciri.
***
- Co było
potem?
- Lydia
została w galerii. My obaj wyszliśmy na taras. A on zabawił się moim kosztem.
- Tędy,
Geralt, pozwól. Stąpaj tylko po ciemnych płytkach, proszę.
W dole
szumiało morze, wyspa Thanedd stała wśród białej piany przyboju. Fale rozbijały
się o mury Loxii znajdującej się dokładnie pod nimi. Loxia skrzyła się od
świateł, podobnie jak Aretuza. Górujący nad nimi kamienny blok Garstangu był
natomiast czarny i wymarły.
- Jutro -
czarodziej podążył za wzrokiem wiedźmina -członkowie Kapituły i Rady ustroją
się w tradycyjne szaty, w znane ci ze starożytnych rycin czarne powłóczyste
płaszcze i szpiczaste kapelusze. Uzbroimy się też w długie różdżki i posochy,
upodobniając się tym sposobem do czarowników i wiedźm, jakimi straszy się
dzieci. To taka tradycja. W towarzystwie kilku innych delegatów udamy się tam,
w górę, do Garstangu. Tam, w specjalnie przygotowanej sali, będziemy radzić.
Reszta zaczeka w Aretuzie na nasz powrót i na nasze decyzje.
- Obrady w
Garstangu, w wąskim gronie, to także tradycja?
- Jak
najbardziej. Długa i podyktowana względami praktycznymi. Zdarzało się, że
obrady czarodziejów były burzliwe i dochodziło do dość aktywnej wymiany poglądów.
Podczas jednej z takich wymian piorun kulisty uszkodził koafiurę i suknię Niny
Fioravanti. Nina, poświęciwszy na to rok pracy, obłożyła mury Garstangu nieprawdopodobnie
silną aurą i blokadą antymagiczną. Od tamtej pory w Garstangu nie podziała
żadne zaklęcie, a dyskusje przebiegają spokojniej. Zwłaszcza gdy nie zapomni
się o odebraniu dyskutantom noży.
- Rozumiem. A
ta samotna wieża, powyżej Garstangu, na samym szczycie, co to jest? Jakaś ważna
budowla?
- To jest Tor
Lara, Wieża Mewy. Ruina. Czy ważna? Prawdopodobnie tak.
-
Prawdopodobnie?
Czarodziej
oparł się o balustradę.
- Według
elflch przekazów, Tor Lara połączona jest jakoby teleportem z tajemniczą, do
dziś nie odnalezioną Tor Zireael, Wieżą Jaskółki.
- Jakoby? Nie
udało się wam wykryć tego teleportu? Nie wierzę.
- Słusznie
czynisz. Wykryliśmy portal, ale trzeba go było zablokować. Były protesty,
wszyscy rwali się do eksperymentów, każdy chciał zasłynąć jako eksplorator Tor
Zireael, mitycznej siedziby elflch magów i mędrców. Portal jest jednak
nieodwracalnie spaczony i niesie chaotycznie. Były ofiary, więc zablokowano
go. Chodźmy, Geralt, robi się zimno. Ostrożnie. Stąpaj tylko po ciemnych płytach.
- Dlaczego
tylko po ciemnych?
- Te budowle
są w ruinie. Wilgoć, abrazja, silne wiatry, sól w powietrzu, to wszystko
fatalnie wpływa na mu-ty. Remont zbyt drogo by kosztował, więc korzystamy z
iluzji. Prestiż, rozumiesz.
- Nie ze
wszystkim.
Czarodziej
poruszył ręką i taras znikł. Stali nad przepaścią, nad otchłanią najeżoną w
dole sterczącymi z piany zębami skał. Stali na wąziutkim pasie ciemnych płyt,
rozpiętym niby trapez między gankiem Aretuzy a podtrzymującym taras filarem.
Geralt z
wysiłkiem utrzymał równowagę. Gdyby był człowiekiem, nie wiedźminem, nie
zdołałby jej utrzymać. Ale nawet on dał się zaskoczyć. Jego gwałtowny ruch nie
mógł ujść uwagi czarodzieja, a na twarzy też musiały zajść zmiany. Wiatr
zakołysał nim na wąskiej kładce, przepaść wzywała złowrogim szumem fal.
- Boisz się
śmierci - skonstatował z uśmiechem Vilgefortz. - Jednak boisz się jej.
***
Laleczka z
gałganków patrzyła na nich oczami z guzików.
- Podszedł
cię - zamruczała Yennefer, przytulając się do wiedźmina. - Nie było
niebezpieczeństwa, z pewnością asekurował i ciebie, i siebie polem
lewitacyjnym. Nie ryzykowałby... Co było dalej?
- Przeszliśmy
do innego skrzydła Aretuzy. Zaprowadził mnie do dużej komnaty, prawdopodobnie
był to gabinet którejś z wykładowczyń, może nawet rektorki. Usiedliśmy przy
stole, na którym stała klepsydra. Piasek się sączył. Wyczułem zapach perfum
Lydii, wiedziałem, że była w komnacie przed nami...
- A
Vilgefortz?
- Zadał
pytanie.
***
- Dlaczego
nie zostałeś czarodziejem, Geralt? Nigdy nie pociągała cię Sztuka? Bądź
szczery.
- Będę.
Pociągała.
- Dlaczego
więc nie poszedłeś za głosem pociągu?
- Uznałem, że
rozumniej jest kierować się głosem rozsądku.
- To znaczy?
- Lata pracy
w wiedźmłńskim fachu nauczyły mnie mierzyć siły na zamiary. Wiesz, Vilgefortz,
znałem kiedyś krasnoluda, który dzieckiem będąc marzył o tym, by zostać elfem.
Jak myślisz, zostałby, gdyby poszedł za głosem pociągu?
- To miało
być porównanie? Paralela? Jeśli tak, to zupełnie nietrafna. Krasnolud nie mógł
zostać elfem. Bo nie miał matki elfki.
Geralt
milczał długo.
- No tak -
rzekł wreszcie. - Mogłem się domyślić. Pogrzebałeś trochę w moim życiorysie.
Czy możesz mi zdradzić, w jakim celu?
- Może -
uśmiechnął się lekko czarodziej - marzy mi się obraz w Galerii Chwały? My dwaj,
przy stole, a na mosiężnej tabliczce napis: „Vilgefortz z Roggeveen zawiera
pakt z Geraltem z Rivii".
- To byłaby
alegoria - rzekł wiedźmin. - O tytule: „Wiedza triumfuje nad niewiedzą".
Wolałbym obraz bardziej realistyczny, noszący tytuł: „Vilgefortz wyjaśnia
Geraltowi, o co chodzi".
Vilgefortz
złączył palce obu dłoni na wysokości ust.
- Czy to nie
oczywiste?
- Nie.
-
Zapomniałeś? Obraz, który mi się marzy, wisi w Galerii Chwały, patrzą na niego
przyszłe pokolenia, które doskonale wiedzą, o co chodzi, jakie wydarzenie
przedstawia malunek. Na płótnie malowani Vilgefortz i Geralt dogadują się i
zawierają porozumienie, w wyniku którego Geralt, idąc za głosem nie jakiegoś
tam ciągu czy pociągu, ale prawdziwego powołania, wstąpił nareszcie w szeregi
magów, kładąc kres swej dotychczasowej, niezbyt sensownej i pozbawionej
przyszłości egzystencji.
- Pomyśleć
tylko - rzekł wiedźmin po bardzo długiej chwili milczenia - że całkiem niedawno
mniemałem, że już nic nie może mnie zaskoczyć. Wierz mi, Vilgefortz, długo będę
wspominał ten bankiet i tę feerię ewenementów. Zaiste, warte to obrazu. Tytuł:
„Geralt opuszcza wyspę Thanedd, pękając ze śmiechu".
- Nie
zrozumiałem - czarodziej pochylił się lekko. - Zgubiłem się wśród kwiecistości
twojej wypowiedzi, gęsto przetykanej wyszukanymi słowy.
- Przyczyny
niezrozumienia są dla mnie jasne. Zbyt się różnimy, by się zrozumieć. Ty jesteś
możnym magiem z Kapituły, który osiągnął jedność z Naturą. Ja jestem włóczęgą,
wiedźminem, mutantem, który jeździ po świecie i za pieniądze wykańcza
potwory...
- Kwiecistość
- przerwał czarodziej - została wyparta przez banał.
- Zbyt się
różnimy - Geralt nie dał sobie przerwać. -A drobny fakt, że moją matką była,
przypadkowo, czarodziejka, tej różnicy zatrzeć
nie zdoła. A tak z ciekawości: kim była twoja matka?
- Pojęcia nie
mam - powiedział spokojnie Vilgefortz. Wiedźmin zamilkł natychmiast.
- Druidzi z
Kovirskiego Kręgu - podjął po chwili czarodziej - znaleźli mnie w rynsztoku w
Łan Exeter. Przygarnęli i wychowali. Na druida, ma się rozumieć. Wiesz, kim
jest druid? To taki mutant, włóczęga, który chodzi po świecie i kłania się świętym
dębom.
Wiedźmin
milczał.
- A potem -
kontynuował Vilgefortz - w trakcie pewnych druidycznych rytuałów wylazły na
jaw moje zdolności. Zdolności, które ewidentnie i niezaprzeczalnie pozwalały
określić mój rodowód. Spłodziło mnie, oczywiście przypadkowo, dwoje ludzi, z
których przynajmniej jedno było czarodziejem.
Geralt
milczał.
- Tym, który
moje skromne zdolności odkrył, był oczywiście przygodnie spotkany czarodziej -
ciągnął spokojnie Vilgefortz. - I tenże zdobył się wobec mnie na ogromną łaskę:
zaproponował mi edukację i doskonalenie się, a w perspektywie wstąpienie do
Bractwa Magów.
- A ty -
rzekł głucho wiedźmin - przyjąłeś propozycję.
- Nie - głos
Vilgefortza stawał się coraz bardziej zimny i nieprzyjemny. - Odrzuciłem ją w
niegrzecznej, wręcz chamskiej formie. Wyładowałem na dziadydze całą złość.
Chciałem, by poczuł się winny, on i cała jego magiczna konfraternia. Winny,
oczywiście, rynsztoka w Łan Exeter, winny, że jedno lub dwoje łajdackich
magików, pozbawionych serca i ludzkich uczuć drani, wrzuciło mnie do tego
rynsztoka po urodzeniu, a nie przed. Czarodziej, rzecz jasna, ani nie
zrozumiał, ani nie przejął się tym, co mu wtedy powiedziałem. Wzruszył
ramionami i poszedł precz, znacząc tym samym siebie i ogół swych komilitonów
klejmem nieczułych, aroganckich, godnych najwyższej pogardy skurwysynów.
Geralt milczał.
- Druidów
miałem serdecznie dość - podjął Vilgefortz. - Porzuciłem więc święte dąbrowy i
ruszyłem w świat. Robiłem różne rzeczy. Niektórych wstydzę się do dziś.
Wreszcie zostałem najemnym żołnierzem. Moje dalsze losy potoczyły się, jak się
domyślasz, stereotypowo. Żołnierz zwycięski, żołnierz pobity, maruder, rabuś,
gwałciciel, morderca, wreszcie zbieg uciekający na koniec świata przed
stryczkiem. Uciekłem na koniec świata. I tam, na końcu świata, poznałem
kobietę. Czarodziejkę.
- Uważaj -
szepnął wiedźmin, a oczy mu się zwęziły. -Uważaj, Vilgefortz, by wyszukiwane na
siłę podobieństwa nie zawiodły cię za daleko.
-
Podobieństwa już się skończyły - czarodziej nie spuścił wzroku. - Ja bowiem
nie poradziłem sobie z uczuciem, jakie żywiłem do owej kobiety. Jej uczucia z
kolei nie pojąłem, a ona nie starała się mi w tym pomóc. Po-, rzuciłem ją. Bo
była promiskuityczna, arogancka, złośliwa, nieczuła i zimna. Bo nie można było
jej zdominować, a jej dominacja była upokarzająca. Porzuciłem ją, bo wiedziałem,
że interesowała się mną tylko dlatego, że moja inteligencja, osobowość i
fascynująca tajemniczość zacierały fakt, że nie byłem czarodziejem, a
wyłącznie czarodziejów zwykła była zaszczycać więcej niż jedną nocą. Porzuciłem
ją, bo... Bo była jak moja matka. Nagle zrozumiałem, że to, co do niej czuję,
to wcale nie miłość, lecz uczucie znacznie bardziej skomplikowane, silne, lecz
trudne do sklasyfikowania: mieszanina strachu, żalu, wściekłości,
wyrzutów sumienia i potrzeby ekspiacji, poczucia winy, straty i krzywdy,
perwersyjnej potrzeby cierpienia i pokuty. To, co czułem do tej kobiety, to
była nienawiść.
Geralt
milczał. Vilgefortz patrzył w bok.
- Porzuciłem
ją - podjął po chwili. - I nie mogłem żyć z pustką, jaka mnie ogarnęła. I nagle
zrozumiałem, że to nie brak kobiety powoduje tę pustkę, lecz brak tego, co
wtedy czułem. Paradoks, prawda? Kończyć chyba nie muszę, domyślasz się
dalszego ciągu. Zostałem czarodziejem. Z nienawiści. I dopiero wówczas
zrozumiałem, jaki byłem głupi. Myliłem niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni
stawu.
- Jak
słusznie zauważyłeś, paralele między nami nie do końca były paralelne - mruknął
Geralt. - Wbrew pozorom mało mamy wspólnego, Vilgefortz. Czego chciałeś
dowieść, opowiadając mi twą historię? Tego, że droga do czarodziejskiego
mistrzostwa, choć kręta i trudna, dostępna jest dla wszystkich? Nawet dla,
przepraszam za paralele, bękartów i podrzutków, włóczęgów lub wiedźminów...
- Nie - przerwał
czarodziej. - Nie zamierzałem dowodzić, że ta droga jest dostępna dla
wszystkich, bo to oczywiste i dawno dowiedzione. Nie wymagał też udowadniania
fakt, że dla pewnych ludzi innej drogi po prostu nie ma.
- A więc - uśmiechnął się wiedźmin - nie mam wyjścia? Muszę zawrzeć
z tobą ów mający stać się tematem obrazu pakt i zostać czarodziejem? Tylko ze
względu na genetykę? Ejże. Znam trochę teorię dziedziczności. Mój ojciec, do
czego doszedłem z niemałym trudem, był włóczęgą, prostakiem, awanturnikiem i
rębajłą. Mogę mieć przewagę genów po mieczu, nie po kądzieli. Fakt, że też
nieźle rąbię, zdaje się to potwierdzać.
- W samej
rzeczy — czarodziej uśmiechnął się drwiąco. - Klepsydra bez mała przesypała
się, a ja, Vilgefortz z Roggeveen, mistrz magii, członek Kapituły, wciąż rozprawiam,
nie bez przyjemności, z prostakiem i rębajłą, synem prostaka, rębajły i
włóczęgi. Mówimy o rzeczach i sprawach, które, jak powszechnie wiadomo, są
zwykłym tematem debat przy ogniskach prostackich rębajłów. Takich jak genetyka,
przykładowo. Skąd ty w ogóle znasz to słowo, mój ty rębajło? Ze świątynnej
szkółki w Ellander, w której uczą sylabizować i pisać dwadzieścia cztery runy?
Co cię skłoniło do czytania ksiąg, w których to i podobne słowa można znaleźć?
Gdzie cyzelowałeś retorykę i elokwencję? I po co to robiłeś? By konwersować z
wampirami? Mój ty genetyczny włóczęgo, do którego uśmiecha się Tissaia de
Vries. Mój ty wiedźminie, rębajło, który fascynujesz Filippę Eilhart tak, że
aż jej ręce drżą. Na wspomnienie o którym Triss Merigold oblewa się pąsem. O
Yennefer z Yengerbergu nie wspomnę.
- Może i
dobrze, że nie wspomnisz. W klepsydrze faktycznie zostało już tak mało piasku,
że niemal można policzyć ziarenka. Nie maluj więcej obrazów, Vilgefortz. Mów, o
co chodzi. Powiedz mi to w prostych słowach. Wyobraź sobie, że siedzimy przy
ognisku, dwaj włóczędzy, pieczemy prosię, które dopiero co ukradliśmy, i
bezskutecznie usiłujemy upić się brzozowym sokiem. Pada proste pytanie.
Odpowiedz. Jak włóczęga włóczędze.
- Jak brzmi to
proste pytanie?
- Jakiż to
pakt mi proponujesz? Jakaż to ugodę mamy zawrzeć? Dlaczego chcesz mieć mnie w
swoim garnku, Vilgefortz? W kotle, w którym, jak mi się zdaje, zaczyna wrzeć?
Co tu, oprócz kandelabrów, wisi w powietrzu?
- Hmm -
czarodziej zastanowił się lub udał, że to czyni. - Pytanie nie jest proste,
ale spróbuję odpowiedzieć. Ale nie jak włóczęga włóczędze. Odpowiem... jak
jeden najemny rębajło drugiemu, podobnemu sobie.
- Może być.
- Słuchaj
tedy, kamracie rębajło. Kroi się niezła hara-tanina. Ostra rzeźba na śmierć i
życie, pardonu dawać się nie będzie. Jedni zwyciężą, drugich rozdziobią krucy.
Rzeknę ci, kamracie, przyłącz się więc do tych, którzy mają większe szansę. Do
nas. Tamtych innych porzuć i pluń na nich gęstą śliną, bo oni żadnych szans nie
mają, po cholerę masz ginąć wraz z nimi. Nie, nie, kamracie, nie pokazuj mi tu
krzywego pyska, wiem, co chcesz powiedzieć. Chcesz powiedzieć, że jesteś
neutralny. Że w rzyci masz i jednych, i drugich, że po prostu przeczekasz harataninę
w górach, w Kaer Morhen. To zły pomysł, kamracie. Z nami będzie wszystko, co
kochasz. Jeśli się do nas nie przyłączysz, stracisz to wszystko. A wtedy pochłonie
cię pustka, nicość i nienawiść. Zniszczy cię czas pogardy, który nadchodzi.
Bądź więc rozsądny i stań po właściwej stronie, gdy przyjdzie wybierać. A
wybierać przyjdzie. Możesz mi wierzyć.
- Niesamowite
- uśmiechnął się paskudnie wiedźmin - do jakiego stopnia bulwersuje wszystkich
moja neutralność. Do jakiego stopnia czyni mnie ona obiektem propozycji paktów
i umów, ofert współpracy, pouczeń o konieczności dokonania wyboru i stawania
po właściwej stronie. Kończmy tę rozmowę, Vilgefortz. Tracisz czas. W tej grze
nie jestem dla ciebie równym partnerem. Nie widzę możliwości, byśmy znaleźli
się obaj na jednym obrazie w Galerii Chwały. Zwłaszcza na batalistycznym.
Czarodziej
milczał.
- Rozstawiaj
- podjął Geralt - na twej szachownicy króle, damy, słonie i rochy, nie przejmuj
się mną, bo ja na tej szachownicy znaczę tyle, co kurz, który ją pokrywa. To
nie moja gra. Twierdzisz, że będę musiał wybierać? Oświadczam ci, że się
mylisz. Nie będę wybierał. Dopasuję się do wydarzeń. Dopasuję się do tego, co
wybiorą inni. Zawsze tak robiłem.
- Jesteś
fatalistą.
- Jestem.
Choć to jeszcze jedno słowo, którego nie powinienem znać. Powtarzam, to nie
moja gra.
- Czyżby? -
Vilgefortz przechylił się przez stół. - W tej grze, wiedźminie, na szachownicy
stoi już czarny koń, na dobre i złe złączony z tobą więzami przeznaczenia.
Wiesz, o kim mówię, prawda? Nie chcesz chyba jej stracić? Wiedz, że jest tylko
jeden sposób na to, by jej nie utracić.
Oczy
wiedźmina zwęziły się.
- Czego wy
chcecie od tego dziecka?
- Jest tylko
jeden sposób na to, byś mógł się tego dowiedzieć.
- Ostrzegam.
Nie pozwolę jej skrzywdzić...
- Jest tylko
jeden sposób, byś mógł tego dokonać. Zaproponowałem ci ten sposób, Geralcie z
Rivii. Przemyśl moją propozycję. Masz na to całą noc. Myśl, patrząc na
niebo. Na gwiazdy. I nie pomyl ich z tymi, które odbijają się na powierzchni
stawu. Klepsydra przesypała się.
- Boję się o
Ciri, Yen.
-
Niepotrzebnie.
- Ale...
- Zaufaj mi -
objęła go. - Zaufaj mi, proszę. Nie przejmuj się Vilgefortzem. To gracz.
Chciał cię podejść, sprowokować. I częściowo udało mu się to. Ale to nie ma
znaczenia. Ciri jest pod moją opieką, a w Aretuzie będzie bezpieczna, będzie
mogła rozwinąć tu swe zdolności i nikt jej w tym nie przeszkodzi. Nikt. O tym,
by została wiedźminką, zapomnij jednak. Ona ma inne talenty. I do innych dzieł
jest przeznaczona. Możesz mi wierzyć.
- Wierzę ci.
- To znaczny
postęp. A Vilgefortzem się nie przejmuj. Jutrzejszy dzień wyjaśni wiele spraw i
rozwiąże wiele problemów.
Jutrzejszy
dzień, pomyślał. Ona ukrywa coś przede mną. A ja boję się pytać. Codringher
miał rację. Zaplątałem się w paskudną kabałę. Ale teraz nie mam wyjścia. Muszę
zaczekać na to, co przyniesie ten jutrzejszy dzień, mający jakoby wyjaśnić
wszystko. Muszę jej zaufać. Wiem, że coś się stanie. Zaczekam. I dopasuję się
do sytuacji.
Spojrzał na
sekretarzyk.
- Yen?
- Jestem tu.
- Gdy ty
uczyłaś się w Aretuzie... Gdy sypiałaś w komnatce takiej jak ta... Czy miałaś
laleczkę, bez której nie potrafiłaś zasnąć? Którą w dzień sadzałaś na
sekretarzyku?
- Nie -
Yennefer poruszyła się gwałtownie. - Ja nie miałam nawet laleczki. Nie pytaj
mnie o tamto, Geralt. Proszę cię, nie pytaj.
- Aretuza -
szepnął, rozglądając się. - Aretuza na wyspie Thanedd. Jej dom. Na tak wiele
lat... Gdy stąd wyjdzie, będzie dojrzałą kobietą...
- Przestań.
Nie myśl o tym i nie mów o tym. Zamiast tego...
- Co, Yen?
- Kochaj
mnie.
Objął ją.
Dotknął. Odnalazł. Yennefer, w niewiarygodny sposób miękka i twarda zarazem,
westchnęła głośno. Słowa, które wypowiadali, rwały się, ginęły wśród westchnień
i przyspieszonych oddechów, przestawały mieć znaczenie, rozpraszały. Zamilkli
więc, skupili na poszukiwaniu siebie, na poszukiwaniu prawdy. Szukali długo,
pieczołowicie i bardzo dokładnie, lękając się świętokradczego pośpiechu,
lekkomyślności i nonszalancji. Szukali mocno, intensywnie i zapamiętale,
lękając się świętokradczego zwątpienia i niezdecydowania. Szukali ostrożnie,
lękając się świętokradczej niedelikatności.
Odnaleźli
siebie, pokonali lęk, a w chwilę potem znaleźli prawdę, która eksplodowała im
pod powiekami przeraźliwą, oślepiającą oczywistością, rozdarła jękiem zaciśnięte
w determinacji usta. I wtedy czas drgnął spazmatycznie i zamarł, wszystko
znikło, a jedynym funkcjonującym zmysłem stał się dotyk.
Minęła
wieczność, powróciła rzeczywistość, a czas po raz wtóry drgnął i znowu ruszył z
miejsca, powoli, ociężale, jak wielki, wyładowany wóz. Geralt spojrzał w okno.
Księżyc nadal wisiał na niebie, choć to, co stało się przed momentem, w
zasadzie powinno strącić go na ziemię.
- Jejku, jej
- powiedziała po długiej chwili Yennefer, wolnym ruchem ścierając łzę z
policzka.
Leżeli
nieruchomo wśród rozburzonej pościeli, wśród dreszczu, wśród parującego ciepła
i wygasającego szczęścia, wśród milczenia, a dookoła kłębiła się niewyraźna
ciemność, przesycona zapachem nocy i głosami cykad. Geralt wiedział, że w
takich momentach telepatyczne zdolności czarodziejki były wyczulone i bardzo
silne, myślał więc intensywnie o sprawach i rzeczach pięknych. O rzeczach,
które miały sprawić jej radość. O wybuchającej jasności wschodu słońca. O mgle
wiszącej o świcie nad górskim jeziorem. O kryształowych wodospadach, przez
które skaczą łososie, tak lśniące, jak gdyby były z litego srebra. O ciepłych
kroplach deszczu uderzających w ciężkie od rosy liście łopianu.
Myślał dla
niej. Yennefer uśmiechała się, słuchając jego myśli. Uśmiech drgał na jej
policzku księżycowym cieniem rzęs.
***
- Dom? -
spytała nagle Yennefer. - Jaki dom? Ty masz dom? Chcesz zbudować dom? Ach...
Przepraszam cię. Nie powinnam...
Milczał. Był
zły na siebie. Myśląc dla niej, niechcący pozwolił jej odczytać myśl o niej.
- Ładne
marzenie - Yennefer lekko pogładziła go po ramieniu. - Dom. Własnoręcznie
zbudowany dom, w tym domu ty i ja. Ty hodowałbyś konie i owce, ja uprawiałabym
ogródek, warzyła strawę i gręplowała wełnę, którą wozilibyśmy na targ. Za grosz
uzyskany ze sprzedaży wełny i różnych ziemiopłodów kupowalibyśmy to, co nam
niezbędne, dajmy na to, miedziane sagany i żelazne grabie. Co jakiś czas
odwiedzałaby nas Ciri z mężem i trójką dzieci, czasami zajrzałaby Triss
Merigold, by pobyć kilka dni. Starzelibyśmy się pięknie i z godnością. A gdybym
się nudziła, przygrywałbyś mi wieczorami na własnoręcznie zmajstrowanych
dudach. Gra na dudach, jak powszechnie wiadomo, jest najlepszym remedium na
chandrę.
Wiedźmin
milczał. Czarodziejka chrząknęła cicho.
- Przepraszam
cię - powiedziała po chwili. Uniósł się na łokciu, pochylił, pocałował ją.
Poruszyła się gwałtownie, objęła go. W milczeniu.
- Powiedz
coś.
- Nie
chciałbym cię stracić, Yen.
- Przecież
mnie masz.
- Ta noc się
skończy.
- Wszystko
się kończy.
Nie,
pomyślał. Nie chcę, by tak było. Jestem zmęczony. Zbyt zmęczony, by akceptować
perspektywę końców, które są początkami, od których trzeba wszystko zaczynać od
nowa. Ja chciałbym...
- Nie mów -
szybkim ruchem położyła mu palce na wargach. - Nie mów mi, czego chciałbyś i czego pragniesz. Bo może okazać się, że
nie będę mogła spełnić twych pragnień, a to sprawi mi ból.
- A czego ty
pragniesz, Yen? O czym marzysz?
- Tylko o
rzeczach osiągalnych.
- A ja?
- Ciebie już
mam.
Milczał
długo. I doczekał chwili, gdy ona przerwała milczenie.
- Geralt?
- Mhm?
- Kochaj
mnie, proszę.
Początkowo,
nasyceni sobą, oboje pełni byli fantazji i inwencji, pomysłowi, odkrywczy i
spragnieni nowego. Jak zwykle, rychło okazało się, że to zarazem za dużo i za
mało. Zrozumieli to jednocześnie i ponownie okazali sobie miłość.
Gdy Geralt
oprzytomniał, księżyc nadal był na swoim miejscu. Cykady grały zajadle, jak
gdyby i one chciały szaleństwem i zapamiętaniem zwalczyć niepokój i strach. Z
pobliskiego okna w lewym skrzydle Aretuzy ktoś spragniony snu wrzeszczał i pomstował
srodze, domagając się ciszy. Z okna z drugiej strony ktoś inny, o bardziej
widać artystycznej duszy, entuzjastycznie bił brawo i gratulował.
- Och, Yen...
- szepnął wiedźmin z wyrzutem.
- Miałam
powód... - pocałowała go, a potem wtuliła policzek w poduszkę. - Miałam powód,
żeby krzyczeć. Więc krzyczałam. Tego nie powinno się tłumić, to niezdrowe i
nienaturalne. Obejmij mnie, jeśli możesz.
Teleport Lary, zwany również od imienia jego
odkrywcy Portalem Benaventa. Znajduje się na wyspie Thanedd, na ostatniej
kondygnacji Wieży Mewy. Stały, okresowo aktywny. Zasady funkcjonowania: nie
znane. Destynacja: nie znana, prawdopodobnie wypaczona w wyniku samoistnego
rozpadu, niewykluczone liczne rozwidlenia a. rozrzuty.
Uwaga: teleport chaotyczny i śmiertelnie
niebezpieczny. Eksperymenty kategorycznie zabronione. Nie zezwala się na
używanie magii w Wieży Mewy i w najbliższej okolicy, w szczególności magii
teleportacyjnej. Kapituła wyjątkowo rozpatruje podania o zezwolenie na wstęp do
Tor Lara i oględziny teleportu. Podanie należy umotywować rozpoczętymi pracami
badawczymi i specjalizacją w przedmiotowym zakresie.
Bibliografia: Geoffrey Monck, „Magia
Starszego Ludu"; Immanuel Benavent, „Portal z Tor Lara"; Nina Fioravanti,
„Teoria i praktyka teleportacji"; Ransant Alvaro, „Bramy tajemnicy".
Prohibita
(spis zakazanych artefaktów), Ars Magica,
Ed. LVIII
Rozdział czwarty
Na początku
był tylko pulsujący, migotliwy chaos i kaskada obrazów, wirowanie, pełna
dźwięków i głosów otchłań. Ciri widziała sięgającą nieba wieżę, na dachu której
tańczyły błyskawice. Słyszała krzyk drapieżnego ptaka i była tym ptakiem.
Leciała z ogromną prędkością, a pod nią było wzburzone morze. Widziała małą
laleczkę z gałganków i nagle była tą laleczką, a dookoła kłębiła się ciemność
tętniąca głosami cykad. Widziała wielkiego czarno-białego kota i nagle była tym
kotem, a dookoła był mroczny dom, pociemniałe boazerie, zapach świec i starych
ksiąg. Słyszała, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię, przyzywa ją.
Widziała srebrne łososie przeskakujące wodospady, słyszała szum deszczu
uderzającego o liście. A potem usłyszała dziwny, przeciągły krzyk Yennefer. I
to ten krzyk zbudził ją, wyrwał z otchłani bezczasu i bezładu.
Teraz,
bezskutecznie próbując przypomnieć sobie sen, słyszała już tylko ciche dźwięki
lutni i fletu, pobrzękiwanie tamburynka, śpiew i śmiech. Jaskier i grupa
przygodnie poznanych wagantów bawili się nadal w najlepsze w komnacie na końcu
korytarza.
Przez okno
wpadała smuga księżycowego światła, rozjaśniając nieco mrok i nadając komnacie
Loxii wygląd miejsca ze snu. Ciri odrzuciła prześcieradła. Była spocona, włosy
lepiły się jej do czoła. Wieczorem długo nie mogła zasnąć, brakowało jej tchu,
choć okno było otwarte na oścież. Wiedziała, co było powodem. Zanim wyszła z
Geraltem, Yennefer obłożyła komnatę czarami ochronnymi. Jakoby dlatego, by
uniemożliwić komukolwiek wejście, ale Ciri podejrzewała, że chodziło raczej o
uniemożliwienie wyjścia. Była po prostu uwięziona. Yennefer, choć w wyraźny
sposób zadowolona ze spotkania z Geraltem, nie zapomniała i nie wybaczyła jej
jeszcze samowolnej i wariackiej ucieczki do Hirundum, dzięki której do tego
spotkania doszło.
Ją samą
spotkanie z Geraltem napełniło smutkiem i rozczarowaniem. Wiedźmin był
małomówny, spięty, niespokojny i wyraźnie nieszczery. Ich rozmowy rwały się i
utykały, więzły w nie dokończonych, przerwanych w pół słowa zdaniach i
pytaniach. Oczy i myśli wiedźmina uciekały przed nią i biegły w dal. Ciri
wiedziała, dokąd biegły.
Z komnatki w
końcu korytarza docierał samotny i cichy śpiew Jaskra, muzyka strun lutni,
szemrząca jak strumyk na kamieniach. Poznała melodię, którą bard układał od
kilku dni. Ballada - Jaskier kilkakrotnie się tym pochwalił - nosiła tytuł
„Nieuchwytna" i miała przynieść poecie triumf na dorocznym turnieju
bardów odbywającym się późną jesienią na zamku Vartburg. Ciri wsłuchała się w
słowa.
Nad dachami mokrymi fruniesz
Między żółty nurkujesz grążel
Ale ja cię i tak zrozumiem
Oczywiście, jeżeli zdążę...
Dudniły
kopyta, jeźdźcy galopowali w noc, na horyzoncie niebo kwitło łunami pożarów.
Drapieżny ptak zaskrzeczał i rozpostarł skrzydła, zrywając się do lotu. Ciri
znowu pogrążyła się w sen, słysząc, jak ktoś kilkakrotnie wypowiada jej imię.
Raz był to Geralt, raz Yennefer, raz Triss Merigold, wreszcie - i to kilka razy
- nie znana jej, szczupła, jasnowłosa i smutna dziewczyna, spoglądająca z
oprawnej w róg i mosiądz miniatury.
Potem
zobaczyła czarno-białego kota, a po chwili była tym kotem, patrzyła jego
oczami. Dokoła był obcy, mroczny dom. Widziała wielkie regały pełne ksiąg,
oświetlony kilkoma świecznikami pulpit, przy nim dwóch schylonych nad zwojami
mężczyzn. Jeden z tych mężczyzn kasłał i ocierał wargi chustką. Drugi, karzeł z
ogromną głową, siedział na fotelu na kółkach. Nie miał obu nóg.
***
-
Niebywałe... - westchnął Fenn, przebiegając wzrokiem po zetlałym pergaminie. -
Wierzyć się nie chce... Skąd masz te dokumenty?
- Nie
uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział - zakasłał Codringher. - Czy teraz pojąłeś
już, kim jest naprawdę Cirilla, księżniczka Cintry? Dzieci Starszej Krwi...
Ostatnia odrośl tego cholernego drzewa nienawiści! Ostatnia gałąź, a na niej
ostatnie zatrute jabłuszko...
- Starsza
Krew... Tak daleko wstecz... Pavetta, Calanthe, Adalia, Elen, Fiona...
- I Falka.
- Na bogów,
to niemożliwe! Po pierwsze, Falka nie miała dzieci! Po drugie, Fiona była
legalną córką...
- Po
pierwsze, o młodości Falki nie wiemy nic. Po drugie, nie rozśmieszaj mnie,
Fenn. Wiesz wszakże, że na dźwięk słowa „legalny" chwytają mnie spazmy
wesołości. Ja wierzę w ten dokument, bo moim zdaniem jest autentyczny i mówi
prawdę. Fiona, praprababka Pavetty, była córką Falki, tego potwora w ludzkiej
skórze. Do diabła, nie wierzę w te wszystkie wariackie wieszczby, proroctwa i
inne bzdury, ale gdy przypomnę sobie teraz przepowiednię Itliny...
- Skalana
krew?
- Skalana,
skażona, przeklęta, to można różnie rozumieć. A według legendy, jeśli
pamiętasz, właśnie Falka była przeklęta, bo Lara Dorren aep Shiadhal rzuciła
klątwę na jej matkę...
- To są
bajki, Codringher.
- Masz rację,
to są bajki. Ale czy wiesz, kiedy bajki przestają być bajkami? W momencie, gdy
ktoś zaczyna w nie wierzyć. A w bajkę o Starszej Krwi ktoś wierzy. Zwłaszcza
we fragment mówiący o tym, że z krwi Falki narodzi się mściciel, który
zniszczy stary świat, a na jego gruzach zbuduje nowy.
- I tym
mścicielem miałaby być Cirilla?
- Nie. Nie
Cirilla. Jej syn.
- A Cirilli
poszukuje...
- Emhyr var
Emreis, cesarz Nilfgaardu - dokończył chłodno Codringher. - Teraz rozumiesz?
Cirilla, niezależnie od jej woli, ma zostać matką następcy tronu. Arcyksięcia,
który ma stać się Arcyksięciem Ciemności, potomkiem i mścicielem tej diablicy
Falki. Zagłada, a później odbudowa świata ma, jak mi się zdaje, przebiec w sposób
sterowany i kontrolowany.
Kaleka
milczał długo.
- Nie uważasz
- spytał wreszcie - że należałoby o tym powiadomić Geralta?
- Geralt? -
Codringher wykrzywił wargi. - A kto to taki? Czy to przypadkiem nie ten
naiwniak, który niedawno wmawiał mi, że nie działa dla zysku? O, ja wierzę, on
nie działa dla własnego zysku. Działa dla cudzego. Bezwiednie zresztą. Tropi
Rience'a, który jest na smyczy, nie czując obroży na własnej szyi. Ja miałbym
go informować? Pomagać tym, którzy chcą sami zawładnąć tą znoszącą złote jaja
kurką, by szantażować Emhyra albo wkraść się w jego łaski? Nie, Ferm. Aż tak
głupi nie jestem.
- Wiedźmin
działa ze smyczy? Czyjej?
- Pomyśl.
- Cholera!
- Precyzyjnie
dobrane słowo. Jedyna osoba, która ma na niego wpływ. Której on ufa. Ale ja jej
nie ufam. I nigdy nie ufałem. Sam włączę się do tej gry.
- To
niebezpieczna gra, Codringher.
- Nie ma
bezpiecznych gier. Są tylko gry warte i niewarte świeczki. Fenn, bracie, czy
nie rozumiesz, co wpadło nam w ręce? Złota kura, która nam, nie komuś innemu,
zniesie ogromne jajo, całe z żółciutkiego złota...
Codringher
zaniósł się kaszlem. Gdy odjął chustkę od ust, były na niej ślady krwi.
- Złoto tego
nie wyleczy - powiedział Fenn, patrząc na chustkę w ręku wspólnika. - A mnie
nie odda nóg...
- Kto wie?
Do drzwi ktoś
zakołatał. Fenn niespokojnie za wiercił się w fotelu na kółkach.
- Czekasz na
kogoś, Codringher?
- Owszem. Na
ludzi, których posyłam na Thanedd. Po złotą kurę.
***
Nie otwieraj,
krzyknęła Ciri. Nie otwieraj tych drzwi! Za nimi jest śmierć! Nie otwieraj tych
drzwi!
***
- Już
otwieram, już otwieram - zawołał Codringher, odsuwając rygle, po czym odwrócił
się do miauczącego kota. - A będziesz ty cicho, bestio zatracona...
Urwał. W
drzwiach nie stali ci, których oczekiwał. W drzwiach stali trzej osobnicy,
których nie znał.
- Imć pan
Codringher?
- Jegomość
wyjechali w interesach - adwokat przybrał minę przygłupa i zmienił głos na
lekko piskliwy. - Jam jest kamerdynerem jegomości, zwę się Glomb, Mikael Glomb.
Czym mogę służyć wielmożnym panom?
- Niczym -
powiedział jeden z osobników, wysoki półelf. - Skoro jegomości nie ma,
zostawimy tylko list i wiadomość. Oto list.
- Przekażę
niezawodnie - Codringher, pięknie wczuwając się w rolę nierozgarniętego lokaja,
skłonił się uniżenie, wyciągnął rękę po przewiązany czerwonym sznurem zwój
pergaminu. - A wiadomość?
Opasujący
rulon sznur rozwinął się jak atakujący wąż, smagnął i ciasno oplótł mu
nadgarstek. Wysoki targnął mocno. Codringher stracił równowagę, poleciał do
przodu, by nie runąć na półelfa, odruchowo wparł lewą dłoń w jego pierś. W tej
pozycji nie był w stanie uniknąć sztyletu,
którym
pchnięto go w brzuch. Krzyknął głucho i szarpnął się w tył, ale owinięty
dookoła przegubu magiczny sznur nie puścił. Półelf ponownie przywlókł go ku
sobie i dźgnął jeszcze raz. Tym razem Codringher zawisł na klindze.
- Oto
wiadomość i pozdrowienia od Rience'a - zasyczał wysoki półelf, silnie rwąc
sztylet ku górze i patrosząc adwokata jak rybę. - Idź do piekła, Codringher.
Prościutko do piekła.
Codringher
zacharczał. Czuł, jak ostrze puginału zgrzyta i chrupie na żebrach i mostku.
Osunął się na ziemię, zwijając w kłębek. Chciał krzyczeć, by ostrzec Fen-na,
ale zdołał jedynie zaskrzeczeć, a skrzek natychmiast zdławiła fala krwi.
Wysoki półelf
przestąpił nad ciałem, w ślad za nim do środka weszło dwóch pozostałych. Ci
byli ludźmi.
Fenn nie dał
się zaskoczyć.
Szczęknęła
cięciwa, jeden ze zbirów runął na wznak, trafiony stalową kulą w środek czoła.
Fenn odjechał z fotelem od pulpitu, nadaremnie próbując zarepetować arbalet
drżącymi rękoma.
Wysoki
doskoczył do niego, silnym kopnięciem przewrócił fotel. Karzeł potoczył się
między porozrzucane na podłodze papiery. Bezsilnie przebierając małymi rączkami
i kikutami nóg, przypominał okaleczonego pająka.
Półelf kopnął
arbalet, usuwając go z zasięgu Fenna. Nie zwracając uwagi na usiłującego pełzać
kalekę, szybko przeglądał leżące na pulpicie dokumenty. Jego uwagę przykuła
niewielka, oprawiona w róg i mosiądz miniatura przedstawiająca jasnowłosą
dziewczynę. Podniósł ją wraz z przytwierdzonym do niej karteluszem.
Drugi zbir
porzucił trafionego kulą z arbaletu, zbliżył się. Półelf pytająco uniósł brwi.
Zbir pokręcił głową.
Półelf
schował za pazuchę miniaturę i kuka zabranych z pulpitu dokumentów. Potem wyjął
z kałamarza pęk piór i zapalił je od świecznika. Obracając pozwolił, by kwacz
dobrze się zajął, po czym rzucił go na pulpit, między zwoje, które momentalnie
stanęły w ogniu.
Fenn
wrzasnął.
Wysoki półelf
zdjął z gorejącego już stołu butlę z płynem do wywabiania inkaustu, stanął nad
miotającym się karłem i wylał nań całą zawartość. Fenu zawył przeciągle. Drugi
zbir ściągnął z regału naręcze zwojów i przywalił nimi kalekę.
Ogień z
pulpitu buchnął aż pod powałę. Druga, mniejsza butla wywabiacza eksplodowała z
hukiem, płomienie liznęły regały. Zwoje, rulony i teki zaczęły czernieć, zwijać
się i ożywać ogniem. Fenn wył. Wysoki cofnął się od płonącego pulpitu, skręcił
z papieru drugi kwacz i zapalił go. Drugi zbir narzucił na kalekę jeszcze jedno
naręcze welinowych zwojów.
Fenn wył.
Półelf stanął
nad nim, trzymając w ręku płonący kwacz.
Czarno-biały
kocur Codringhera przysiadł na pobliskim murku. W jego żółtych oczach igrał
odblask pożaru zmieniającego przyjazną noc w straszliwą parodię dnia. Okolica
rozbrzmiewała krzykiem. Gore! Gore! Wody! Ludzie biegli w kierunku domu. Kocur
zamarł, patrząc na nich ze zdziwieniem i pogardą. Ci głupcy najwyraźniej
zmierzali tam, w stronę tej ognistej czeluści, z której jemu ledwo udało się
wydostać.
Odwróciwszy
się obojętnie, kot Codringhera wznowił wylizywanie łapki unurzanej we krwi.
***
Ciri obudziła
się zlana potem, z dłońmi do bólu zaciśniętymi na prześcieradle. Dookoła była
cisza i miękki mrok przeszyty jak sztyletem smugą księżycowego światła.
Pożar. Ogień.
Krew. Koszmar... Nie pamiętam, niczego nie pamiętam...
Odetchnęła
głęboko rześkim nocnym powietrzem. Wrażenie duszności znikło. Wiedziała
dlaczego.
Ochronne
zaklęcia nie działały.
Coś się
stało, pomyślała Ciri. Wyskoczyła z łóżka i ubrała się szybko. Przypasała
kordzik. Miecza nie miała, Yennefer odebrała go jej i oddała pod opiekę Jaskra.
Poeta spał już zapewne, w Loxii panowała cisza. Ciri zastanawiała się już, czy
nie pójść i nie zbudzić go, gdy nagle poczuła w uszach silne pulsowanie i szum
krwi.
Wpadająca
oknem smuga księżycowego blasku stała się drogą. Na końcu drogi, bardzo daleko,
były drzwi. Drzwi otwarły się, stanęła w nich Yennefer.
Chodź.
Za plecami
czarodziejki otwierały się następne drzwi. Jedne po drugich. Nieskończenie
wiele. W mroku niejasno rysowały się czarne kształty kolumn. A może posągów...
Ja śnię, pomyślała Ciri, sama w to nie wierząc. Ja śnię. To nie jest żadna
droga, to jest światło, smuga światła. Po tym nie można iść...
Chodź.
Usłuchała.
***
Gdyby nie
głupie skrupuły wiedźmina, gdyby nie jego nieżyciowe zasady, wiele późniejszych
wypadków miałoby zupełnie inny przebieg. Wiele wypadków prawdopodobnie w ogóle
nie miałoby miejsca. A wówczas historia świata potoczyłaby się inaczej.
Ale historia
świata potoczyła się tak, jak się potoczyła, a wyłączną tego przyczyną był
fakt, że wiedźmin miał skrupuły. Gdy obudził się nad ranem i poczuł potrzebę,
nie uczynił tego, co uczyniłby każdy - nie wyszedł na balkonik i nie wysikał
się do doniczki z nasturcjami. Miał skrupuły. Ubrał się cichutko, nie budząc
Yennefer, śpiącej twardo, bez ruchu i niemal bez oddechu. Wyszedł z komnatki i
poszedł do ogrodu.
Bankiet trwał
jeszcze, ale, jak wskazywały odgłosy, w szczątkowej postaci. Okna sali balowej
wciąż pałały światłem zalewającym atrium i klomby piwonii. Wiedźmin udał się
więc nieco dalej, w co gęstsze krzaki, tam zapatrzył się w jaśniejące niebo, od
horyzontu palące się już purpurową pręgą świtu.
Gdy powoli
wracał, rozmyślając o sprawach ważnych, jego medalion zadrgał silnie.
Przytrzymał go dłonią, czując przenikającą całe ciało wibrację. Nie było
wątpliwości - w Aretuzie ktoś rzucał zaklęcia. Geralt nadstawił uszu i
usłyszał zduszone krzyki, rumor i łomot dobiegające z krużganka w lewym
skrzydle pałacu.
Każdy inny
bez zwłoki odwróciłby się i prędkim krokiem poszedł w swoją stronę, udając, że
niczego nie słyszał. I wówczas historia świata też może potoczyłaby się
inaczej. Ale wiedźmin miał skrupuły i zwykł był postępować według niemądrych,
nieżyciowych zasad.
Gdy wbiegł na
krużganek i w korytarz, trwała tam walka. Kilku zbirów w szarych kubrakach
obezwładniało obalonego na ziemię niewysokiego czarodzieja. Obezwładnianiem
kierował Dijkstra, szef wywiadu Vizimira, króla Redanii. Zanim Geralt zdołał
cokolwiek przedsięwziąć, sam został obezwładniony - dwóch innych szarych zbirów
przyparło go do ściany, a trzeci przystawił mu do piersi trójzębne żeleźce
korseki.
Wszystkie
zbiry miały na piersiach ryngrafy z redańskim orłem.
- To się
nazywa „wpaść w gówno" - wyjaśnił cicho Dijkstra, zbliżywszy się. - A ty,
wiedźminie, masz chyba wrodzony talent do takiego wpadania. Stój spokojnie i
staraj się nie zwrócić niczyjej uwagi.
Redańczycy
obezwładnili wreszcie niewysokiego czarodzieja i podnieśli go, trzymając za
ręce. Był to Artaud Terranova, członek Kapituły.
Światło,
które pozwalało widzieć szczegóły, biło z kuli wiszącej nad głową Keiry Metz,
czarodziejki, z którą Geralt wieczorem gawędził na bankiecie. Ledwie ją poznał
- zmieniła zwiewne tiule na surowy męski ubiór, a u boku miała sztylet.
- Zakujcie go
- zakomenderowała krótko. W jej dłoni zadzwoniły kajdanki wykonane z
niebieskawego metalu.
- Nie waż się
zakładać mi tego! - wrzasnął Terranova. - Nie waż się, Metz! Jestem członkiem
Kapituły!
- Byłeś.
Teraz jesteś zwykłym zdrajcą. I będziesz potraktowany jak zdrajca.
- A ty jesteś
parszywą dziwką, którą...
Keira cofnęła
się o krok, lekko zakołysała w biodrach i z całej siły trzasnęła go pięścią w
twarz. Głowa czarodzieja odskoczyła do tyłu tak, że przez moment Geralt miał
wrażenie, że oderwie się od tułowia. Terranova obwisł w rękach trzymających go
ludzi, spływając krwią z nosa
i warg.
Czarodziejka nie zadała drugiego ciosu, choć rękę miała uniesioną. Wiedźmin
dostrzegł mosiężny błysk kastetu na jej palcach. Nie zdziwił się. Keira była
mikrej postury, takie uderzenie nie mogło być zadane gołą pięścią.
Nie poruszył
się. Zbiry trzymały go mocno, a kolec korseki kłuł w pierś. Geralt nie był
pewien, czy poruszyłby się, gdyby był wolny. Czy wiedziałby, co zrobić.
Redańczycy
zatrzasnęli okowy na wykręconych do tyłu rękach czarodzieja. Terranova
zakrzyczał, zatargał się, zgiął, zacharczał w wymiotnym odruchu. Geralt
wiedział już, z czego zrobiono kajdany. Był to stop żelaza i dwimerytu,
rzadkiego minerału, którego właściwości polegały na dławieniu zdolności
magicznych. Dławieniu takiemu towarzyszyły dość przykre dla magików skutki
uboczne.
Keira Metz
podniosła głowę, odgarniając włosy z czoła. I wtedy go zobaczyła.
- Co on tu
robi, do jasnej cholery? Skąd on się tu wziął?
- Wpadł -
odrzekł beznamiętnie Dijkstra. - On ma talent do wpadania. Co mam z nim
zrobić?
Keira
pomroczniała, kilkakrotnie tupnęła obcasem wysokiego buta.
- Pilnuj go.
Nie mam teraz czasu.
Odeszła
szybko, za nią poszli Redańczycy, wlokąc Terranovę. Świecąca kula pofrunęła za
czarodziejką, ale już był świt, jaśniało szybko. Na dany przez Dijkstrę znak
zbiry puściły Geralta. Szpieg zbliżył się i popatrzył wiedźminowi w oczy.
- Zachowaj
bezwzględny spokój.
- Co się tu
dzieje? Co to...
- I
bezwzględne milczenie.
Keira Metz
wróciła po krótkiej chwili, nie sama. Towarzyszył jej płowowłosy czarodziej,
którego wczoraj przedstawiono Geraltowi jako Detmolda z Bań Ard. Ten na widok
wiedźmina zaklął i uderzył pięścią o dłoń.
- Psiakrew!
Czy to ten, którego upodobała sobie Yennefer?
- Ten -
potwierdziła Keira. - Geralt z Rivii. Problem polega na tym, że ja nie wiem,
jak to jest z Yennefer...
- Ja też tego
nie wiem - wzruszył ramionami Detmold. - W każdym razie on już jest wmieszany.
Za dużo widział. Zabierzcie go do Filippy, ona zadecyduje. Skujcie go.
- Nie ma
takiej potrzeby - rzekł pozornie ospale Dijkstra. - Odpowiadam za niego.
Doprowadzę go, dokąd należy.
- Świetnie
się składa - kiwnął głową Detmold. - Bo my nie mamy czasu. Chodź, Keira, tam na
górze sprawy się komplikują...
- Ależ
zdenerwowani - mruknął redański szpieg, patrząc za odchodzącymi. - Brak
wprawy, nic innego. A zamachy stanu i pucze są jak chłodnik z botwinki. Należy
je spożywać na zimno. Idziemy, Geralt. I pamiętaj: spokojnie, godnie, bez
awantur. Nie każ mi żałować, że nie kazałem cię zakuwać ani pętać.
- Co tu się
dzieje, Dijkstra?
- Jeszcze się
nie domyśliłeś? - szpieg szedł obok niego, trzej Redańczycy trzymali się z
tyłu. - Powiedz no szczerze, wiedźminie, jak to się stało, żeś tu się zjawił?
- Bałem się,
że nasturcja uschnie.
- Geralt -
Dijkstra spojrzał na niego krzywo. - Wpadłeś w gówno z głową. Wynurkowałeś i
trzymasz usta nad powierzchnią, ale nogami wciąż nie sięgasz dna szamba. Ktoś
podaje ci pomocną dłoń, ryzykując, że sam się powala i osmrodzi. Poniechaj
tedy głupawych żartów. To Yennefer kazała ci tu przyjść, tak?
- Nie.
Yennefer śpi w cieplutkim łóżku. Czy to cię uspokoiło?
Olbrzymi
szpieg odwrócił się gwałtownie, chwycił, wiedźmina za ramiona i przyparł go do
ściany korytarza.
- Nie, nie
uspokoiło mnie to, ty cholerny durniu - za-syczał. - Czy ty jeszcze nie
pojąłeś, palancie, że przyzwoici, wierni królom czarodzieje nie śpią
dzisiejszej nocy? Że w ogóle nie kładli się do łóżek? W cieplutkich łóżkach
śpią przekupieni przez Nilfgaard zdrajcy. Sprzedawczycy, którzy sami szykowali
pucz, ale na później. Nie wiedzieli, że przejrzano ich plany i uprzedzono
zamiary. I oto właśnie wyciąga się ich z ciepłych betów, wali kastetem w zęby,
nakłada na łapy obrączki z dwimerytu. Zdrajcy są skończeni, pojmujesz? Jeżeli
nie chcesz pójść na dno razem z nimi, przestań udawać idiotę! Czy wczoraj
wieczorem Vilgefortz skaptował cię? Czy może już wcześniej skaptowała cię
Yennefer? Gadaj! Szybko, bo gówno zaczyna zalewać ci usta!
- Chłodnik z
botwinki, Dijkstra - przypomniał Geralt.
- Prowadź
mnie do Filippy. Spokojnie, godnie i bez awantur.
Szpieg puścił
go, cofnął się o krok.
- Idziemy -
powiedział zimno. - Tymi schodami, w górę. Ale rozmowę dokończymy. Obiecuję ci
to.
***
Tam, gdzie
łączyły się cztery korytarze, pod podtrzymującą sklepienie kolumną, było jasno
od latarni i magicznych kuł. Tłoczyli się tu Redańczycy i czarodzieje. Wśród
tych ostatnich byli członkowie Rady - Radcliffe i Sabrina Glevissig. Sabrina,
podobnie jak Keira Metz, była w szarym męskim stroju. Geralt zrozumiał, że w
przeprowadzanym na jego oczach puczu można rozróżniać stronnictwa po
uniformach.
Na posadzce
klęczała Triss Merigold, schylona nad ciałem leżącym w kałuży krwi. Geralt
poznał Lydię van Bredevoort. Poznał ją po włosach i po jedwabnej sukni. Z twarzy
nie rozpoznałby jej, bo to już nie była twarz. Była to ohydna, makabryczna
trupia maska, błyszcząca odsłoniętymi aż do połowy policzków zębami i
zniekształconą, zapadniętą, źle pozrastaną kością żuchwy.
- Zakryjcie
ją - powiedziała głucho Sabrina Glevissig.
- Gdy
skonała, rozwiała się iluzja... Cholera, zakryjcie ją czymś!
- Jak to się
stało, Radcliffe? - spytała Triss, cofając rękę od pozłacanej rękojeści
sztyletu tkwiącego poniżej mostka Lydii. - Jak to się mogło stać? Miało obyć
się bez trupów!
- Zaatakowała
nas - mruknął czarodziej, opuszczając głowę. - Gdy wyprowadzano Vilgefortza,
rzuciła się na nas. Powstało zamieszanie... Sam nie wiem, w jaki sposób... To
jej własny sztylet.
- Zakryjcie
jej twarz! - Sabrina odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła Geralta, jej drapieżne
oczy zalśniły jak antracyty.
- Skąd ten
się tu wziął?
Triss
poderwała się błyskawicznie, przypadła do wiedźmina. Geralt ujrzał tuż przed
twarzą jej dłoń. Potem zobaczył błysk i łagodnie pogrążył się w ciemności.
Poczuł rękę na kołnierzu i gwałtowne szarpnięcie.
- Trzymajcie
go, bo upadnie - głos Triss był nienaturalny, brzmiał w nim udawany gniew.
Szarpnęła nim ponownie, tak by na moment znalazł się tuż przy niej.
- Wybacz -
usłyszał jej prędki szept. - Musiałam.
Ludzie
Dijkstry przytrzymali go.
Poruszył głową.
Przestawiał się na inne zmysły. W korytarzach panował ruch, powietrze
falowało, niosło zapachy. I głosy. Sabrina Glevissig klęła, Triss mitygowała
ją. Śmierdzący koszarami Redańczycy wlekli po podłodze bezwładne ciało
szepczące jedwabiem sukni. Krew. Zapach krwi. I zapach ozonu. Zapach magii.
Podniesione głosy. Kroki, nerwowy stukot obcasów.
- Pospieszcie
się! To wszystko zbyt długo się ciągnie! Powinniśmy już być w Garstangu!
Filippa Eilhart. Zdenerwowana.
- Sabrina,
znajdź prędko Marti Sodergren. Jeśli będzie trzeba, wyciągnij ją z łóżka. Z
Gedymdeithem jest źle. To chyba zawał. Niech Marti się nim zajmie. Ale nie mów
niczego, ani jej, ani temu, z którym śpi. Triss, odszukaj i sprowadź do
Garstangu Dorreggraya, Drithelma i Carduina.
- Po co?
- Reprezentują
królów. Niech Ethain i Esterad będą poinformowani o naszej akcji i o jej
skutkach. Zaprowadzisz ich... Triss, masz na ręku krew! Kto?
- Lydia.
- Jasna
cholera. Kiedy? Jak?
- Czy to
ważne jak? - zimny, spokojny głos. Tissaia de Vries. Szelest sukni. Tissaia
była w sukni balowej. Nie w rebelianckim uniformie. Geralt nadstawił uszu, ale
nie słyszał dzwonienia kajdan z dwimerytu.
- Udajesz
przejętą? - Powtórzyła Tissaia. - Zmartwiona? Gdy organizuje się rewolty, gdy
sprowadza się nocą uzbrojonych zbirów, trzeba Uczyć się z ofiarami. Lydia nie
żyje, Hen Gedymdeith umiera. Widziałam przed chwilą Artauda ze zmasakrowaną
twarzą. Ile jeszcze będzie ofiar, Filippo Eilhart?
- Nie wiem -
odpowiedziała twardo Filippa. - Ale nie cofnę się.
- Oczywiście.
Ty nie cofasz się przed niczym.
Powietrze
drgnęło, obcasy stuknęły o posadzkę w znajomym rytmie. Filippa szła ku niemu.
Zapamiętał nerwowy rytm jej kroków, gdy wczoraj razem szli przez salę Aretuzy,
by uraczyć się kawiorem. Zapamiętał zapach cynamonu i nardu. Teraz ten zapach
mieszał się z zapachem sody. Geralt wykluczał swój udział w jakimkolwiek
przewrocie czy puczu, ale zastanowił się, czy uczestnicząc pomyślałby o
uprzednim wyczyszczeniu zębów.
- On cię nie
widzi, Fil - powiedział pozornie ospale Dijkstra. - Niczego nie widzi i niczego
nie widział. Ta z pięknymi włosami oślepiła go.
Słyszał
oddech Filippy i czuł każdy jej ruch, ale niezdarnie poruszył głową, udając
bezradność. Czarodziejka nie dała się nabrać.
- Nie udawaj,
Geralt. Triss zaćmiła ci oczy, ale wszakże nie odebrała rozumu. Jakim cudem
się tu znalazłeś?
- Wpadłem.
Gdzie jest Yennefer?
-
Błogosławieni ci, którzy nie wiedzą - w głosie Filippy nie było drwiny. -
Albowiem dłużej pożyją. Bądź wdzięczny Triss. To było miękkie zaklęcie, zaćma
wkrótce minie. A ty nie widziałeś tego, czego nie wolno ci było zobaczyć.
Pilnuj go, Dijkstra. Zaraz wrócę.
Znowu
poruszenie. Głosy. Dźwięczny sopran Keiry Metz, nosowy bas Radcliffe'a. Stuk
redańskich buciorów. I podniesiony głos Tissai de Vries.
- Puśćcie ją!
Jak mogliście? Jak mogliście jej to zrobić?
- To
zdrajczyni! - nosowo, Radcliffe.
- Nigdy w to
nie uwierzę!
- Krew nie
woda - zimno, Filippa Eilhart. - A cesarz Emhyr obiecał elfom wolność. I
własne, niezależne państwo. Tu, na tych ziemiach. Oczywiście, po wyrżnięciu ludzi.
I to wystarczyło, by natychmiast nas zdradziła.
- Odpowiedz!
- Tissaia de Vries, z emocją. - Odpowiedz jej, Enid!
- Odpowiedz,
Francesca.
Brzęk kajdan
z dwimerytu. I śpiewny elfi akcent Franceski Findabair, Stokrotki z Dolin,
najpiękniejszej kobiety świata.
- Va vort a
me, Dh'oine. N'aen te a dice'n.
- Czy to ci
wystarczy, Tissaia? - głos Filippy, jak szczeknięcie. - Czy teraz mi wierzysz?
Ty, ja, my wszyscy jesteśmy i zawsze byliśmy dla niej Dh'oine, ludźmi, którym
ona, Aen Seidhe, nie ma nic do powiedzenia. A ty, Fercart? Co tobie przyrzekli
Vilgefortz i Emhyr, że zdecydowałeś się zdradzić?
- Idź do
diabła, zboczona gamratko.
Geralt
wstrzymał oddech, ale nie dobiegł go odgłos kastetu zderzającego się ze
szczęką. Filippa była bardziej opanowana od Keiry. Albo nie miała kastetu.
- Radcliffe,
zabierz zdrajców do Garstangu! Detmold, podaj ramię arcymistrzyni de Vries.
Idźcie. Ja zaraz dołączę. Kroki. Zapach cynamonu i nardu.
- Dijkstra.
- Jestem,
Fil.
- Twoi
podkomendni nie są tu już potrzebni. Niech wracają do Loxii.
- Czy aby na
pewno...
- Do Loxii,
Dijkstra!
- Rozkaz,
miłościwa pani - w głosie szpiega zabrzmiało szyderstwo. - Pachołkowie odejdą,
zrobili, co do nich należało. Teraz to jest już wyłącznie sprawa czarodziejów.
A zatem i ja nie mieszkając schodzę z pięknych oczu waszej wysokości.
Podziękowań za pomoc i współudział w puczu nie oczekiwałem, ale pewien jestem,
że wasza wysokość zachowa mnie we wdzięcznej pamięci.
- Wybacz,
Sigismund. Dziękuję ci za pomoc.
- Nie ma za
co, cała przyjemność po mojej stronie. Hej, Voymir, zbierz ludzi. Pięciu
zostaje ze mną. Resztę sprowadź na dół i zaokrętuj na „Spadę". Tylko
cichcem, na paluszkach, bez szumu, bez sensacji. Bocznymi korytarzami. W Loxii
i w porcie ani pary z gęby! Wykonać!
- Nic nie
widziałeś, Geralt - powiedziała szeptem Filippa Eilhart, wionąc na wiedźmina
cynamonem, nardem i sodą. - Niczego nie słyszałeś. Z Vilgefortzem nigdy nie
rozmawiałeś. Dijkstra zabierze cię teraz do Loxii. Postaram się odnaleźć cię
tam, gdy... Gdy wszystko się skończy. Obiecałam ci coś wczoraj i dotrzymam
słowa.
- Co z
Yennefer?
- On chyba ma
obsesję - Dijkstra wrócił, szurając nogami. - Yennefer, Yennefer... Do
znudzenia. Nie przejmuj się nim, Fil. Są ważniejsze sprawy. Czy przy
Vilgefortzu znaleziono to, co spodziewano się znaleźć?
- Owszem.
Proszę, to dla ciebie.
- Oho! -
szelest rozwijanego papieru. - Oho! Oho, oho! Pięknie! Diuk Nitert. Wybornie!
Baron...
-
Dyskretniej, bez nazwisk. I bardzo cię proszę, po powrocie do Tretogoru nie
zaczynaj od razu od egzekucji. Nie wywołuj przedwcześnie skandalu.
- Nie obawiaj
się. Chłoptysie z tej listy, tak łase na nilfgaardzkie złoto, są bezpieczni. Na
razie. To będą moje kochane marioneteczki do pociągania za sznureczki. A później
nałoży się im sznureczki na szyjeczki... Ciekawość, byty i inne listy? Zdrajcy
z Kaedwen, z Temerii, z Aedirn? Rad bym rzucić na nie okiem. Choćby kątem
oka...
- Wiem, że
rad byś. Ale to nie twoja sprawa. Tamte listy dostali Radcliffe i Sabrina
Glevissig, już oni będą wiedzieli, jak się nimi posłużyć. A teraz żegnaj.
Spieszę się.
- Fil.
- Słucham.
- Przywróć
wiedźminowi wzrok. Niech się nie potyka na schodach.
***
W sali
balowej Aretuzy bankiet trwał nadal, ale zmienił formę na bardziej tradycyjną
i swojską. Stoły poprze-suwano, czarodzieje i czarodziejki poznosili do sali
zdobyte gdzieś fotele, krzesła i zydle, porozsiadali się na nich i poświęcili
rozmaitym rozrywkom. Większość tych rozrywek była nietaktowna. Liczna grupa,
obsiadłszy dookoła wielki antał siwuchy, piła, gawędząc i od czasu do czasu wybuchając
gromkim śmiechem. Ci, którzy jeszcze niedawno delikatnie kłuli wyszukane
zakąski srebrnymi widelczykami, teraz bez żenady ogryzali trzymane oburącz
baranie żebra. Kilku rżnęło w karty, lekceważąc otoczenie. Kilku spało. W
kącie jakaś para całowała się zapamiętale, a zapał, z jakim to czynili,
wskazywał, że nie poprzestaną na całowaniu.
- Popatrz
tylko na nich, wiedźminie - Dijkstra przechylił się przez balustradę
krużganka, przyglądając się czarodziejom z wysokości. - Jak się radośnie bawią,
pomyślałbyś, pacholęta. A tymczasem ich Rada właśnie przydupiła bez mała całą
ich Kapitułę i sądzi ją za zdradę, za kumanie się z Nilfgaardem. Spójrz na tę
parkę. Zaraz poszukają sobie ustronnego kącika, a zanim skończą się gzić,
Vilgefortz będzie wisiał. Ach, dziwny jest ten świat...
- Zamknij
się, Dijkstra.
***
Droga wiodąca
ku Loxii wgryzała się zygzakiem schodów w zbocze góry. Schody łączyły tarasy,
udekorowane zaniedbanymi żywopłotami, klombami i przysuszonymi agawami w donicach.
Na jednym z mijanych tarasów Dijkstra zatrzymał się, podszedł do muru, do
rzędu kamiennych łbów chimer, z paszcz których ciurkała woda. Szpieg pochylił
się, pił długo.
Wiedźmin
przybliżył się do balustrady. Morze pobłyskiwało złotem, niebo miało kolor
jeszcze bardziej kiczowaty niż na obrazach w Galerii Chwały. W dole widział
oddziałek odesłanych z Aretuzy Redańczyków, w karnym szyku zmierzający do
portu. Przechodzili właśnie przez mostek spinający brzegi skalnej rozpadliny.
Tym, co nagle
zwróciło jego uwagę, była samotna kolorowa postać. Postać rzucała się w oczy,
bo poruszała się szybko. I w przeciwnym kierunku niż Redańczycy. W górę, do
Aretuzy.
- No -
Dijkstra ponaglił go chrząknięciem. - Komu w drogę, temu czas.
- Jeśli ci
tak spieszno, idź sam.
- No pewnie -
wykrzywił się szpieg. - A ty wrócisz na górę ratować twoją Yennefer. I
narozrabiasz jak pijany gnom. Idziemy do Loxii, wiedźminie. Czy ty złudzenia
masz, czy coś w tym rodzaju? Myślisz, że wyciągnąłem cię z Aretuzy z długo
tajonej miłości? Otóż nie. Wyciągnąłem cię stamtąd, bo jesteś mi potrzebny.
- Do czego?
- Udajesz? W
Aretuzie studiuje dwanaście panienek z pierwszych rodów Redanii. Nie mogę
ryzykować konfliktu z szanowną rektorką, Margaritą Laux-Antille. Rektorka nie
wyda mi Cirilli, księżniczki Cintry, którą Yennefer przywiozła na Thanedd.
Natomiast tobie ją wyda. Gdy ją o to poprosisz.
- Skąd
śmieszne przypuszczenie, że poproszę?
- Ze
śmiesznego założenia, że zechcesz zapewnić Cirilli bezpieczeństwo. Pod moją
opieką, pod opieką króla Vizimira, będzie bezpieczna. W Tretogorze. Na Thanedd
bezpieczna nie jest. Powstrzymaj się od złośliwych' komentarzy. Tak, wiem, że
początkowo królowie nie mieli wobec dziewczyny najpiękniejszych planów. Ale to
się zmieniło. Teraz stało się oczywiste, że żywa, zdrowa i bezpieczna Cirilla
może być w nadciągającej wojnie warta więcej niż dziesięć hufców ciężkiej
jazdy. Martwa nie jest warta funta kłaków.
- Filippa
Eilhart wie, co zamierzasz?
- Nie wie.
Nie wie nawet tego, że ja wiem, że dziewczyna jest w Loxii. Moja niegdyś
ukochana Fil wysoko zadziera głowę, ale królem Redanii wciąż jest Vizimir. Ja
wykonuję rozkazy Vizimira, knowania czarodziejów gówno mnie obchodzą. Cirilla
wsiądzie na „Spadę" i pożegluje do Novigradu, stamtąd pojedzie do
Tretogoru. I będzie bezpieczna. Wierzysz mi?
Wiedźmin
pochylił się ku jednej z głów chimer, popił wody ciurkającej z monstrualnej
paszczy.
- Wierzysz
mi? - powtórzył Dijkstra, stając nad nim.
Geralt
wyprostował się, otarł wargi i z całych sił walnął go w szczękę. Szpieg
zatoczył się, ale nie upadł. Najbliższy z Redańczyków przyskoczył i chciał
chwycić wiedźmina, ale chwycił powietrze, a zaraz potem usiadł, wypluwając krew
i ząb. Wtedy rzucili się na niego wszyscy. Powstał ścisk, nieład, zamieszanie
i krętwa, a o to właśnie wiedźminowi chodziło.
Jeden
Redańczyk z trzaskiem wyrżnął twarzą w kamienny łeb chimery, ciurkająca z
paszczy woda natychmiast zabarwiła się na czerwono. Drugi dostał nasadą pięści
w tchawicę, zgiął się, jakby wyrywano mu genitalia. Trzeci, walnięty łokciem w
oko, odskoczył z jękiem. Dijkstra chwycił wiedźmina w niedźwiedzi uścisk, a
Geralt z mocą uderzył go obcasem w śródstopie. Szpieg zawył i przekomicznie
zapląsał na jednej nodze.
Kolejny zbir
chciał rąbnąć wiedźmina kordem, ale rąbnął powietrze. Geralt chwycił go jedną
ręką za łokieć, drugą za nadgarstek, zakręcił, zwalając na ziemię dwóch innych,
próbujących wstać. Trzymany zbir był silny, ani myślał wypuścić korda. Geralt
wzmocnił chwyt i z trzaskiem złamał mu rękę.
Dijkstra,
nadal kicając na jednej nodze, podniósł z ziemi korsekę i zamierzał przybić
wiedźmina do muru trój-zębnym ostrzem. Geralt uchylił się, chwycił drzewce oburącz
i zastosował znaną uczonym zasadę dźwigni. Szpieg, widząc rosnące w oczach
cegły i fugi muru, puścił korsekę, ale i tak zbyt późno, by uniknąć zderzenia
się kroczem z ciurkającym wodą łbem chimery.
Geralt
wykorzystał korsekę do zwalenia z nóg kolejnego zbira, potem oparł drzewce o
posadzkę i uderzeniem buta złamał je, skracając do długości miecza. Wypróbował
pałkę, najpierw waląc w kark Dijkstrę siedzącego okrakiem na chimerze, a zaraz
po tym uciszając wycie draba ze złamaną ręką. Szwy dubletu już dawno puściły
pod obiema pachami i wiedźmin czuł się znacznie lepiej.
Ostatni
trzymający się na nogach drab też zaatakował korseką, sądząc, że jej długość
daje mu przewagę. Geralt uderzył go w nasadę nosa, drab z impetem usiadł na donicy
z agawą. Inny Redańczyk, nadzwyczaj uparty, wczepił się w udo wiedźmina i
ugryzł go boleśnie. Wiedźmin zrobił się zły i silnym kopniakiem pozbawił
gryzonia możliwości gryzienia.
Na schody
wbiegł zdyszany Jaskier, zobaczył, co się dzieje, i zbladł jak papier.
- Geralt! -
wrzasnął po chwili. - Ciri zniknęła! Nie ma jej!
-
Spodziewałem się tego - wiedźmin zdzielił kijem kolejnego Redańczyka nie
chcącego leżeć spokojnie. - Ależ dajesz na siebie czekać, Jaskier. Mówiłem ci
wczoraj, gdyby coś się stało, masz w dyrdy lecieć do Aretuzy! Przyniosłeś mój
miecz?
- Obydwa!
- Ten drugi
to miecz Ciri, idioto - Geralt grzmotnął draba usiłującego wstać z agawy.
- Nie znam
się na mieczach - wysapał poeta. - Na bogów, przestań ich tłuc! Nie widzisz
redańskich orłów? To ludzie króla Vizimira! To oznacza zdradę i bunt, za to
można trafić do lochu...
- Na szafot -
zabełkotał Dijkstra, dobywając sztyletu i zbliżając się chwiejnym krokiem. -
Obaj pójdziecie na szafot...
Więcej
powiedzieć nie zdążył, bo upadł na czworaki, palnięty w bok głowy ułomkiem
drzewca korseki.
- Łamanie
kołem - ocenił ponuro Jaskier. - Poprzedzone szarpaniem gorącymi kleszczami...
Wiedźmin
kopnął szpiega w żebra. Dijkstra przewrócił się na bok jak ubity łoś.
-
Ćwiartowanie - ocenił poeta.
- Przestań,
Jaskier. Dawaj oba miecze. I zjeżdżaj stąd, ale szybko. Uciekaj z wyspy.
Uciekaj jak najdalej!
- A ty?
- Wracam na
górę. Muszę ratować Ciri... I Yennefer. Dijkstra, leż grzecznie i zostaw w
spokoju sztylet!
- Nie ujdzie
ci to płazem - wydyszał szpieg. - Sprowadzę moich... Pójdę za tobą...
- Nie
pójdziesz.
- Pójdę. Mam
na pokładzie „Spady" pięćdziesięciu ludzi...
- A jest
wśród nich cyrulik?
- Hę?
Geralt
zaszedł szpiega od tyłu, schylił się, chwycił go za stopę, szarpnął, skręcił
raptownie i bardzo mocno. Chrupnęło. Dijkstra zawył i zemdlał. Jaskier
wrzasnął, jak gdyby to był jego własny staw.
- To, co
zrobią mi po ćwiartowaniu - mruknął wiedźmin - to już mnie mało obchodzi.
***
W Aretuzie
panowała cisza. Na sali balowej pozostały już wyłącznie niedobitki, nie mające
sił, by hałasować. Geralt ominął salę, nie chcąc, by go zauważono.
Nie bez trudu
odnalazł komnatkę, w której nocował z Yennefer. Korytarze pałacu były istnym
labiryntem i wszystkie wyglądały tak samo.
Szmaciana
laleczka patrzyła na niego oczami z guzików.
Usiadł na
łóżku, mocno obejmując głowę dłońmi. Na podłodze komnatki nie było krwi. Ale na
oparciu krzesła wisiała czarna suknia. Yennefer przebrała się. W męski strój,
uniform spiskowców?
Albo
wywleczono ją w bieliźnie. W kajdanach z dwimerytu.
***
We wnęce okna
siedziała Marti Sodergren, uzdrowicielka. Podniosła głowę, słysząc jego kroki.
Policzki miała mokre od łez.
- Hen
Gedymdeith nie żyje - powiedziała łamiącym się głosem. - Serce. Niczego nie
mogłam zrobić... Dlaczego wezwali mnie tak późno? Sabrina uderzyła mnie. Uderzyła
mnie w twarz. Dlaczego? Co tu się stało?
- Czy
widziałaś Yennefer?
- Nie, nie
widziałam. Zostaw mnie. Chcę być sama.
- Wskaż mi
najkrótszą drogę do Garstangu. Proszę.
***
Powyżej
Aretuzy były trzy zakrzaczone tarasy, dalej zbocze góry robiło się urwiste i
niedostępne. Nad urwiskiem wznosił się Garstang. U podstawy pałac był ciemnym,
jednolicie gładkim, przylepionym do skał blokiem kamienia. Dopiero wyższa
kondygnacja pobłyskiwała marmurem i witrażami okien, złociła się w słońcu
blachą kopuł.
Brukowana
droga wiodąca do Garstangu i dalej, na szczyt, wiła się dookoła góry jak wąż.
Była jednak jeszcze jedna droga, krótsza - schody łączące tarasy, tuż pod
Garstangiem znikające w czarnej paszczęce tunelu. Te właśnie schody wskazała
wiedźminowi Marti Sodergren.
Zaraz za
tunelem był most spinający krawędzie przepaści. Za mostem schody pięły się ostro
w górę i skręcały, ginęły za załomem. Wiedźmin przyspieszył kroku.
Balustrada
schodów udekorowana była posążkami faunów i nimf. Posążki sprawiały wrażenie
żywych. Poruszały się. Medalion wiedźmina zaczął silnie drgać.
Przetarł
oczy. Pozorny ruch posążków polegał na tym, że zmieniały postać. Gładki kamień
zamieniał się w porowatą, bezkształtną masę, zżartą przez wichry i sól. I zaraz
po tym odnawiał się znowu.
Wiedział, co
to znaczy. Maskująca Thanedd iluzja chwiała się, zanikała. Mostek też był
częściowo iluzoryczny. Przez dziurawy jak rzeszoto kamuflaż przezierała przepaść
i huczący na jej dnie wodospad.
Nie było
ciemnych płyt wskazujących bezpieczną drogę. Przeszedł przez mostek powoli,
bacząc na każdy krok, przeklinając w duchu stratę czasu. Gdy znalazł się po
drugiej stronie przepaści, usłyszał kroki biegnącego człowieka.
Poznał go od
razu. Z góry, ze schodów, zbiegał Dorregaray, czarodziej będący w służbie króla
Ethaina z Cidaris. Pamiętał słowa Filippy Eilhart. Czarodziejów, którzy reprezentowali
neutralnych królów, zaproszono do Garstangu jako obserwatorów. Ale Dorregaray
gnał po schodach w tempie, które sugerowało, że zaproszenie nagle odwołano.
- Dorregaray!
- Geralt? -
sapnął czarodziej. - Co ty tu robisz? Nie stój, uciekaj! Szybko w dół, do
Aretuzy!
- Co się
stało?
- Zdrada!
- Co?
Dorregaray
nagle drgnął i kaszlnął dziwnie, a zaraz po tym pochylił się i upadł prosto na
wiedźmina. Zanim Geralt chwycił go, zdążył dostrzec brzechwę szaropiórej strzały
sterczącej mu z pleców. Zachwiał się z czarodziejem w objęciach i to uratowało
mu życie, bo druga identyczna strzała, zamiast przebić mu gardło, łupnęła w
obleśnie uśmiechniętą facjatę kamiennego fauna, utrącając mu nos i część
policzka. Wiedźmin puścił Dorregaraya i zanurkował za balustradę schodów.
Czarodziej zwalił się na niego.
Strzelców
było dwóch i obaj mieli u czapek wiewiórcze ogony. Jeden został na szczycie
schodów, napinając łuk, drugi wyciągnął miecz z pochwy i popędził w dół, sadząc
po kilka stopni. Geralt strącił z siebie Dorregaraya, zerwał się dobywając
miecza. Strzała zaśpiewała, wiedźmin przerwał śpiew, odbijając grot szybkim
uderzeniem klingi. Drugi elf był już blisko, ale na widok odbijanej strzały
zawahał się na moment. Ale tylko na moment. Rzucił się na wiedźmina, zawijając
mieczem do cięcia. Geralt sparował krótko, ukośnie, tak by klinga elfa
ześliznęła się po jego ostrzu. Elf stracił równowagę, wiedźmin obrócił się
płynnie i ciał go w bok szyi, pod ucho. Tylko raz. Wystarczyło.
Strzelec na
szczycie schodów znowu napinał łuk, ale nie zdążył spuścić cięciwy. Geralt
zobaczył błysk, elf krzyknął, rozłożył ręce i runął w dół, turlając się po stopniach.
Kubrak na jego plecach płonął.
Ze schodów
zbiegał następny czarodziej. Na widok wiedźmina zatrzymał się, uniósł rękę.
Geralt nie tracił czasu na wyjaśnienia, padł płasko na ziemię, a ognista
błyskawica z sykiem przeleciała nad nim, w drobny pył rozbijając statuę fauna.
- Przestań! -
wrzasnął. - To ja, wiedźmin!
- Psiakrew -
wydyszał czarodziej, podbiegając. Geralt nie przypominał go sobie z bankietu. -
Wziąłem cię za jednego z tych elfich bandytów... Co z Dorregarayem? Żyje?
- Chyba
tak...
- Prędko, na
drugą stronę mostu!
Przeciągnęli
Dorregaraya, szczęśliwie, bo w pośpiechu nie zwracali uwagi na chwiejącą się i
zanikającą iluzję. Nikt ich nie ścigał, mimo to czarodziej wyciągnął rękę, wyskandował
zaklęcie i kolejną błyskawicą rozwalił most. Kamienie zahuczały po ścianach
przepaści.
- To ich
powinno zatrzymać - powiedział. Wiedźmin otarł krew płynącą z ust Dorregaraya.
- On ma przebite
płuco. Możesz mu pomóc?
- Ja mogę —
powiedziała Marti Sodergren, z wysiłkiem wspinając się po schodach od strony
Aretuzy, od tunelu. -Co tu się dzieje, Carduin? Kto go postrzelił?
- Scoia'tael
- czarodziej wytarł czoło rękawem. - W Garstangu trwa walka. Przeklęta banda,
jedni lepsi od drugich! Filippa nocą zakuwa Vilgefortza w kajdany, a
Vilgefortz i Francesca Findabair sprowadzają na wyspę Wiewiórki! A Tissaia de
Vries... Jasna cholera, ta narobiła zamieszania!
- Mówże
składniej, Carduin!
- Nie będę
tracił czasu na gadanie! Uciekam do Loxii, stamtąd natychmiast teleportuję się
do Koviru. A ci tam, w Garstangu, niech się wyrżną nawzajem! To już nie ma
żadnego znaczenia! Jest wojna! Cała ta draka była uknuta przez Filippę, by
umożliwić królom wszczęcie wojny z Nilfgaardem! Meve z Lyrii i Demawend z
Aedirn sprowokowali Nilfgaard! Rozumiecie to?
- Nie -
powiedział Geralt. - I wcale nie chcemy rozumieć. Gdzie jest Yennefer?
-
Przestańcie! - wrzasnęła Marti Sodergren, schylona nad Dorregarayem. - Pomóżcie
mi! Przytrzymajcie go! Nie mogę wyciągnąć strzały!
Pomogli jej.
Dorregaray jęczał i dygotał, schody też drżały. Geralt początkowo sądził, że to
magia leczących zaklęć Marti. Ale to był Garstang. Nagle eksplodowały witraże,
w oknach pałacu zamigotał ogień, zakłębił się dym.
- Jeszcze się
biją - zgrzytnął zębami Carduin. - Tam idzie ostro, zaklęcie na zaklęcie...
- Zaklęcia? W
Garstangu? Tam jest przecież aura antymagiczna!
- To sprawka
Tissai. Nagle zdecydowała się, po czyjej stronie stanąć. Zdjęła blokadę,
zlikwidowała aurę i zneutralizowała dwimeryt. Wtedy wszyscy skoczyli sobie do
gardeł! Vilgefortz i Terranova z jednej, Filippa i Sabrina
z drugiej
strony... Pękły kolumny i sklepienie się zawaliło... A Francesca otworzyła
wejście do podziemi, stamtąd nagle wyskoczyły te elfie diabły... Krzyczeliśmy,
że jesteśmy neutralni, ale Vilgefortz tylko się zaśmiał. Zanim zdążyliśmy
zbudować osłonę, Drithelm dostał strzałą w oko, Rejeana nadziali jak jeża... Na
dalszy rozwój wypadków nie czekałem. Marti, długo jeszcze? Musimy stąd wiać!
- Dorregaray
nie będzie mógł iść - uzdrowicielka wytarła zakrwawione ręce w białą balową
suknię. - Teleportuj nas, Carduin.
- Stąd?
Oszalałaś chyba. Za blisko Tor Lara. Portal Lary emanuje i wykrzywi każdy
teleport. Stąd nie można się teleportować!
- On nie może
chodzić! Muszę przy nim zostać...
- To zostań!
— Carduin wstał. — I baw się dobrze! Mnie życie miłe! Wracam do Koviru! Kovir
jest neutralny!
- Pięknie -
wiedźmin splunął, patrząc za niknącym w tunelu czarodziejem. - Koleżeństwo i
solidarność! Ale i ja nie mogę z tobą zostać, Marti. Muszę iść do Garstangu.
Twój neutralny konfrater rozpieprzył most. Jest inna droga?
Marti
Sodergren pociągnęła nosem. Potem podniosła głowę i pokiwała twierdząco.
***
Był już pod
murem Garstangu, gdy na głowę spadła mu Keira Metz.
Wskazana
przez uzdrowicielkę droga wiodła przez wiszące ogrody połączone serpentyną
schodków. Schodki gęsto porośnięte były bluszczem i kaprifolium, zielsko utrudniało
wspinaczkę, ale dawało ukrycie. Udało mu się niepostrzeżenie dostać pod sam
mur pałacu. Gdy szukał wejścia, spadła na niego Keira, obydwoje zwalili się w
krzaki tarniny.
- Wybiłam
sobie ząb - stwierdziła ponuro czarodziejka, sepleniąc lekko. Była
rozczochrana, brudna, pokryta tynkiem i sadzą, na policzku miała wielki krwiak.
- I chyba
złamałam nogę - dodała, plując krwią. - To ty, wiedźminie? Spadłam na ciebie?
Jakim cudem?
- Też się
zastanawiam.
- Terranova
wyrzucił mnie oknem.
- Możesz
wstać?
- Nie, nie
mogę.
- Chcę dostać
się do środka. Nie zauważony. Którędy?
- Czy wszyscy
wiedźmini - Keira splunęła ponownie, jęknęła, próbując unieść się na łokciu -
są wariatami? W Garstangu trwa walka! Tam gotuje się tak, że aż sztukateria
płynie ze ścian! Szukasz guza?
- Nie.
Szukani Yennefer.
- Ha! - Keira
zaprzestała wysiłków, położyła się na wznak. - Chciałabym, żeby i mnie ktoś tak
kochał. Weź mnie na ręce.
- Może innym
razem. Trochę się spieszę.
- Weź mnie na
ręce, mówię! Wskażę ci drogę do Garstangu. Muszę dostać tego skurwysyna
Terranovę. No, na co czekasz? Sam nie odnajdziesz wejścia, a jeśli nawet, to
wykończą cię skurwysyńskie elfy... Ja nie mogę chodzić, ale jestem jeszcze
zdolna do rzucenia paru zaklęć. Jeśli ktoś stanie nam na drodze, pożałuje.
Wrzasnęła,
gdy ją podnosił.
-
Przepraszam.
- Nie szkodzi
- otoczyła mu szyję ramionami, - To ta noga. Ciągle pachniesz jej perfumami,
wiesz? Nie, nie tędy. Zawróć i idź pod górę. Jest drugie wejście, od strony
Tor Lara. Może tam nie ma elfów... Auuu! Ostrożniej, cholera!
-
Przepraszam. Skąd wzięli się tu Scoia'tael?
- Byli w
podziemiach. Thanedd jest pusta jak łupina, tam jest wielka kawerna, można
wpłynąć statkiem, jeśli się wie którędy. Ktoś im zdradził którędy... Auuuu! Uważaj!
Nie trzęś mną!
-
Przepraszam. A więc Wiewiórki przypłynęły morzem? Kiedy?
- Cholera wie
kiedy. Może wczoraj, może tydzień temu? Myśmy szykowali się na Vilgefortza, a
Vilgefortz na nas. Vilgefortz, Francesca, Terranova i Fercart... Nieźle nas
wyrolowali. Filippa myślała, że im chodziło o powolne przejęcie władzy w
Kapitule, o wywieranie wpływu na królów... A oni mieli zamiar wykończyć nas w
trakcie zjazdu... Geralt, ja tego nie wytrzymam... Noga... Połóż
mnie na chwilę. Auuuuu!
- Keira, to
otwarte złamanie. Krew cieknie przez nogawkę.
- Zamknij się
i słuchaj. Bo tu chodzi o twoją Yennefer. Weszliśmy do Garstangu, do sali
obrad. Tam jest blokada antymagiczna, ale to nie działa na dwimeryt, czuliśmy
się bezpieczni. Zaczęła się kłótnia. Tissaia i ci neutralni wrzeszczeli na nas,
myśmy wrzeszczeli na nich. A Vilgefortz milczał i uśmiechał się...
***
- Powtarzam,
Vilgefortz jest zdrajcą! Skumał się z Emhyrem z Nilfgaardu, wciągnął do spisku
innych! Złamał Prawo, sprzeniewierzył się nam i królom...
- Powoli,
Filippa. Ja wiem, że łaski, którymi otacza cię Vizimir, znaczą dla ciebie więcej
niż solidarność Bractwa. To samo dotyczy ciebie, Sabrina, bo identyczną rolę
odgrywasz w Kaedwen. Keira Metz i Triss Merigold reprezentują interesy
Foltesta z Temerii, Radcliffe jest narzędziem Demawenda z Aedirn...
- Co to ma do
rzeczy, Tissaia?
- Interesy
królów nie muszą pokrywać się z naszymi. Ja doskonale wiem, o co chodzi.
Królowie rozpoczęli eksterminację elfów i innych nieludzi. Może ty, Filippa,
uważasz to za słuszne. Może ty, Radcliffe, uważasz za właściwe wspomagać
wojska Demawenda w obławach na Scoia'tael. Ale ja jestem temu przeciwna. I nie
dziwię się Enid Findabair, że jest temu przeciwna. Ale to jeszcze nie oznacza
zdrady. Nie przerywaj mi! Ja doskonale wiem, co zamierzyli wasi królowie, wiem,
że chcą rozpętać wojnę. Działania, które miałyby tej wojnie zapobiec, są może
zdradą w oczach twojego Vizimira, ale w moich nie. Jeżeli chcesz sądzić
Vilgefortza i Franceskę, sądź również mnie!
- O jakiej
wojnie mówi się tutaj? Mój król, Esterad z Koviru, nie poprze żadnych
agresywnych działań wobec cesarstwa Nilfgaardu! Kovir jest i pozostanie
neutralny!
- Jesteś
członkiem Rady, Carduin! A nie ambasadorem twego króla!
- I kto to
mówi, Sabrina?
- Dość! -
Filippa walnęła pięścią w stół. - Zaspokoję twoją ciekawość, Carduin. Pytasz,
kto przygotowuje wojnę? Przygotowuje ją Nilfgaard, który zamierza nas zaatakować i zniszczyć. Ale Emhyr var
Emreis pamięta Wzgórze Sodden i tym razem postanowił zabezpieczyć się, wyłączyć
czarodziejów z gry. W tym celu nawiązał kontakt z Vilgefortzem z Roggeveen. Kupił
go, obiecując władzę i zaszczyty. Tak, Tissaia. Vilgefortz, bohater spod
Sodden, ma oto zostać namiestnikiem i władcą wszystkich zdobytych krajów
Północy. To Vilgefortz, wspomagany przez Terranovę i Fercarta, ma rządzić
prowincjami, które powstaną w miejscu podbitych królestw, to on ma wymachiwać
nilfgaardzkim batogiem nad zamieszkującymi te kraje niewolnikami trudzącymi
się dla Cesarstwa. A Francesca Finabair, Enid an Gleanna, ma zostać królową
państwa Wolnych Elfów. Będzie to oczywiście nilfgaardzki protektorat, ale
elfom to wystarczy, jeśli tylko cesarz Emhyr da im wolną rękę w mordowaniu
ludzi. A elfy niczego bardziej nie pragną, jak mordować Dh'oine.
- To ciężkie
oskarżenie. Dlatego też dowody będą musiały być równie ważkie. Ale nim rzucisz
owe dowody na szalę, Filippo Eilhart, bądź świadoma mego stanowiska. Dowody
można fabrykować, działania i ich motywy można interpretować. Ale zaistniałych
faktów nic nie zmieni. Złamałaś jedność i solidarność Bractwa, Filippo Eilhart.
Zakułaś członków Kapituły w kajdany jak bandytów. Nie śmiej więc proponować mi
objęcia stanowiska w nowej Kapitule, którą zamierza utworzyć twoja zaprzedana
królom szajka puczystów. Między nami jest śmierć i krew. Śmierć Hena
Gedymdeitha. I krew Lydii van Bredevoort. Tę krew rozlałaś z pogardą. Byłaś
moją najlepszą uczennicą, Filippo Eilhart. Byłam zawsze z ciebie dumna. Ale
teraz mam dla ciebie wyłącznie pogardę.
***
Keira Metz
była blada jak pergamin.
- Od jakiegoś
czasu - szepnęła - w Garstangu jest jakby ciszej. Kończy się... Gonią się po
pałacu. Tam jest
pięć
kondygnacji, siedemdziesiąt sześć komnat i sal. Jest gdzie się gonić...
- Miałaś
mówić o Yennefer. Spiesz się. Boję się, że zemdlejesz.
- O Yennefer?
Ach, tak... Wszystko szło po naszej myśli, kiedy nagle pojawiła się Yennefer.
I wprowadziła na salę to medium...
- Kogo?
- Dziewczynę,
może czternastoletnią. Szare włosy, wielkie zielone oczy... Zanim zdążyliśmy
się dobrze przyjrzeć, dziewczyna zaczęta
wieszczyć. Powiedziała o wydarzeniach w Dol Angra. Nikt nie miał wątpliwości,
że mówi prawdę. Była w transie, a w transie się nie kłamie.
***
- Wczoraj w
nocy - powiedziało medium - wojska ze znakami Lyrii i sztandarami Aedirn
dokonały agresji na cesarstwo Nilfgaardu. Zaatakowano Glevitzingen, pograniczny
fort w Dol Angra. Heroldowie w imieniu króla Demawenda otrąbili po okolicznych
wsiach, że od dziś Aedirn przejmuje władzę nad całym krajem. Wezwano ludność
do zbrojnego powstania przeciw Nilfgaardowi...
- To
niemożliwe! To ohydna prowokacja!
- Gładko
przechodzi ci przez usta to słowo, Filippo Eilhart - powiedziała spokojnie
Tissaia de Vries. - Ale nie łudź się, twoje wrzaski nie przerwą transu. Mów dalej,
dziecko.
- Cesarz
Emhyr var Emreis wydał rozkaz, by odpowiedzieć ciosem na cios. Wojska
nilfgaardzkie dziś o świcie wkroczyły do Lyrii i Aedirn.
- Tak tedy -
uśmiechnęła się Tissaia - nasi królowie pokazali, jacy to z nich rozumni,
światli i miłujący pokój władcy. A niektórzy z czarodziejów udowodnili, czyjej
sprawie naprawdę służą. Tych, którzy mogliby zapobiec zaborczej wojnie,
przezornie zakuto w kajdany z dwimerytu i postawiono im bzdurne zarzuty...
- To wszystko
wierutne kłamstwo!
- Do dupy z
wami wszystkimi! - wrzasnęła nagle Sa-brina Glevissig. - Filippa! Co to
wszystko znaczy? Co ma znaczyć ta draka w Dol Ańgra? Czy nie ustaliliśmy, żeby nie
zaczynać za wcześnie? Dlaczego ten pieprzony Dema-wend nie wstrzymał się?
Dlaczego ta zdzira Meve...
- Zamilcz,
Sabrina!
- Ależ nie,
niech mówi - Tissaia de Vries uniosła głowę. - Niech powie o skoncentrowanej
na granicy armii Henselta z Kaedwen. Niech powie o wojskach Foltesta z Temerii,
które już pewnie spuszczają na wodę łodzie, do tej pory ukrywane w zaroślach
nad Jarugą. Niech powie o korpusie ekspedycyjnym pod dowództwem Vizimira z
Redanii, stojącym nad Pontarem. Czy ty sądziłaś, Filippa, że my jesteśmy ślepi
i głusi?
- To jest
jedna wielka cholerna prowokacja! Król Vizimir...
- Król
Vizimir - przerwało beznamiętnym głosem szarowłose medium - został wczoraj w
nocy zamordowany. Zasztyletowany przez zamachowca. Redania nie ma już króla.
- Redania już
od dawna nie miała króla - Tissaia de Vries wstała. - W Redanii panowała jaśnie
wielmożna Filippa Eilhart, godna następczyni Raffarda Białego. Gotowa dla
władzy absolutnej poświęcić dziesiątki tysięcy istnień.
- Nie słuchajcie
jej! - wrzasnęła Filippa. - Nie słuchajcie tego medium! To narzędzie,
bezrozumne narzędzie... Komu ty służysz, Yennefer? Kto rozkazał ci przyprowadzić
tu tego potwora?
- Ja -
powiedziała Tissaia de Vries.
***
- Co było
dalej? Co stało się z dziewczyną? Z Yennefer?
- Nie wiem -
Keira zamknęła oczy. - Tissaia nagle zniosła blokadę. Jednym zaklęciem. W życiu
nie widziałam czegoś podobnego... Oszołomiła nas i przyblokowała, potem
uwolniła Vilgefortza i innych... A Francesca otworzyła wejścia do podziemi i w
Garstangu nagle zaroiło się od Scoia'tael. Dowodził nimi cudak w zbroi i
skrzydlatym, nilfgaardzkim hełmie. Pomagał mu typ ze znamieniem na twarzy.
Ten umiał rzucać zaklęcia. I zasłaniać się magią...
- Rience.
- Może, nie
wiem. Było gorąco... Runął strop. Zaklęcia i strzały... Masakra... Wśród nich
zabity Fercart, wśród nas zabity Drithelm, zabity Radcliffe> zabici
Marąuard, Rejean i Bianca d'Este... Kontuzjowana Triss Merigold, ranna
Sabrina... Gdy Tissaia zobaczyła trupy, zrozumiała swój błąd, próbowała nas
chronić, próbowała mitygować Vilgefortza i Terranovę... Vilgefortz wyśmiał ją i
wykpił. Wtedy straciła głowę i uciekła. Och, Tissaia... Tyle trupów...
- Co z
dziewczyną i Yennefer?
- Nie wiem -
czarodziejka zaniosła się kaszlem, splunęła krwią. Oddychała bardzo płytko i z
wyraźnym trudem. - Po którejś z rzędu eksplozji na moment straciłam
przytomność. Ten z blizną i jego elfy obezwładnili mnie. Terranova najpierw
mnie skopał, a potem wyrzucił oknem.
- To nie
tylko noga, Keira. Masz połamane żebra.
- Nie
zostawiaj mnie.
- Muszę.
Wrócę po ciebie.
- Akurat.
***
Na początku
był tylko migotliwy chaos, pulsowanie cieni, kotłowisko mroku i jasności, chór
bełkotliwych, dobiegających z otchłani głosów. Nagle głosy przybrały na sile,
dookoła eksplodował wrzask i huk. Jasność wśród mroku stała się ogniem
pożerającym arrasy i gobeliny, snopami iskier zdającymi się tryskać ze ścian, z
balustrad i z kolumn podtrzymujących sklepienie.
Ciri
zakrztusiła się dymem i zrozumiała, że to już nie sen.
Spróbowała
wstać, wspierając się na rękach. Natrafiła dłonią na wilgoć, spojrzała w dół.
Klęczała w kałuży krwi. Tuż obok leżało nieruchome ciało. Ciało elfa. Poznała
to od razu.
- Wstań.
Yennefer
stała obok. W dłoni miała sztylet.
- Pani
Yennefer... Gdzie my jesteśmy? Niczego nie pamiętam...
Czarodziejka
szybko chwyciła ją za rękę.
- Jestem przy
tobie, Ciri.
- Gdzie my
jesteśmy? Dlaczego wszystko się pali? Kim jest ten... Ten tutaj?
-
Powiedziałam ci kiedyś, wieki temu, że Chaos wyciąga po ciebie rękę.
Pamiętasz? Nie, pewnie nie pamiętasz. Ten elf wyciągnął po ciebie rękę.
Musiałam zabić go nożem, bo jego mocodawcy tylko czekają, by któraś z nas
ujawniła się, używając magii. I doczekają się, ale jeszcze nie teraz... Jesteś
już całkowicie przytomna?
- Ci
czarodzieje... - szepnęła Ciri. - Ci w dużej sali... Co ja do nich mówiłam? I
dlaczego to mówiłam? Ja wcale nie chciałam... Ale musiałam mówić! Dlaczego?
Dlaczego, pani Yennefer?
- Cicho,
brzydulko. Popełniłam błąd. Nikt nie jest doskonały.
Z dołu
rozległ się huk i przeraźliwy krzyk.
- Chodź.
Prędko. Nie mamy czasu. Pobiegły korytarzem. Dym był coraz gęstszy, dusił, dławił,
oślepiał. Mury dygotały od eksplozji.
- Ciri -
Yennefer zatrzymała się na skrzyżowaniu korytarzy, mocno ścisnęła dłoń
dziewczynki. - Posłuchaj mnie teraz, posłuchaj uważnie. Ja muszę tu zostać.
Widzisz te schody? Zejdziesz nimi...
- Nie! Nie
zostawiaj mnie samej!
- Muszę.
Powtarzam, zejdziesz tymi schodami. Na sam dół. Tam będą drzwi, za nimi długi
korytarz. Na końcu korytarza jest stajnia, w niej stoi jeden osiodłany koń.
Tylko jeden. Wyprowadzisz go i dosiądziesz. To wyćwiczony koń, służy gońcom
jeżdżącym do Loxii. Zna drogę, wystarczy go popędzić. Gdy będziesz w Loxii,
odszukasz Margaritę i oddasz się pod jej opiekę. Nie odstępuj jej nawet na
krok...
- Pani
Yennefer! Nie! Nie chcę być sama!
- Ciri -
powiedziała cicho czarodziejka. - Kiedyś już powiedziałam ci, że wszystko, co
robię, robię dla twojego dobra. Zaufaj mi. Proszę cię, zaufaj mi. Biegnij.
Ciri była już
na schodach, gdy jeszcze raz usłyszała głos Yennefer. Czarodziejka stała przy
kolumnie, opierając o nią czoło.
- Kocham cię,
córeczko - powiedziała niewyraźnie. - Biegnij.
***
Osaczyli ją w
połowie schodów. Z dołu dwóch elfów z wiewiórczymi ogonami u czapek, z góry
człowiek w czarnym stroju. Ciri bez namysłu przeskoczyła przez balustradę i
uciekła w boczny korytarz. Pobiegli za nią. Była szybsza i umknęłaby im bez
trudu, gdyby nie to, że korytarz kończył się otworem okiennym.
Wyjrzała.
Wzdłuż muru biegł kamienny występ, szeroki może na dwie piędzi. Ciri
przełożyła nogi przez parapet i wyszła. Odsunęła się od okna, przywarła
plecami do ściany. W oddali lśniło morze.
Z okna
wychylił się elf. Miał jaśniutkie włosy i zielone oczy, na szyi jedwabną
chustkę. Ciri odsunęła się prędko, posuwając ku drugiemu oknu. Ale przez to
drugie wyjrzał człowiek w czarnym stroju. Ten miał oczy ciemne i paskudne, na
policzku czerwonawą plamę.
- Mamy cię,
dziewko!
Spojrzała w
dół. Pod sobą, bardzo daleko, widziała dziedziniec. A nad dziedzińcem, jakieś
dziesięć stóp poniżej występu, na którym stała, był mostek łączący dwa
krużganki. Tyle że to nie był mostek. To były szczątki mostku. Wąska kamienna
kładka z resztkami pogruchotanej balustrady.
- Na co
czekacie? - krzyknął ten z blizną. - Wyłaźcie i łapcie ją!
Jasnowłosy
elf ostrożnie wyszedł na występ, przycisnął się plecami do ściany. Wyciągnął
rękę. Był blisko.
Ciri
przełknęła ślinę. Kamienna kładka, pozostałość mostu, nie była węższa niż
huśtawka w Kaer Morhen, a ona dziesiątki razy skakała na huśtawkę, umiała
amortyzować skok i utrzymywać równowagę. Ale wiedźmińską huśtawkę dzieliły od
ziemi cztery stopy, a pod kamienną kładką ziała przepaść tak głęboka, że płyty
podwórca wydawały się mniejsze od dłoni.
Skoczyła,
wylądowała, zachwiała się, utrzymała równowagę, chwytając się potłuczonej
balustrady. Pewnymi kro-
karni
osiągnęła krużganek. Nie mogła się powstrzymać -odwróciła się i pokazała
prześladowcom zgięty łokieć, gest, którego nauczył ją krasnolud Yarpen Zigrin.
Człowiek z blizną zaklął głośno.
- Skacz! -
krzyknął do jasnowłosego elfa stojącego na występie. - Skacz za nią!
- Chyba
zwariowałeś, Rience - powiedział zimno elf. - Skacz sam, jeśli wola.
***
Szczęście,
jak to zwykle bywa, nie dopisało, nie towarzyszyło jej długo. Gdy zbiegła z krużganka i wymknęła się za mur, w
krzaki tarniny, schwytano ją. Schwytał ją i unieruchomił w niesamowicie silnym
uścisku niski, lekko otyły mężczyzna z opuchniętym nosem i rozciętą wargą.
- Tuś mi -
zasyczał. - Tuś mi, laleczko!
Ciii
szarpnęła się i zawyła, bo zaciśnięte na jej ramionach dłonie poraziły ją
nagle paroksyzmem obezwładniającego bólu. Mężczyzna zarechotał.
- Nie
trzepocz, szary ptaszku, bo przypalę ci piórka. Pozwól, niech ci się przyjrzę.
Niech no popatrzę na pisklątko, które aż tyle warte jest dla Emhyra var
Emreisa, imperatora Nilfgaardu. I dla Vilgefortza.
Ciri
przestała się wyrywać. Niski mężczyzna oblizał pokaleczoną wargę.
- Ciekawe -
zasyczał znowu, pochylając się ku niej. -Takaś niby cenna, a ja, uważasz, nie
dałbym za ciebie nawet złamanego szeląga. Jak też te pozory mylą. Ha! Skarbie
mój! A gdyby Emhyrowi dał cię w prezencie nie Vilgefortz, nie Rience, nie ten
galant w pierzastym hełmie, ale stary Terranova? Czy Emhyr byłby łaskaw dla
starego Terranovy? Co na to powiesz, wieszczko? Wszakże umiesz wieszczyć!
Jego oddech
śmierdział nie do wytrzymania. Ciri odwróciła głowę, krzywiąc się. Źle
zrozumiał.
- Nie kłap na
mnie dziobkiem, ptaszku! Ja nie lękam się ptaszków. A może powinienem? Co,
fałszywa wróżbitko? Podstawiona wyrocznio? Czy powinienem lękać się ptaszków?
- Powinieneś
- szepnęła Ciri, czując zawrót głowy i ogarniające ją nagle zimno.
Terranova
zaśmiał się, odrzucając głowę do tyłu. Śmiech zmienił się w ryk bólu. Wielka
szara sowa bezszelestnie sfrunęła z góry i wpiła mu się szponami w oczy. Czarodziej
puścił Ciri, gwałtownym ruchem strącił z siebie sowę, a zaraz po tym runął na kolana i chwycił się za twarz. Spomiędzy
palców zatętniła krew. Ciri wrzasnęła, cofnęła się. Terranova odjął od twarzy
zakrwawione i pokryte śluzem ręce, dzikim, rwącym się głosem zaczął skandować
zaklęcie. Nie zdążył. Za jego plecami pojawił się niewyraźny kształt,
wiedźmińska klinga zawyła w powietrzu i przecięła mu kark tuż pod potylicą.
***
- Geralt!
- Ciri.
- Nie czas na
czułości - powiedziała ze szczytu muru sowa, zamieniając się w ciemnowłosą
kobietę. - Uciekajcie! Biegną tu Wiewiórki!
Ciri
wyzwoliła się z ramion Geralta, spojrzała ze zdumieniem. Siedząca na szczycie
muru kobieta-sowa wyglądała okropnie. Była osmalona, obszarpana, umazana popiołem
i krwią.
- Ty mały
potworze - powiedziała kobieta-sowa, patrząc na nią z góry. - Za tę twoją
niewczesną wieszczbę powinnam cię... Ale obiecałam, coś twojemu wiedźminowi, a
ja zawsze dotrzymuję słowa. Nie mogłam dać ci Rience'a, Geralt. W zamian daję
ci ją. Żywą. Uciekajcie!
***
Cahir Mawr
Dyffryn aep Ceallach był wściekły. Dziewczynę, którą rozkazano mu schwytać,
widział tylko przez chwilę, ale zanim zdołał cokolwiek przedsięwziąć, zatraceni
czarownicy rozpętali w Garstangu piekło uniemożliwiające przedsiębranie
czegokolwiek. Cahir stracił orientację wśród dymu i pożaru, na oślep krążył
korytarzami, biegał po schodach i krużgankach, przeklinając Vilgefortza,
Rience'a, siebie i cały świat.
Od spotkanego
elfa dowiedział się, że dostrzeżono dziewczynę poza pałacem, uciekającą drogą
ku Aretuzie. I wtedy szczęście uśmiechnęło się do Cahira. Scoia'tael znaleźli w
stajni osiodłanego konia.
****
- Biegnij
przodem, Ciri. Są blisko. Ja ich zatrzymam, a ty biegnij. Biegnij, ile sił! Jak
na Mordowni!
- Ty też
chcesz mnie zostawić samą?
- Będę tuż za
tobą. Ale nie oglądaj się!
- Daj mi mój
miecz, Geralt.
Spojrzał na
nią. Ciri odruchowo cofnęła się. Takich oczu nie widziała u niego jeszcze
nigdy.
- Mając
miecz, będziesz może musiała zabijać. Potrafisz?
- Nie wiem.
Daj mi miecz.
- Biegnij. I
nie oglądaj się za siebie.
***
Na drodze
załomotały kopyta. Ciri obejrzała się. I zamarła sparaliżowana strachem.
Ścigał ją
czarny rycerz w hełmie ozdobionym skrzydłami drapieżnego ptaka. Skrzydła
szumiały, powiewał czarny płaszcz. Podkowy krzesały iskry na bruku drogi.
Nie była w
stanie się poruszyć.
Czarny koń
przedarł się przez przydrożne krzaki, rycerz krzyknął głośno. W krzyku tym
była Cintra. Były w nim noc, mord, krew i pożoga. Ciri pokonała obezwładniający
strach i rzuciła się do ucieczki. Z rozpędu przesadziła żywopłot, wpadając na
maleńki dziedziniec z basenikiem i fontanną. Z dziedzińca nie było wyjścia,
dookoła były mury, wysokie i gładkie. Koń zachrapał tuż za jej plecami. Cofnęła
się, potknęła i wzdrygnęła, trafiając plecami na twardą, nieustępliwą ścianę.
Była w pułapce.
Drapieżny
ptak załopotał skrzydłami, zrywając się do lotu. Czarny rycerz poderwał konia,
przeskoczył żywopłot odgradzający go od dziedzińca. Kopyta zadudniły na płytach
posadzki, koń pośliznął się, pojechał, przysiadając na zadzie. Rycerz zachwiał
się w siodle, przechylił. Koń zerwał się, a rycerz spadł, łoskocząc zbroją o
kamień. Podniósł się jednak natychmiast, szybko osaczając Ciri wciśniętą w
róg.
- Nie
dotkniesz mnie! - krzyknęła, dobywając miecza. - Nigdy mnie już nie dotkniesz!
Rycerz
zbliżał się powoli, rosnąc nad nią jak ogromna czarna wieża. Skrzydła na jego
hełmie chwiały się i szeleściły.
- Nie
uciekniesz mi już, Lwiątko z Cintry - w szparze hełmu płonęły bezlitosne oczy.
- Nie tym razem. Tym razem nie masz już dokąd uciekać, szalona panno.
- Nie
dotkniesz mnie - powtórzyła głosem zduszonym zgrozą, przyparta plecami do
kamiennej ściany.
- Muszę.
Wykonuję rozkazy.
Gdy wyciągnął
ku niej rękę, strach ustąpił nagle, jego miejsce zajęła dzika wściekłość.
Spięte, zastygłe w przerażeniu mięśnie zadziałały jak sprężyny, wszystkie wyuczone
w Kaer Morhen ruchy wykonały się same, gładko i płynnie. Ciri skoczyła, rycerz
rzucił się na nią, ale nie był przygotowany na piruet, którym bez wysiłku
wywinęła się z za sięgu jego rąk. Miecz zawył i ukąsił, niechybnie trafiając
między blachy pancerza. Rycerz zachwiał się, upadł na jedno kolano, spod
naramiennika trysnęła jasnoczerwona struga krwi. Wrzeszcząc wściekle, Ciri
znowu otoczyła go piruetem, znowu uderzyła, tym razem prosto w dzwon hełmu,
obalając rycerza na drugie kolano. Wściekłość i szał zaślepiły ją zupełnie, nie
widziała nic oprócz nienawistnych skrzydeł. Posypały się czarne pióra, jedno
skrzydło odpadło, drugie zwisło na zakrwawiony naramiennik. Rycerz, wciąż
nadaremnie usiłując podnieść się z kolan, spróbował zatrzymać klingę miecza
chwytem pancernej rękawicy, stęknął boleśnie, gdy wiedźmińskie ostrze
rozchlastało kolczą siatkę i dłoń. Pod kolejnym uderzeniem spadł hełm, Ciri odskoczyła,
by nabrać impetu do ostatniego, morderczego ciosu.
Nie uderzyła.
Nie było
czarnego hełmu, nie było skrzydeł drapieżnego ptaka, których szum prześladował
ją w koszmarach sennych. Nie było już czarnego rycerza z Cintry. Był klęczący
w kałuży krwi blady, ciemnowłosy młodzieniec o oszołomionych błękitnych
oczach i ustach wykrzywionych w grymasie strachu. Czarny rycerz z Cintry padł
od ciosów jej miecza, przestał istnieć, z budzących grozę skrzydeł pozostały
porąbane pióra. Przerażony, skulony, broczący krwią młodzik był nikim. Nie
znała go, nigdy go nie widziała. Nie obchodził jej. Nie bała się go, nie
nienawidziła. I nie chciała zabijać.
Rzuciła miecz
na posadzkę.
Odwróciła
się, słysząc krzyki Scoia'tael nadbiegających od strony Garstangu. Zrozumiała,
że za moment osaczą ją na dziedzińcu. Zrozumiała, że dopędzą ją na drodze.
Musiała być od nich szybsza. Podbiegła do karego konia stukającego podkowami po
płytach posadzki, krzykiem popędziła go do galopu, w biegu wskakując na siodło.
***
- Zostawcie
mnie... - stęknął Cahir Mawr Dyffryn aep Ceallach, odpychając zdrową ręką
podnoszących go elfów. - Nic mi nie jest! To lekka rana... Ścigajcie ją.
Ścigajcie dziewczynę...
Jeden z elfów
krzyknął, na twarz Cahira trysnęła krew. Drugi Scoia'tael zatoczył się i zwalił
na kolana, obu rękoma wpijając się w rozchlastany brzuch. Pozostali odskoczyli,
rozprysnęli się po dziedzińcu, błyskając mieczami.
Zaatakował
ich białowłosy potwór. Skoczył na nich z muru. Z wysokości, z której niepodobna
było skoczyć, nie łamiąc nóg. Niepodobna było wylądować miękko, zawirować w
umykającym oczom piruecie i w ułamku sekundy zabić. Ale białowłosy potwór
dokonał tego. I zaczął zabijać.
Scoia'tael
walczyli zażarcie. Mieli przewagę. Ale nie mieli żadnych szans. Na rozwartych
ze zgrozy oczach Cahira dokonywała się masakra. Szarowłosa dziewczyna, która
przed chwilą go poraniła, była szybka, była niewiarygodnie zwinna, była jak
kocica broniąca kociąt. Ale białowłosy potwór, który wpadł między Scoia'tael,
był jak zerrikański tygrys. Szarowłosa panna z Cintry, która z niewiadomych
powodów nie zabiła go, sprawiała wrażenie szalonej. Białowłosy potwór nie był
szalony. Był spokojny i zimny. Mordował spokojnie i zimno.
Scoia'tael
nie mieli żadnych szans. Ich trupy jeden po drugim waliły się na płyty
dziedzińca. Ale nie ustępowali. Nawet wtedy, gdy zostało tylko dwóch, nie
uciekli, jeszcze raz zaatakowali białowłosego potwora. Na oczach Cahira potwór
odrąbał jednemu rękę powyżej łokcia, drugiego uderzył pozornie lekkim,
niedbałym ciosem, który jednak rzucił elfem do tyłu. przeważył go przez
cembrowinę fontanny i wwalił do wody. Woda przelała się przez brzeg basenu
karminową falą.
Elf z
odrąbaną ręką klęczał przy fontannie, błędnym wzrokiem patrząc na buchający
krwią kikut. Białowłosy potwór chwycił go za włosy i szybkim pociągnięciem miecza
poderżnął mu gardło.
Gdy Cahir
otworzył oczy, potwór był tuż przy nim.
- Nie
zabijaj... - szepnął, zaprzestając prób podniesienia się ze śliskiej od krwi
posadzki. Rozsieczona przez szarowłosą dziewczynę dłoń przestała boleć,
zmartwiała.
- Wiem, kim
jesteś, Nilfgaardczyku - białowłosy potwór kopnął hełm z porąbanymi
skrzydłami. - Ścigałeś ją uparcie i długo. Ale już nigdy nie zdołasz jej
skrzywdzić.
- Nie
zabijaj...
- Podaj mi
jeden powód. Choć jeden. Spiesz się.
- To ja... -
wyszeptał Cahir. - To ja wywiozłem ją wtedy z Cintry. Z pożaru... Ocaliłem ją.
Uratowałem jej życie...
Gdy otworzył
oczy, potwora już nie było, był na dziedzińcu sam na sam z trupami elfów. Woda
w fontannie szumiała, przelewała się przez brzeg cembrowiny, rozmywała krew na
posadzce. Cahir zemdlał.
***
U stóp wieży
stał budynek będący jedną wielka salą, czy może raczej rodzajem perystylu. Dach
nad perystylem, zapewne iluzoryczny, świecił dziurami. Wsparty był na kolumnach
i pilastrach wyrzeźbionych w kształty skąpo odzianych kariatyd o imponujących
biustach. Takie same kariatydy podtrzymywały łuk portalu, w którym znikła
Ciri. Za portalem Geralt dostrzegł schody wiodące w górę. Do wieży.
Zaklął pod
nosem. Nie rozumiał, dlaczego tam pobiegła. Pędząc za nią szczytami murów
widział, jak padł jej koń. Widział, jak zerwała się zręcznie, ale zamiast biec
dalej wijącą się dookoła szczytu serpentyną drogi, nagle pognała pod górę, w
stronę samotnej wieży. Dopiero później dostrzegł na drodze elfów. Elfy nie
widziały Ciri ani jego, zajęte ostrzeliwaniem z łuków biegnących pod górę
ludzi. Z Aretuzy nadciągała odsiecz.
Zamierzał
pójść schodami śladem Ciri, gdy usłyszał szmer. Z góry. Odwrócił się szybko. To
nie był ptak.
Vilgefortz,
szumiąc szerokimi rękawami, wleciał przez dziurę w dachu, wolno opuścił się na
posadzkę.
Geralt stanął
przed wejściem do wieży, dobył miecza i westchnął. Miał szczerą nadzieję, że
dramatyczna, finałowa walka rozegra się pomiędzy Vilgefortzem a Filippą
Eilhart. On sam na taki dramatyzm nie miał najmniejszej ochoty.
Vilgefortz
otrzepał wams, poprawił mankiety, spojrzał na wiedźmina i odczytał jego myśli.
- Cholerny
dramatyzm - westchnął. Geralt nie skomentował.
- Weszła do
wieży?
Nie
odpowiedział. Czarodziej pokiwał głową.
- Oto mamy
więc epilog - powiedział zimno. - Koniec wieńczący dzieło. A może to
przeznaczenie? Wiesz, dokąd prowadzą te schody? Do Tor Lara. Do Wieży Mewy.
Stamtąd nie ma wyjścia. Wszystko się skończyło.
Geralt cofnął
się tak, by jego flanki chroniły wspierające portal kariatydy.
- A jakże -
wycedził, obserwując ręce czarodzieja. - Wszystko się skończyło. Połowa twoich
wspólników nie żyje. Trupy ściągniętych na Thanedd elfów leżą pokotem stąd aż
do Garstangu. Reszta uciekła. Z Aretuzy nadciągają czarodzieje i ludzie
Dijkstry. Nilfgaardczyk, który miał zabrać Ciri, pewnie się już wykrwawił. A
Ciri jest tam, w wieży. Stamtąd nie ma wyjścia? Rad jestem to słyszeć. To
znaczy, że prowadzi tam tylko jedno wejście. To, które zagradzam.
Vilgefortz żachnął
się.
- Jesteś
niepoprawny. Nadal nie potrafisz prawidłowo ocenić sytuacji. Kapituła i
Rada przestały istnieć. Wojska cesarza Emhyra idą na północ; pozbawieni
czarodziejskiej rady i pomocy królowie są bezradni jak dzieci. Pod naporem
Nilfgaardu ich królestwa runą jak zamki z piasku. Proponowałem ci to wczoraj, a
dzisiaj powtarzam: przyłącz się do zwycięzców. Na przegranych pluń gęstą
śliną.
- To ty
jesteś przegrany. Dla Emhyra byłeś tylko narzędziem. Jemu zależało na Ciri,
dlatego przysłał tu tego typa ze skrzydłami na hełmie. Ciekawym, co Emhyr zrobi
z tobą, gdy zameldujesz mu o fiasku misji.
- Strzelasz
na oślep, wiedźminie. I nie trafiasz, rzecz jasna. A gdybym ci powiedział, że
to Emhyr jest moim narzędziem?
- Nie
uwierzyłbym.
- Geralt,
bądź rozsądny. Czy naprawdę chcesz bawić się w teatr, w banalną finałową watkę
Dobra i Zła? Ponawiam wczorajszą propozycję. Wcale jeszcze nie jest za późno.
Wciąż jeszcze możesz dokonać wyboru, możesz stanąć po właściwej stronie...
- Po stronie,
którą dzisiaj nieco przerzedziłem?
- Nie
uśmiechaj się, twoje demoniczne uśmiechy nie robią na mnie wrażenia. Tych kilku
usieczonych elfów? Artaud Terranova? Drobiazgi, fakty bez znaczenia. Można
przejść nad nimi do porządku dziennego.
- Ależ
oczywiście. Znam twój światopogląd. Śmierć się nie Uczy, prawda? Zwłaszcza
cudza?
- Nie bądź
banalny. Żal mi Artauda, ale cóż, trudno. Nazwijmy to... wyrównaniem rachunków.
Ostatecznie, ja dwukrotnie próbowałem cię zabić. Emhyr się niecierpliwił, więc
kazałem nasłać na ciebie morderców. Za każdym razem robiłem to z prawdziwą
niechęcią. Ja, widzisz, nadal jeszcze mam nadzieję na to, że wymalują nas
kiedyś na jednym obrazie.
- Porzuć tę
nadzieję, Vilgefortz.
- Schowaj
miecz. Wejdziemy razem do Tor Lara. Uspokoimy Dziecko Starszej Krwi, które
gdzieś tam na górze kona pewnie ze strachu. I odejdziemy stąd. Razem. Będziesz
przy niej. Będziesz patrzył, jak spełnia się jej przeznaczenie. A cesarz Emhyr?
Cesarz Emhyr dostanie, czego chciał. Bo zapomniałem ci powiedzieć, że choć
Codringher i Fenn umarli, ich dzieło i koncepcja żyją nadal i mają się dobrze.
- Łżesz.
Odejdź stąd. Zanim plunę na ciebie gęstą śliną.
- Naprawdę
nie mam ochoty cię zabijać. Ja niechętnie zabijam.
- Doprawdy? A
Lydia van Bredevoort? Czarodziej skrzywił usta.
- Nie wymawiaj
tego imienia, wiedźminie. Geralt mocniej ścisnął rękojeść w garści, uśmiechnął
się drwiąco.
- Dlaczego
Lydia musiała umrzeć, Vilgefortz? Dlaczego rozkazałeś jej umrzeć? Miała
odwrócić od ciebie uwagę, prawda? Miała dać ci czas na uodpornienie się na dwimeryt,
na wysłanie telepatycznego sygnału do Rience'a? Biedna Lydia, artystka ze
skrzywdzoną twarzą. Wszyscy wiedzieli, że jest osobą bez znaczenia. Wszyscy.
Oprócz niej.
- Milcz.
-
Zamordowałeś Lydię, czarowniku. Wykorzystałeś ją. A teraz chcesz wykorzystać
Ciri? Z moją pomocą? Nie. Nie wejdziesz do Tor Lara.
Czarodziej
cofnął się o krok. Geralt sprężył się, gotów do skoku i ciosu. Ale Vilgefortz
nie uniósł ręki, wyciągnął ją tylko nieco w bok. W jego dłoni zmaterializował
się nagle gruby, sześciostopowy kij.
- Wiem -
powiedział - co ci przeszkadza w rozsądnym ocenianiu sytuacji. Wiem, co
komplikuje i utrudnia ci właściwe przewidywanie przyszłości. To twoja
arogancja, Geralt. Oduczę cię arogancji. Oduczę cię jej za pomocą tej oto
różdżki.
Wiedźmin
zmrużył oczy, unosząc lekko klingę.
- Drżę z
niecierpliwości.
Kilka tygodni
później, już wyleczony staraniem driad i wodą Brokilonu, Geralt zastanawiał
się, jaki błąd popełnił w czasie walki. I doszedł do wniosku, że podczas walki
nie popełnił żadnego. Jedyny błąd popełnił przed walką. Należało uciec, zanim
walka się zaczęła.
Czarodziej
był szybki, kij migał w jego rękach jak błyskawica. Tym większe było
zdziwienie Geralta, gdy przy paradzie drąg i miecz zadzwoniły metalicznie. Ale
brakowało czasu na dziwienie się. Vilgefortz atakował, wiedźmin musiał zwijać
się w unikach i piruetach. Bał się parować mieczem. Cholerny drąg był żelazny,
a do tego magiczny.
Czterokrotnie
znalazł się w pozycji do kontrataku i ciosu. Czterokrotnie uderzył. W skroń, w
szyję, pod pachę, w udo. Każdy z tych ciosów byłby śmiertelny. Ale każdy został
sparowany.
Żaden
nieczłowiek nie zdołałby sparować takich cięć. Geralt powoli zaczął rozumieć.
Ale już było za późno.
Ciosu, którym
czarodziej go dosięgną!, nie widział. Uderzenie cisnęło nim o ścianę. Odbił się
plecami, nie zdążył odskoczyć, wykonać zwodu, cios pozbawił go oddechu. Dostał
drugi raz, w bark, znowu poleciał do tyłu, waląc potylicą o pilaster, o
wystające piersi kariatydy. Vilgefortz przyskoczył zręcznie, zawinął drągiem i
walnął go w brzuch, pod żebra. Mocno. Geralt zgiął się wpół i wtedy dostał w
bok głowy. Kolana zmiękły mu nagle, upadł na nie. I to był koniec walki. W
zasadzie.
Niemrawo
próbował zasłonić się mieczem. Klinga, wklinowana między ścianę a pilaster,
pękła pod uderzeniem ze szklanym, wibrującym jękiem. Zasłonił głowę lewą
ręką, drąg spadł z impetem i złamał kość przedramienia. Ból oślepił go
zupełnie.
- Mógłbym
wytłuc ci mózg przez uszy - powiedział z bardzo daleka Vilgefortz. - Ale to
przecież miała być lekcja. Pomyliłeś się, wiedźminie. Pomyliłeś niebo z gwiazdami
odbitymi nocą na powierzchni stawu. Aha, wymiotujesz? Dobrze. Wstrząs mózgu.
Krew z nosa? Świetnie. No, to do zobaczenia. Kiedyś. Może.
Nie widział
już nic i niczego nie słyszał. Tonął, pogrążał się w czymś ciepłym. Sądził, że
Vilgefortz odszedł. Zdziwił się więc, gdy na jego nogę z impetem zwalił się
cios żelaznego drąga, druzgocąc trzon kości udowej.
Dalszych
cięgów, nawet jeśli nastąpiły, nie pamiętał.
***
- Wytrzymaj,
Geralt, nie poddawaj się - powtarzała bez ustanku Triss Merigold. - Wytrzymaj.
Nie umieraj... Proszę cię, nie umieraj...
- Ciii...
- Nie mów.
Zaraz cię stąd wyciągnę. Wytrzymaj... Bogowie, nie mam sił...
- Yennefer...
Ja muszę...
- Niczego nie
musisz! Niczego nie możesz! Wytrzymaj, nie poddawaj się... Nie mdlej... Nie
umieraj, proszę...
Wlokła go po
posadzce zasłanej trupami. Widział swoją pierś i brzuch, całe we krwi, która
płynęła mu z nosa. Widział nogę. Była wykrzywiona pod dziwnym kątem i wydawała
się znacznie krótsza od tej zdrowej. Nie czuł bólu. Czuł zimno, całe ciało było
zimne, zdrętwiałe i obce. Chciało mu się rzygać.
- Wytrzymaj,
Geralt. Z Aretuzy nadciąga pomoc. Już niedługo...
- Dijkstra...
Jeżeli Dijkstra mnie dopadnie... to już po mnie...
Triss
zaklęła. Rozpaczliwie.
Wlokła go po
schodach. Złamana noga i ręka podskoczyły na stopniach. Ból ożył, wgryzł się w
trzewia, w skronie, zapromieniował aż do oczu, do uszu, do czubka głowy. Nie
krzyczał. Wiedział, że krzyk mu ulży, ale nie krzyczał. Otwierał tylko usta, to
też przynosiło ulgę.
Usłyszał huk.
Na szczycie
schodów stała Tissaia de Vries. Włosy miała w nieładzie, twarz pokrytą kurzem.
Uniosła obie ręce, jej dłonie zapłonęły. Wykrzyczała zaklęcie, a tańczący na
jej palcach ogień runął w dół w formie oślepiającej i huczącej żarem kuli.
Wiedźmin usłyszał z dołu łoskot walących się murów i przeraźliwe wrzaski
poparzonych.
- Tissaia,
nie! - krzyknęła rozpaczliwie Triss. - Nie rób tego!
- Nie wejdą
tu - powiedziała arcymistrzyni, nie odwracając głowy. - Tu jest Garstang na
wyspie Thanedd. Nikt tu nie zapraszał królewskich pachołków wykonujących
rozkazy ich krótkowzrocznych władców!
- Zabijasz
ich!
- Milcz,
Triss Merigold! Zamach na jedność Bractwa nie udał się, wyspą wciąż włada
Kapituła! Wara królom od spraw Kapituły! To nasz konflikt i my sami go
rozwiążemy! Rozwiążemy nasze sprawy, a potem położymy kres tej idiotycznej
wojnie! Bo to my, czarodzieje, ponosimy odpowiedzialność za losy świata!
Z jej dłoni
wystrzelił kolejny kulisty piorun, zwielokrotnione echo eksplozji przetoczyło
się wśród kolumn i kamiennych ścian.
- Precz! -
krzyknęła znowu. - Nie wejdziecie tu! Precz!
Wrzaski z
dołu cichły. Geralt zrozumiał, że oblegający cofnęli się od schodów,
zrejterowali. Sylwetka Tissai rozmazała się w jego oczach. To nie była magia.
To on tracił przytomność.
- Uciekaj
stąd, Triss Merigold - usłyszał słowa czarodziejki dobiegające z daleka, jak
zza ściany. - Filippa Eilhart już uciekła, uleciała na sowich skrzydłach. Byłaś
jej wspólniczką w tym niecnym spisku, powinnam cię ukarać. Ale dość już krwi,
śmierci, nieszczęścia! Precz stąd! Idź do Aretuzy, do twoich sprzymierzeńców!
Teleportuj się. Portal Wieży Mewy już nie istnieje. Zawalił się razem z wieżą.
Możesz teleportować się bez lęku. Dokąd zechcesz. Choćby do twego króla
Foltesta, dla którego zdradziłaś Bractwo!
- Nie
zostawię Geralta... - jęknęła Triss. - On nie może wpaść w ręce Redańczyków...
Jest ciężko ranny... Krwawi wewnętrznie... A ja nie mam już sił! Nie mam sił,
by otworzyć teleport! Tissaia! Pomóż mi, proszę!
Ciemność.
Przenikliwe zimno. Z daleka, zza kamiennej ściany, głos Tissai de Vries:
- Pomogę ci.
Evertaen Peter, *1234, zausznik cesarza Emhyra Deithwena i jeden z faktycznych twórców
potęgi Cesarstwa. Główny komornik armii w czasie Wojen Północnych (ob.), od
roku 1290 wielki podskarbi koronny. W końcowym okresie panowania Emhyra
podniesiony do godności koadiutora Cesarstwa. Za panowania cesarza Morvrana
Voorhisa fałszywie oskarżony o nadużycia, skazany, więziony, † 1301 w zamku Winneburg. Zrehabilitowany
pośmiertnie przez cesarza Jana Calveita w roku 1328.
Effenberg
i Talbot,
Encyclopaedia Maxima Mundi, tom V
Drzyjcie, albowiem oto nadchodzi Niszczyciel
Narodów. Stratują waszą ziemię i sznurem ją podzielą. Miasta wasze zostaną
zburzone i pozbawione mieszkańców. Nietoperz, puchacz i kruk w domach waszych
zamieszkają, wąż się w nich zagnieździ.
Aen Ithlinnespeath
Rozdział piąty
Dowódca
oddziałku zatrzymał wierzchowca, zdjął hełm, przeczesał palcami rzadkie,
zlepione potem włosy.
- Koniec
jazdy - powtórzył, widząc pytające spojrzenie trubadura.
- Hę? Jak to?
- zdziwił się Jaskier. - Dlaczego?
- Dalej nie
pójdziemy. Widzicie? Rzeczka, co tam błyska w dole, to Wstążka. Do Wstążki
jeno mieliśmy was eskortować. Znaczy, czas się rozstać.
Reszta
oddziałku zatrzymała się za nimi, ale żaden z żołnierzy nie zsiadł z konia.
Wszyscy niespokojnie rozglądali się na boki. Jaskier przysłonił oczy dłonią,
stanął w strzemionach.
- Gdzie ty tę
rzekę widzisz?
- Rzekłem, w
dole. Zjedźcie jarem, w mig traficie.
-
Odprowadźcie mnie chociaż do brzegu - zaprotestował Jaskier. - Wskażcie
bród...
- Ale, jużci
jest co wskazywać. Od maja nic, jeno spiekota, to i opadła woda, wypłyciła się
Wstążka. Koniem w każdym miejscu przejedzie...
- Pokazywałem
waszemu komendantowi list od króla
Venzlava - powiedział trubadur i nadął się. -
Komendant zapoznał się z listem i sam słyszałem, jak rozkazywał wam odprowadzić
mnie aż do samego Brokilonu. A wy chcecie mnie porzucić tu, w tej gęstwinie? Co
będzie, jak zabłądzę?
- Nie
zabłądzicie - burknął ponuro drugi żołnierz, który zbliżył się do nich, ale do
tej pory milczał. - Nie zdążycie zabłądzić. Pierwej was dziwożoni grot
odnajdzie.
- Ależ z was
zestrachane dudki - zakpił Jaskier. - Ależ wy się tych driad boicie. Przecież
Brokilon jest dopiero na tamtym brzegu Wstążki. Wstążka to granica. Jeszcze
jej nie przekroczyliśmy!
- Ich granica
- wyjaśnił dowódca, rozglądając się -sięga tak daleko, jak ich strzały. Strzała
puszczona z tamtego brzegu dziarsko doleci aż do skraju lasu, a będzie miała
dość pędu, by kolczugę przebóść. Wyście się uparli, by tam iść, wasza sprawa,
wasza skóra. Ale mnie życie miłe. Ja dalej nie pojadę. Wolej by mi łeb w
gniazdo szerszeni wetkać!
- Tłumaczyłem
wam - Jaskier odsunął kapelusik na tył głowy i wyprostował się w siodle - że
jadę do Brokilonu w misji. Jestem, można powiedzieć, ambasadorem. Driad się
nie lękam. Ale proszę was, byście zechcieli eskortować mnie aż do brzegu
Wstążki. Co będzie, jak mnie w tych chaszczach jacyś zbójcy obskoczą?
Ten drugi,
ponury, zaśmiał się wymuszenie.
- Zbójcy? Tu?
Za dnia? Panie, dniem tu żywego ducha nie spotkacie. Ostatnimi czasy dziwożony
szyją z łuków do każdego, kto się na brzegu Wstążki pokaże, a potrafią się
nieraz i daleko na naszą stronę zapuścić. Nie, zbójców to wy się nie lękajcie.
- Prawda to -
potwierdził dowódca. - Wielce głupi musiałby być zbój, by się za dnia nad
Wstążkę wyprawić. Dlatego i my nie durni. Wy samojeden jedziecie, bez zbroi ni
oręża, a na wojaka to, wybaczcie, całkiem nie patrzycie, na milę to widać. Tb
i może się wam poszczęści. Ale gdy nas zoczą dziwożony, konnych i zbrojnych,
nie ujrzeć nam słonka zza lecących strzał.
- Ha. cóż.
trudna rada - Jaskier poklepał konia po
szyi, spojrzał w dół, do wąwozu. - Jadę tedy sam. Bywajcie,
żołnierze. Dziękuję za eskortę.
- Nie
spieszcie się tak - ponury żołdak spojrzał w niebo. - Wieczór blisko. Gdy się
opar ze strugi podniesie, wtedy jedźcie. Bo to, wiecie...
- Co?
- We mgle
strzał mniej pewny. Jak wam dola będzie łaskawa, chybi dziwożona. Ale one,
panie, rzadko chybiają...
- Mówiłem
wam...
- Ano, mówić
mówiliście, miarkowałem. Że to niby z misyją do nich jedziecie. Ale ja wam co
inszego rzeknę: z misyją li czy z procesyją, im to ząjedno. Puszczą w was szyp,
i tyle.
- Uwzięliście
się, żeby mnie straszyć? - nadał się znowu poeta. - Za kogo wy mnie macie, za
grodzkiego gryzipiórka? Ja, panowie żołnierze, widziałem więcej pól bitewnych
niż wy wszyscy razem wzięci. I o driadach też więcej wiem niż wy. Choćby to, że
nigdy nie strzelają bez ostrzeżenia.
- Onegdaj tak
było, prawiście - rzekł cicho dowódca oddziałku. - Onegdaj ostrzegały. Puściły
strzałę w pień albo na ścieżkę, znaczy, tu, gdzie ów szyp, jest rubież, dalej
ani kroku. Jeśli człek bystro zawrócił, mógł ujść cało. Ale nynie jest inaczej.
Nynie od razu szyją tak, by zabić.
- Skąd ta
zawziętość?
- Ano -
mruknął żołnierz - widzicie, to jest tak. Gdy królowie rozejm z Nilfgaardem
zawarli, wzięli się ostro za elfie bandy. Mocno je widać wszędy przycisnęli, bo
nie ma nocy, by niedobitki nie umykały przez Brugge, w Brokilo-nie szukając
schronienia. A gdy nasi elfów ścigają, to zdarzy się też czasem rozprawa z
dziwożonami, które im zza Wstążki na odsiecz idą. A było, że i nasze wojsko
rozpędziło się nieco w pościgu... Rozumiecie?
- Rozumiem -
Jaskier spojrzał na żołnierza bacznie, pokiwał głową. - Ścigając Scoia'tael,
przekraczaliście Wstążkę. Zabijaliście driady. I teraz driady rewanżują się tym
samym. Wojna.
- Tak jest,
panie, z ust żeście mi wyjęli. Wojna. Zawsze to była na śmierć walka, nigdy na
życie, ale teraz to już bardzo źle jest. Wielka jest między nimi a nami nienawiść.
Jeszcze raz wam powiadam, jeśli nie macie musu, nie jedźcie tamój. Jaskier
przełknął ślinę.
- Rzecz w tym
- wyprostował się w siodle, z wielkim wysiłkiem przybierając marsową minę i
dziarską postawę - że mam mus. I jadę. Zaraz. Wieczór nie wieczór, mgła nie
mgła, trzeba ruszać, gdy obowiązek wzywa.
Lata ćwiczeń
robiły swoje. Głos trubadura brzmiał pięknie i groźnie, surowo i zimno,
dźwięczał żelazem i męstwem. Żołnierze spojrzeli na niego z niekłamanym podziwem.
- Nim
wyruszycie - dowódca odtroczył od kulbaki płaską drewnianą manierkę -
golnijcie sobie gorzałki, panie śpiewak. Golnijcie sobie tęgo...
- Lekcej wam
będzie umierać - dodał ponuro ten drugi, małomówny.
Poeta łyknął
z manierki.
- Tchórz -
oświadczył z godnością, gdy tylko przestał kasłać i złapał oddech - umiera po
stokroć. Człek mężny umiera tylko raz. Ale Pani Fortuna sprzyja śmiałym,
tchórzów w pogardzie mając.
Żołnierze
popatrzyli z jeszcze większym podziwem. Nie wiedzieli i nie mogli wiedzieć, że
Jaskier cytuje słowa bohaterskiego eposu. W dodatku napisanego przez kogoś innego.
- Tym zaś -
poeta wyciągnął zza pazuchy skórzany pobrzękujący woreczek - niechże się wam
odwdzięczę za eskortę. Nim do fortu wrócicie, nim was znowu surowa służba-matka
przytuli, zawadźcie o szynk, wypijcie moje zdrowie.
- Dzięki,
panie - dowódca poczerwieniał lekko. - Hojniście, a przecie my... Wybaczcie, że
was samego ostawiamy, ale...
- Nic to.
Bywajcie.
Bard zawadiacko
przesunął kapelusik na lewe ucho, szturchnął konia piętą i ruszył w dół jarem,
pogwizdując melodię „Wesela w Bullerlyn", słynnej i wyjątkowo
nieprzyzwoitej kawaleryjskiej piosenki.
- A mówił w
forcie kornet - usłyszał jeszcze słowa tego ponurego - że to darmozjad, tchórz
i dupek. A to wojenny i chrobry pan, choć wierszokleta.
- Iście,
prawda - odpowiedział dowódca. - Bojący to on nie jest, nie można rzec. Nawet
mu powieka nie mrugła, miarkowałem. I jeszcze se gwizda, słyszysz? Ho, ho...
Baczyłeś, co mówił? Że ambarasem jest. Nie bój się, byle kogo ambarasem nie
mianują. Trza mieć łeb na karku, by ambarasem zostać...
Jaskier
pojechał szybciej, chcąc jak najprędzej się oddalić. Nie chciał sobie psuć
opinii, na którą dopiero co zapracował. A wiedział, że na dłuższe gwizdanie
nie wystarczy mu już wilgoci na schnących z przerażenia wargach.
Jar był
mroczny i wilgotny, mokra glina i zalegający ją dywan przegniłych liści tłumiły
stuk kopyt skarogniadego wałacha, ochrzczonego przez poetę Pegazem. Pegaz kroczył
powoli, zwiesiwszy łeb. Był to jeden z tych nielicznych koni, którym zawsze
jest wszystko jedno.
Las się
skończył, ale od koryta rzeki, wytyczonego pasem olch, dzieliła Jaskra jeszcze
szeroka zatrzciniona łąka. Poeta zatrzymał konia. Rozejrzał się uważnie, ale
niczego nie dostrzegł. Wytężył słuch, ale słyszał jedynie granie żab.
- No, koniku
- odchrząknął. - Raz kozie śmierć. Naprzód.
Pegaz uniósł
nieco łeb i pytająco postawił obwisłe zwykle uszy.
- Dobrze
słyszałeś. Naprzód.
Wałach z
ociąganiem ruszył, pod kopytami zamlaskało bagno. Żaby długimi susami umykały
spod nóg konia. Kilka kroków przed nimi poderwała się z furkotem i kwakiem
kaczka, sprawiając, że serce trubadura na moment wstrzymało pracę, po czym zaś
zaczęło pracować bardzo szybko i intensywnie. Pegaz nie przejął się kaczką w
ogóle.
- Jechał
bohater... - wymamrotał Jaskier, wycierając zlany zimnym potem kark wyciągniętą
zza pazuchy chustką. - Nieustraszenie jechał przez uroczysko, nie bacząc na
skaczące płazy i latające smoki... Jechał i jechał... Aż dotarł nad
niezmierzony przestwór wód...
Pegaz
parsknął i zatrzymał się. Byli nad rzeką, wśród trzcin i oczeretów sięgających
powyżej strzemion. Jaskier otarł spocone powieki, zawiązał chustkę na szyi.
Długo, aż do załzawienia oczu wpatrywał się w gęstwę olszyn na przeciwległym
brzegu. Niczego i nikogo nie dostrzegł. Powierzchnię wody marszczyły poruszane
prądem wodorosty, tuż nad nimi śmigały turkusowo-oranżowe zimorodki. Powietrze
migotało od rójki owadów. Ryby połykały jętki, zostawiając na wodzie wielkie
koła.
Wszędzie, jak
okiem sięgnąć, widać było bobrze żeremia, kupy naciętych gałęzi, zwalone i
poogryzane pnie, omywane leniwym nurtem. Ależ tu jest bobrów, pomyślał poeta,
niewiarygodne bogactwo. I nie dziwota. Nikt nie niepokoi cholernych
drzewogryzów. Nie zapuszczają się tu zbójcy, łowcy ani bartnicy, nawet
wszędobylscy traperzy nie zastawiają tu sideł. Ci, którzy próbowali, dostali
strzałę w gardło, raki oszczypały ich w przybrzeżnym mule. A ja, idiota, pcham
się tu z nieprzymuszonej woli, tu, nad Wstążkę, nad rzekę, nad którą unosi się
trupi smród, którego nie zabija nawet zapach tataraku i mięty...
Westchnął
ciężko.
Pegaz powoli
wstąpił w wodę przednimi nogami, opuścił pysk ku powierzchni, pił długo, potem
odwrócił łeb i popatrzył na Jaskra. Woda ciekła mu z pyska i nozdrzy. Poeta
pokiwał głową, westchnął ponownie, głośno pociągnął nosem.
- Spojrzał
bohater na wzburzony odmęt - wydeklamował z cicha, starając się nie szczękać
zębami. - Spojrzał i ruszył naprzód, albowiem serce jego nie znało trwogi.
Pegaz zwiesił
łeb i uszy.
- Nie znało
trwogi, mówię.
Pegaz
potrząsnął łbem, dzwoniąc kółkami wodzy i munsztuka. Jaskier szturchnął go
piętą w bok. Wałach wkroczył w wodę z patetyczną rezygnacją.
Wstążka była
płytka, ale bardzo zarośnięta. Nim dotarli do środka nurtu, za nogami Pegaza
wlokły się już długie warkocze zielska. Koń stąpał powoli i z wysiłkiem, przy
każdym kroku usiłując strząsać krępujące go wodorosty.
Szuwary i
olszyny prawego brzegu były już niedaleko. Tak niedaleko, że Jaskier poczuł,
jak żołądek opuszcza mu się nisko, bardzo nisko, aż do samego siodła. Miał
świadomość, że na środku rzeki, uwięźnięty w zielsku, stanowi wyśmienity,
niemożliwy do spudłowania cel. Oczyma wyobraźni widział już wyginające się
obłęki łuków, napinające się cięciwy i ostre groty wymierzonych w siebie
strzał.
Ścisnął boki
konia łydkami, ale Pegaz miał to gdzieś. Zamiast przyspieszyć, zatrzymał się i
zadarł ogon. Jabłka nawozu chlupnęły w wodę. Jaskier jęknął przeciągle.
- Bohater -
wymamrotał, przymykając oczy - nie zdołał sforsować huczących porohów. Zginął
śmiercią walecznych, przeszyty mnogimi pociskami. Na wieki skryła go modra
toń, utuliły go w objęciach glony, zielone jak nefryty. Przepadł po nim ślad
wszelki, ostało jeno końskie gówno, niesione nurtem ku dalekiemu morzu...
Pegaz,
któremu widać ulżyło, bez zachęty ruszył raźniej ku brzegowi, a na
przybrzeżnej, wolnej od wodorostów bystrzynie pozwolił sobie nawet na
bryknięcie, którym dokumentnie zmoczył Jaskrowi buty i spodnie. Poeta nawet
tego nie zauważył - wizja wycelowanych w jego brzuch strzał nie opuszczała go
ani na moment, a przerażenie pełzało po plecach i karku jak wielka, zimna i
śliska pijawka. Bo za olszynami, mniej niż sto kroków za soczyście zielonym
pasem nadrzecznych traw, wyrastała z wrzosowisk pionowa, czarna, groźna ściana
lasu.
Brokilon.
Na brzegu,
kilka kroków z biegiem rzeki, bielał koński szkielet. Pokrzywy i oczerety
przebijały się przez klatkę żeber. Leżało tam też trochę innych, mniejszych
kości, nie wyglądających na końskie. Jaskier zadygotał i odwrócił wzrok.
Popędzony
wałach z mlaskiem i chlupem wydarł się z przybrzeżnego bagna, muł zaśmierdział
nieładnie. Żaby na moment przestały koncertować. Zrobiło się bardzo cicho.
Jaskier zamknął oczy. Nie deklamował już, nie improwizował. Natchnienie i
fantazja uleciały gdzieś w nieznaną dal. Pozostał tylko zimny, obrzydliwy
strach, doznanie silne, ale zupełnie wyprane z impulsów twórczych.
Pegaz
zastrzygł obwisłymi uszami i beznamiętnie poczłapał w stronę Lasu Driad. Przez
wielu nazywanego Lasem Śmierci.
Przekroczyłem
granicę, pomyślał poeta. Teraz wszystko się rozstrzygnie. Dopóki byłem nad
rzeką i w wodzie, mogły być wspaniałomyślne. Ale teraz już nie. Teraz jestem
intruzem. Tak jak tamten... Po mnie też może zostać tylko szkielet...
Ostrzeżenie dla następnych... Jeśli driady tu są... Jeśli mnie obserwują...
Przypomniał
sobie oglądane zawody łucznicze, jarmarczne konkursy i popisy strzeleckie,
słomiane tarcze i manekiny, szpikowane i darte grotami strzał. Co czuje trafiony
strzałą człowiek? Uderzenie? Ból? A może... nic?
Driad nie
było w okolicy albo nie zdecydowały jeszcze, co przedsięwziąć względem
samotnego jeźdźca, bo poeta podjechał pod las zmartwiały ze strachu, ale żywy,
cały i zdrowy. Dostępu do drzew broniła zakrzaczona, najeżona korzeniami i
gałęziami matnia wiatrołomu, ale Jaskier i tak nie miał najmniejszego zamiaru
dojeżdżać do samego skraju ani tym bardziej zagłębiać się w las. Mógł zmusić
się do ryzyka - ale nie do samobójstwa.
Zsiadł bardzo
wolno, przymocował wodze do sterczącego w górę korzenia. Zazwyczaj tego nie
robił - Pegaz nie zwykł oddalać się od właściciela. Jaskier nie był jednak
pewien, jak koń zareaguje na świst i furkot strzał. Do tej pory ani siebie, ani
Pegaza raczej nie narażał na takie odgłosy.
Zdjął z łęku
siodła lutnię, unikalny, wysokiej klasy instrument o smukłym gryfie. Prezent
od elfki, pomyślał, gładząc intarsjowane drewno. Może się zdarzyć, że wróci do
Starszego Ludu... Chyba że driady zostawią ją przy moim trupie...
Niedaleko
leżało leciwe, zwalone przez wicher drzewo. Poeta usiadł na pniu, oparł lutnię
o kolano, oblizał wargi, wytarł spocone dłonie o spodnie.
Słońce
chyliło się ku zachodowi. Z Wstążki wstawał opar, szarobiałym całunem
zasnuwając łąki. Zrobiło się chłodniej. Klangor żurawi rozbrzmiał i
przebrzmiał, zostało tylko granie żab.
Jaskier
uderzył w struny. Raz, potem drugi, potem
trzeci raz. Podkręcił kołki, dostroił instrument i
zaczął grać. A po chwili śpiewać.
Yviss, m'evelienn vente cdelm en tell
Elaine Ettariel Aep cór me lode deith ess'viell
Yn blath que me darienn
Aen minne vain tegen a me
Yn toin av muirednn que dis eveigh e aep llea...
Słońce
zniknęło za lasem. W cieniu ogromnych drzew Brokilonu natychmiast zrobiło się
mroczno.
Ueassan Lamm feainne
renn, ess'ell,
Elaine Ettariel,
Aep cor...
Nie usłyszał.
Poczuł obecność.
- N'te mirę
daetre. Sh'aente vort.
- Nie
strzelaj... - wyszeptał, posłusznie nie oglądając się. - N'aen aespar a me...
Przybywam w pokoju...
- N'ess a
tearth. Sh'aente.
Usłuchał,
choć palce ziębły mu i drętwiały na strunach, a śpiew z trudem dobywał się z
krtani. Ale w głosie driady nie było wrogości, a on, do cholery, był
zawodowcem.
Ueassan Lamm feainne
renn, ess'ell,
Elaine Ettariel,
Aep cor aen tedd teviel
e gwen
Yn blath que me darienn
Ess yn e evellien a
me
Que shaent te caelm
a'vean minne me striscea...
Tym razem
pozwolił sobie na rzut oka przez ramię. To, co przycupnęło obok pnia, bardzo
blisko, przypominało omotany bluszczem krzak. Ale to nie był krzak. Krzaki nie
miewały wielkich błyszczących oczu.
Pegaz
prychnął cicho, a Jaskier wiedział, że za nim, w ciemnościach, ktoś głaszcze
jego konia po chrapach.
- Sh'aente
vort - poprosiła ponownie przycupnięta za jego plecami driada. Jej głos
przypominał szum liści uderzanych deszczem.
- Ja... -
zaczął. - Ja jestem... Jestem druhem wiedźmina Geralta... Wiem, że Geralt... Że
Gwynbleidd jest wśród was w Brokilonie. Przybywam...
- N'te
dice'en. Sh'aente, va.
- Sh'aent -
łagodnie poprosiła zza jego pleców druga driada, nieledwie chórem z trzecią. I
chyba czwartą. Nie był pewien.
- Yea,
sh'aente, taedh - powiedziało srebrzystym dziewczęcym głosem to, co jeszcze
przed chwilą wydawało się poecie brzózką rosnącą kilka kroków przed nim. -
Ess'laine... Taedh... Ty śpiewaj... Jeszcze o Ettariel... Tak?
Usłuchał.
Miłować ciebie, to jest życia mego cel
Nadobna Ettariel
Zachować tedy pozwól wspomnień skarb
I czarodziejski kwiat
Miłości zakład twej i znak
Kroplami rosy niby łzami posrebrzony...
Tym razem
usłyszał kroki.
- Jaskier.
- Geralt!
- Tak, to ja.
Możesz już przestać hałasować.
***
- W jaki
sposób mnie odnalazłeś? Skąd wiedziałeś, że jestem w Brokilonie?
- Od Triss
Merigold... Cholera... - Jaskier potknął się ponownie i byłby wywalił, ale
idąca przy nim driada podtrzymała go zręcznym chwytem, zadziwiająco silnym
przy jej niewielkiej posturze.
- Gar'ean,
taedh - ostrzegła srebrzyście. - Va cśelm.
- Dziękuję.
Strasznie tu ciemno... Geralt? Gdzie jesteś?
- Tu. Nie
zostawaj w tyle.
Jaskier
przyspieszył kroku, potknął się znowu i niemal wpadł na wiedźmina, który
zatrzymał się w mroku przed nim. Driady minęły ich bezszelestnie.
- Ależ
piekielne mroki... Daleko jeszcze?
- Niedaleko.
Zaraz będziemy w obozie. Kto oprócz Triss wie, że się tu ukrywam? Wygadałeś
komuś?
- Królowi
Venzlavowi musiałem powiedzieć. Potrzebowałem glejtu na podróż przez Brugge.
Czasy teraz takie, że szkoda gadać... Musiałem też mieć zgodę na wyprawę
do Brokilonu.
Ale Venzlav przecież cię zna i lubi... Mianował mnie, wystaw sobie, posłem.
Jestem pewien, że dochowa tajemnicy, prosiłem go o to. Nie wściekaj się,
Ge-ralt...
Wiedźmin
podszedł bliżej. Jaskier nie widział wyrazu jego twarzy, widział tylko białe
włosy i zauważalną nawet w ciemności białą szczecinę wielodniowego zarostu.
- Nie
wściekam się - poczuł dłoń na ramieniu i wydało mu się, że chłodny do tej
chwili głos zmienił się nieco. - Cieszę się, że przyjechałeś, sukinsynu.
***
- Zimno tu -
wzdrygnął się Jaskier, trzeszcząc gałęziami, na których siedzieli. - Może by
tak rozpalić...
- Nawet nie
myśl o tym - mruknął wiedźmin. - Zapomniałeś, gdzie jesteś?
- One do tego
stopnia... - trubadur rozejrzał się płochliwie. - Żadnego ognia, tak?
- Drzewa
nienawidzą ognia. One też.
- Psiakrew.
Będziemy siedzieć w chłodzie? I w tych cholernych ciemnościach? Gdy wyciągnę
rękę, nie widzę własnych palców...
- To nie
wyciągaj.
Jaskier
westchnął, zgarbił się, roztarł łokcie. Słyszał, jak siedzący obok wiedźmin
łamie w palcach cienkie patyczki.
W mroku
rozjarzyło się nagle zielone światełko, z początku mdłe i niewyraźne, ale jaśniejące
szybko. Po pierwszym zabłysły następne, w wielu miejscach, poruszając się i
tańcząc jak świetliki lub błędne ogniki na bagnie. Las ożył nagle migotaniną
cieni, Jaskier zaczął widzieć sylwetki otaczających ich driad. Jedna zbliżyła
się, postawiła przy nich coś, co wyglądało jak rozżarzony kłąb roślin. Poeta
ostrożnie wyciągnął rękę, zbliżył dłoń. Zielony żar był zupełnie zimny.
- Co to jest,
Geralt?
- Próchno i
rodzaj mchu. To rośnie tylko tutaj, w Brokilonie. I tylko one wiedzą, jak to
wszystko razem spleść, by świeciło. Dziękuję ci, Fauve.
Driada nie
odpowiedziała, ale i nie odeszła. Przykucnęła obok. Jej czoło przepasywał
wianek, długie włosy spadały na ramiona. W świetle włosy wyglądały na zielone,
a może i naprawdę takie były. Jaskier wiedział, że włosy driad miewały
najdziwaczniejsze barwy.
- Taedh -
powiedziała melodyjnie, unosząc na trubadura oczy błyszczące w drobnej twarzy
przeciętej skośnie dwoma równoległymi ciemnymi pasami maskującego malunku. -
Ess've vort shaente aen Ettariel? Shaente a'vean vort?
- Nie... Może
później - odpowiedział grzecznie, starannie dobierając słowa Starszej Mowy.
Driada westchnęła, pochyliła się, delikatnie pogładziła gryf leżącej obok
lutni, wstała sprężyście. Jaskier patrzył za nią, gdy odchodziła w las, ku
innym, których cienie chwiejnie majaczyły w niewyraźnym blasku zielonych
latarenek.
- Chyba jej
nie obraziłem, co? - spytał cicho. - One mówią własnym dialektem, nie znam
grzecznościowych form...
- Sprawdź,
czy masz nóż w brzuchu - w głosie wiedźmina nie było ani drwiny, ani humoru. -
Driady reagują na obrazę wbiciem noża w brzuch. Nie bój się, Jaskier. Zdaje
się, że są skłonne wybaczyć ci znacznie więcej niż językowe potknięcia.
Koncert, który dałeś pod lasem, najwyraźniej przypadł im do gustu. Teraz jesteś
ard tśedh, wielki bard. Czekają na dalszy ciąg „Kwiatu Ettariel". Znasz
dalszy ciąg? Bo to przecież nie twoja ballada.
- Przekład
jest mój. Wzbogaciłem też nieco elfią muzykę, nie zauważyłeś?
- Nie.
- Tak
przypuszczałem. Na szczęście driady lepiej znają się na sztuce. Gdzieś
czytałem, że są niezwykle muzykalne. Dlatego ułożyłem mój sprytny plan, za
który, nawiasem mówiąc, jeszcze mnie nie pochwaliłeś.
- Pochwalam -
powiedział wiedźmin po chwili milczenia. - To było rzeczywiście sprytne. A
szczęście też ci dopisało, jak zwykle. Ich łuki biją celnie na dwieście kroków.
Zwykle nie czekają do chwili, gdy ktoś przejedzie na ich brzeg rzeki i zacznie
śpiewać. Są bardzo wrażliwe na
nieprzyjemne zapachy. A gdy trupa uniesie nurt
Wstążki, to im nie cuchnie pod lasem.
- A, co tam -
poeta odchrząknął, przełknął ślinę. -Najważniejsze, że mi się udało i że cię
odnalazłem. Geralt, jak ty tu...
- Brzytwę
masz?
- Hę? No
pewnie, że mam.
- Pożyczysz
mi rano. Ta broda doprowadza mnie do szału.
- A driady
nie miały... Hmmm... No tak, prawda, im brzytwy są w zasadzie zbędne. Pożyczę
ci, oczywiście. Geralt?
- Co?
- Nie mam ze
sobą niczego do żarcia. Czy ard taedh, wielki bard, może w gościnie u driad
mieć nadzieję na kolację?
- One nie
jadają kolacji. Nigdy. A strażniczki na granicy Brokilonu nie jadają i
śniadań. Przyjdzie ci pocierpieć do południa. Ja się już przyzwyczaiłem.
- Ale gdy
dotrzemy do ich stolicy, do tego słynnego, skrytego w sercu puszczy Duen
Canell...
- Nigdy tam
nie dotrzemy, Jaskier.
- Jak to?
Myślałem, że... Przecież ty... Przecież udzieliły ci azylu. Przecież... cię
tolerują...
- Użyłeś
właściwego słowa. Milczeli długo.
- Wojna -
powiedział wreszcie poeta. - Wojna, nienawiść i pogarda. Wszędzie. We
wszystkich sercach.
-
Poetyzujesz.
- Ale tak
przecież jest.
- Dokładnie
tak. No, mów, z czym przybywasz. Opowiadaj, co stało się ze światem w czasie,
gdy mnie tutaj leczono.
- Najpierw -
Jaskier chrząknął cicho - ty opowiedz mi o tym, co naprawdę wydarzyło się w
Garstangu.
- Triss nie
opowiedziała ci?
-
Opowiedziała. Ale chciałbym poznać twoją wersję.
- Jeśli znasz
wersję Triss, znasz wersję dokładniejszą i zapewne wierniejszą. Opowiedz mi o
tym, co stało się później, gdy ja już byłem w Brokilonie.
- Geralt -
szepnął Jaskier. - Ja naprawdę nie wiem, co stało się z Yennefer i z Ciri...
Nikt tego nie wie. Triss też...
Wiedźmin
poruszył się gwałtownie, gałęzie zatrzeszczały.
- Czy ja cię
pytam o Ciri lub o Yennefer? - powiedział zmienionym głosem. - Opowiedz mi o
wojnie.
- Nic nie
wiesz? Żadne wieści cię tu nie
doszły?
- Doszły. Ale
chcę wszystko usłyszeć od ciebie. Mów, proszę.
-
Nilfgaardczycy - zaczął bard po chwili milczenia - zaatakowali Lyrię i Aedirn.
Bez wypowiedzenia wojny. Powodem był jakoby napad wojsk Demawenda na jakiś
pograniczny fort w Dol Angra, dokonany w czasie zjazdu czarodziejów na Thanedd.
Niektórzy mówią, że to była prowokacja. Że to byli Nilfgaardczycy przebrani za
żołnierzy Demawenda. Jak było rzeczywiście, chyba nigdy się nie dowiemy. W
każdym razie odwet Nilfgaardu był błyskawiczny i zmasowany: granicę
przekroczyła potężna armia, która musiała być koncentrowana w Dol Angra od
tygodni, jeśli nie miesięcy. Spalla i Scala, obie lyrijskie twierdze graniczne,
zostały zdobyte z marszu, w ciągu zaledwie trzech dni. Rivia była przygotowana
do wielomiesięcznego oblężenia, a skapitulowała po dwóch dniach pod naciskiem
cechów i kupiectwa, którym obiecano, że jeśli miasto otworzy bramy i złoży
okup, to nie będzie ograbione...
- Dotrzymano
przyrzeczenia?
- Tak.
- Ciekawe -
głos wiedźmina znowu zmienił się nieco. - Dotrzymywanie obietnic w dzisiejszych
czasach? Nie mówię o tym, że dawniej nawet nie myślano o składaniu takich
obietnic, bo nikt ich nie oczekiwał. Rzemieślnicy i kupcy nie otwierali bram
twierdz, lecz bronili ich, każdy cech własnej baszty lub machikuły.
- Pieniądz
nie ma ojczyzny, Geralt. Kupcom wszystko jedno, pod czyimi rządami robią
pieniądze. A nilfgaardzkiemu palatynowi wszystko jedno, od kogo będzie ściągał
podatki. Martwi kupcy nie robią pieniędzy i nie płacą podatków.
- Mów dalej.
- Po
kapitulacji Rivii armia Nilfgaardu w niebywałym tempie poszła na północ, prawie
nie napotykając oporu. Wojska Demawenda i Meve wycofywały się, nie mogąc
zewrzeć frontu do decydującej bitwy. Nilfgaardczycy doszli do Aldersbergu. By
nie dopuścić do blokady twierdzy, Demawend i Meve zdecydowali się przyjąć
bitwę. Pozycja ich armii nie była najlepsza... Psiakrew, gdyby było więcej
światła, nakreśliłbym ci...
- Nie kreśl.
I streszczaj się. Kto zwyciężył?
***
-
Słyszeliście, panie? - jeden z regestrantów, zdyszany i spocony, przedarł się
przez grupę otaczającą stół. - Przybył goniec z pola! Zwyciężyliśmy! Bitwa
wygrana! Wiktoria! Nasz, nasz jest dzień! Pobiliśmy wroga, pobiliśmy na głowę!
- Ciszej -
skrzywił się Evertsen. - Głowa pęka od tych waszych wrzasków. Tak, słyszałem,
słyszałem. Pobiliśmy wroga. Nasz jest dzień, nasze jest pole i wiktoria też
jest nasza. Wielka mi sensacja.
Komornicy i
regestranci uciszyli się, patrzyli na przełożonego ze zdziwieniem.
- Nie
radujecie się, panie komorzy?
- Raduję. Ale
umiem czynić to w ciszy.
Regestranci
milczeli, popatrując po sobie. Szczeniaki, pomyślał Evertsen. Podnieceni
gówniarze. Im zresztą nie dziwię się, ale proszę, tam, na wzgórzu, nawet Menno
Coehoorn i Elan Trahe, ba, nawet siwobrody generał Braibant, wrzeszczą,
podskakują z uciechy i gratulacyjnie okładają się po plecach. Wiktoria! Nasz
jest dzień! A czyj miał być? Królestwa Aedirn i Lyrii zdołały zmobilizować
łącznie trzy tysiące jazdy i dziesięć tysięcy pieszego żołnierza, z czego
jedna piąta już w pierwszych dniach inwazji została zablokowana, odcięta w
fortach i twierdzach. Część pozostałej armii musieli wycofać do ochrony skrzydeł,
zagrożonych przez dalekie rajdy lekkiej jazdy i dywersyjne uderzenia oddziałów
Scoia'tael. Pozostałe pięć lub sześć tysięcy - w tym nie więcej niż tysiąc
dwustu rycerzy - przyjęło bitwę na polach pod Aldersbergiem. Coehoorn rzucił na
nich trzynastotysięczną armię, w tym dziesięć chorągwi pancernych, kwiat
nilfgaardzkiego rycerstwa. A teraz cieszy się, ryczy, wali buzdyganem o udo i
woła o piwo... Wiktoria! Wielka mi sensacja.
Gwałtownym
ruchem zgarnął i zebrał do kupy zalegające stół mapy i notatki, podniósł
głowę, rozejrzał się.
- Nadstawcie
uszu - powiedział opryskliwie do regestrantów. - Będę wydawał polecenia. Jego
podwładni zastygli w oczekiwaniu.
- Każdy z was
- zaczął - przysłuchiwał się wczorajszej przemowie wygłoszonej przez pana
marszałka polnego Coehoorna do chorążych i oficerów. Zwracam tedy uwagę
waszmościów, że to, co marszałek mówił do wojskowych, was nie dotyczy. Wy
macie do wykonania inne zadania i rozkazy. Moje rozkazy.
Evertsen
zamyślił się, potarł czoło.
Wojna zamkom,
pokój chatom, powiedział wczoraj dowódcom Coehoorn. Znacie taką zasadę, dodał
zaraz, uczyli was jej w akademii wojskowej. Zasada ta obowiązywała do dzisiaj,
od jutra macie o niej zapomnieć. Od jutra obowiązuje inna zasada, która teraz
będzie hasłem prowadzonej przez nas wojny. Hasło to i mój rozkaz brzmią: wojna
wszystkiemu, co żyje. Wojna wszystkiemu, czego ima się ogień. Macie zostawiać
za sobą spaloną ziemię. Od jutra niesiemy wojnę poza linię, za którą wycofamy
się po podpisaniu traktatu. My się wycofamy, ale tam, za linią, ma zostać
spalona ziemia. Królestwa Rivii i Aedirm mają być obrócone w popiół!
Przypomnicie sobie Sodden! Dzisiaj nadszedł czas odwetu!
Evertsen
chrząknął głośno.
- Zanim
wojacy zostawią za sobą spaloną ziemię - powiedział do milczących regestrantów
- waszym zadaniem jest wyciągnąć z tej ziemi i tego kraju wszystko, co się da,
wszystko, co może pomnożyć bogactwo naszej ojczyzny. Ty, Audegast, zajmiesz się
załadunkiem i wywozem już zebranych i zmagazynowanych płodów rolnych. To, co jeszcze
jest na polach, a czego nie zniszczą waleczni rycerze Coehoorna, należy
zebrać.
- Ludzi mam
mało, panie komorzy...
- Będzie dość
niewolników. Zagonicie ich do pracy. Marder i ty... Zapomniałem twego miana...
- Helvet.
Evan Helvet, panie komorzy.
- Zajmiecie
się żywym inwentarzem. Pogrupować w stada, zegnać do wyznaczonych punktów na
kwarantannę. Uważać na pryszczycę i inne zarazy. Sztuki chore lub podejrzane
ubić, padlinę spalić. Resztę pędzić na południe wyznaczonymi trasami.
- Rozkaz.
Teraz zadania
specjalne, pomyślał Evertsen, przypatrując się podkomendnym. Komu je
przydzielić? Wszystko młodziki, mleko pod nosem, mało jeszcze widzieli, niczego
nie doświadczyli... Ech, brak mi tamtych starych, bywałych komorników...
Wojny, wojny, ciągłe wojny... Wojacy giną licznie i często, ale komornicy,
uwzględniwszy proporcje, niewiele rzadziej. Ale wśród wojaków nie dostrzeżesz
uszczerbku, bo wciąż przychodzą nowi, bo każdy chce być wojakiem. A kto chce
być komornikiem albo regestrantem? Kto, pytany przez synów po powrocie, jakich
to czynów dokonał na wojnie, chce opowiadać, jak to mierzył korcem ziarno,
liczył śmierdzące skóry i ważył wosk, jak prowadził przez wyboiste, pokryte
wolim gównem drogi konwój wyładowanych łupem wozów, poganiał ryczące i beczące
stada, łykając kurz, smród i muchy...
Zadania
specjalne. Huta w Gulecie, z wielkimi piecami. Fryszarki, huta galmanu i wielka
kuźnica żelaza w Eysenlaan, pięćset centnarów rocznej produkcji. Konwi-sarnie i
manufaktury wełniane w Aldersbergu. Młyny słodowe, gorzelnie, tkalnie i
farbiarnie w Yengerbergu.,.
Zdemontować i
wywieźć. Tak rozkazał cesarz Emhyr, Biały Płomień Tańczący na Kurhanach Wrogów.
W dwóch słowach. Zdemontować i wywieźć, Eyertsen.
Rozkaz to
rozkaz. Musi być wykonany.
Pozostaje
najważniejsze. Kopalnie kruszców i ich urobek. Moneta. Kosztowności. Dzieła
sztuki. Ale tym zajmę się sam. Osobiście.
Obok
widocznych na horyzoncie czarnych słupów dymu wyrosły następne. I następne.
Armia wprowadzała w życie rozkazy Coehoorna. Królestwo Aedirn stawało się
krainą pożarów.
Drogą,
hurkocąc i wzbijając tumany kurzu, ciągnęła długa kolumna maszyn oblężniczych.
Na wciąż broniący się Aldersberg. I na Yengerberg, stolicę króla Demawen-da.
Peter
Evertsen patrzył i liczył. Kalkulował. Przeliczał. Peter Evertsen był wielkim
komorzym Cesarstwa, w czasie wojny pierwszym komornikiem armii. Pełnił ten
urząd od dwudziestu pięciu lat. Liczby i kalkulacja, to było całe jego życie.
Mangonela
kosztuje pięćset florenów, trebuszeta dwieście, petraria minimum sto
pięćdziesiąt, najprostsza bali-sta osiemdziesiąt. Wyszkolona obsługa pobiera
dziewięć i pół florena miesięcznego żołdu. Kolumna, która ciągnie na
Yengerberg, jest, wliczywszy konie, woły i drobny sprzęt, warta minimum trzysta
grzywien. Z grzywny, inaczej marki czystego kruszcu ważącej pół funta, bije
się sześćdziesiąt florenów. Roczny urobek dużej kopalni to pięć, sześć tysięcy
grzywien...
Kolumnę
oblężniczą wyprzedziła lekka jazda. Po znakach na proporcach Evertsen
rozpoznał taktyczną chorągiew księcia Winneburga, jedną z tych przerzuconych z
Cintry. Tak, pomyślał, ci mają się z czego cieszyć. Bitwa wygrana, armia z
Aedirn w rozsypce. Oddziały odwodowe nie będą rzucone do ciężkiej walki z
regularnym wojskiem. Będą ścigać wycofujących się, znosić rozproszone,
pozbawione dowódców grupy, będą mordować, grabić i palić. Cieszą się, bo
zapowiada się przyjemna, wesoła wojenka. Wojenka, która nie utrudzi. I nie
zabije.
Evertsen
kalkulował.
Chorągiew
taktyczna łączy dziesięć zwykłych chorągwi i liczy dwa tysiące konnych. Choć
Winneburczycy nie wejdą już zapewne do żadnej dużej bitwy, w potyczkach polegnie
nie mniej niż jedna szósta stanu. Potem będą obozy i biwaki, zepsute żarcie,
brud, wszy, komary, skażona woda. Przyjdzie to, co zawsze, co nieuniknione:
tyfus, dyzenteria i malaria, które zabiją nie mniej niż jedną czwartą. Do tego
doliczyć trzeba ryczałt - wypadki nieprzewidziane, zwykle około jednej piątej
stanu. Do domu wróci ośmiuset. Nie więcej. A zapewne mniej.
Gościńcem
przeszły następne chorągwie, za jazdą pojawiły się korpusy piechoty.
Maszerowali łucznicy w żółtych kabatach i okrągłych hełmach, kusznicy w
płaskich kapa-linach, pawężnicy i pikinierzy. Za nimi szli tarczownicy,
opancerzeni jak raki weterani z Vicovaro i Etolii, dalej kolorowa zbieranina -
zaciężni knechci z Metinny, naje-, mnicy z Thurn, Maecht, Geso i Ebbing...
Pomimo upału
oddziały maszerowały dziarsko, wzbijany żołnierskimi buciorami pył kłębił się
nad drogą. Łomotały bębny, powiewały proporce, chwiały się i błyszczały
żeleźca pik, oszczepów, halabard i gizarm. Wojacy maszerowali raźnie i wesoło.
To szła armia zwycięska. Armia niezwyciężona. Dalej, chłopy, naprzód, do boju!
Na Vengerberg! Wykończyć wroga, zemścić się za Sodden! Użyć wesołej wojaczki,
napchać sakwy łupem i do domu, do domu!
Evertsen
patrzył. I liczył.
***
- Vengerberg
padł po tygodniu oblężenia - dokończył Jaskier. - Zdziwi cię, ale tam cechy
dzielnie i do końca broniły baszt i wyznaczonych odcinków muru. Wyrżnięto więc
całą załogę i ludność miasta, coś około sześciu tysięcy ludzi. Na wieść o tym
zaczęła się wielka ucieczka. Rozbite pułki i ludność cywilna zaczęły masowo
uchodzić do Temerii i Redanii. Tłumy uciekinierów ciągnęły Doliną Pontaru i
przełęczami Mahakamu. Ale nie wszystkim udało się uciec. Konne zagony
Nilfgaardczyków poszły za nimi, odcinały drogę ucieczki... Wiesz, o co
chodziło?
- Nie wiem.
Nie znam się na... Nie znam się na wojnie, Jaskier.
- Chodziło o
jeńców. O niewolników. Chcieli zagarnąć w niewolę jak najwięcej ludzi. To dla
Nilfgaardu najtańsza siła robocza. Dlatego tak zawzięcie prześladowali
uciekinierów. Tb było wielkie polowanie na ludzi, Geralt. Łatwe polowanie. Bo
wojsko uciekło, a uchodzących ludzi nikt nie bronił.
- Nikt?
- Prawie
nikt.
***
- Nie
zdążymy... - wycharczał Villis, oglądając się. - Nie zdołamy ujść... Psiakrew,
granica już tak blisko... Tak blisko...
Rayla stanęła
w strzemionach, spojrzała na gościniec wijący się wśród pokrytych borem wzgórz.
Droga, jak okiem sięgnąć, usiana była porzuconym dobytkiem, trupami koni,
zepchniętymi na pobocza wozami i wózkami. Za nimi, zza lasów, biły w niebo
czarne słupy dymów. Słychać było coraz bliższy wrzask, narastające odgłosy
walki.
- Wykańczają
tylną straż... - Villis otarł twarz z sadzy i potu. - Słyszysz, Rayla? Dogonili
tylną straż i wycinają ich w pień! Nie zdążymy!
- Teraz my
jesteśmy tylną strażą - powiedziała sucho najemniczka. - Teraz nasza kolej.
Villis
pobladł, któryś z przysłuchujących się żołnierzy westchnął głośno. Rayla
szarpnęła wodze, obróciła chrapiącego ciężko, z trudem unoszącego łeb
wierzchowca.
- I tak nie
zdołamy ujść - powiedziała spokojnie. - Konie za chwilę padną. Zanim dojdziemy
do przełęczy, dopędzą nas i zarąbią.
- Rzućmy
wszystko i zapadnijmy w lasy - powiedział Villis, nie patrząc na nią. -
Pojedynczo, każdy za siebie. Może się uda... przeżyć.
Rayla nie
odpowiedziała, wzrokiem i ruchem głowy wskazała na przełęcz, na szlak, na ostatnie
szeregi długiej kolumny uciekinierów ciągnących ku granicy. Villis zrozumiał.
Zaklął wstrętnie, zeskoczył z siodła, zachwiał się, oparł na mieczu.
- Z koni! -
krzyknął chrapliwie do żołnierzy. - Tarasować gościniec czym się da! Czego się
gapicie? Raz matka rodziła i zdycha się ino raz! Jesteśmy wojsko! Jesteśmy
straż tylna! Musimy zatrzymać pościg, opóźnić...
Zamilkł.
- Jeśli
opóźnimy pościg, ludzie zdołają przejść do Temerii, na tamtą stronę gór -
dokończyła Rayla, też zsiadając z konia. - Tam są kobiety i dzieci. Co tak
wytrzeszczacie gały? To nasze rzemiosło. Za to nam płacą, zapomnieliście?
Żołnierze
popatrzyli po sobie. Przez moment Rayla sądziła, że jednak umkną, że poderwą
mokre i wycieńczone konie do ostatniego, niemożliwego wysiłku, że pognają za
kolumną uchodzących, ku zbawczej przełęczy. Myliła się. Źle ich oceniała.
Przewrócili
na gościniec wóz. Szybko zbudowali barykadę. Prowizoryczną. Niską. Absolutnie
niewystarczającą.
Nie czekali
długo. Do wąwozu wpadły dwa konie, chrapiące, potykające się, sypiące płatami
piany. Tylko jeden niósł jeźdźca.
- Blaise!
- Gotujcie
się... - najemnik zsunął się z siodła w ramiona żołnierzy. - Gotujcie się,
psiamać... Są tuż za mną...
Koń
zachrapał, tanecznie postąpił bokiem kilka kroków, upadł na zad, ciężko runął
na bok, wierzgnął, wyciągnął szyję, zarżał przeciągle.
- Rayla... -
wycharczał Blaise, odwracając wzrok. -Dajcie... Dajcie mi coś. Straciłem
miecz...
Wojowniczka,
patrząc na bijące w niebo dymy pożarów, wskazała ruchem głowy topór oparty o
przewrócony wóz. Blaise chwycił broń, zatoczył się. Lewą nogawkę miał
przesiąkniętą krwią.
- Co z
innymi, Blaise?
- Wyrżnęli
ich - stęknał najemnik. - Wszystkich. Cały oddział... Rayla, to nie
Nilfgaard... To Wiewiórki... To elfy nas dognały. Scoia'tael idą przodem, przed
Nilfgaardczykami.
Jeden z
żołnierzy jęknął rozdzierająco, drugi ciężko usiadł na ziemi, zasłaniając twarz
dłońmi. Villis zaklął, dociągając rzemienie półpancerza.
- Na miejsca!
- wrzasnęła Rayla. - Za zaporę! Nie wezmą nas żywych! Obiecuję wam!
Villis
splunął, po czym szybko zerwał z naramiennika trójkolorową,
czarno-złoto-czerwoną kokardę wojsk specjalnych króla Demawenda, cisnął ją w
zarośla. Rayla, wygładzając i czyszcząc własną odznakę, uśmiechnęła się krzywo.
- Nie wiem,
czy ci to pomoże, Villis. Nie wiem.
- Obiecałaś,
Rayla.
- Obiecałam.
I dotrzymam obietnicy. Na miejsca, chłopaki! Kusze i łuki w garść!
Nie czekali
długo.
Gdy odparli
pierwszą falę, zostało ich tylko sześcioro. Walka była krótka, ale zażarta.
Zmobilizowani żołnierze z Yengerbergu bili się jak szatani, zaciekłością nie
ustępowali najemnikom. Żaden nie chciał wpaść żywy w ręce Scoia'tael. Woleli
umrzeć w boju. I umierali przeszywani strzałami, umierali od pchnięć oszczepów
i ciosów mieczy. Blaise umarł leżąc, zadźgany sztyletami przez dwóch elfów,
którzy zwalili się na niego, ściągnąwszy z zapory. Żaden z tych elfów nie
wstał. Blaise też miał sztylet.
Scoia'tael
nie dali im odpocząć. Runęło na nich drugie komando. Villis, po raz trzeci
pchnięty oszczepem, upadł.
- Rayla! - krzyknął
niewyraźnie. - Obiecałaś! Najemniczka, kładąc trupem kolejnego elfa, odwróciła
się szybko.
- Bywaj,
Villis - oparła leżącemu sztych miecza poniżej mostka i pchnęła silnie. - Do
zobaczenia w piekle!
Po chwili
była sama. Scoia'tael otaczali ją ze wszystkich stron. Wojowniczka, umazana
krwią od stóp do głowy, uniosła miecz, zawirowała, potrząsnęła czarnym
warkoczem. Stała wśród trupów, straszna, wykrzywiona jak demon. Elfy cofnęły
się.
- Chodźcie! -
krzyknęła dziko. - Na co czekacie? Nie weźmiecie mnie żywej! Jestem Czarna
Rayla!
- Glaeddyv
vort, beanna - powiedział spokojnie jasnowłosy piękny elf o twarzy cherubina i
wielkich chabrowych oczach dziecka. Wyłonił się zza otaczających ją, wciąż
wahających się Scoia'tael. Jego biały jak śnieg koń chrapał, mocno machał głową
w dół i w górę, energicznie grzebał kopytem przesiąknięty krwią piasek
gościńca.
- Glaeddyv
vort, beanna - powtórzył jeździec. - Rzuć miecz, niewiasto.
Najemniczka
zaśmiała się makabrycznie, otarła twarz mankietem rękawicy, .rozmazując pot
zmieszany z kurzem i krwią.
- Mój miecz
zbyt wiele kosztował, by nim rzucać, elfie! - krzyknęła. - Żeby go wziąć,
będziesz musiał łamać mi palce! Jestem Czarna Rayla! No, chodźcie!
Nie czekała
długo.
***
- Nikt nie
przyszedł Aedirn z odsieczą? - spytał wiedźmin po dłuższej chwili. - Istniały
przecież podobno sojusze. Układy o wzajemnej pomocy... Traktaty...
- Redania -
odchrząknął Jaskier - jest w chaosie po śmierci Vizimira. Wiesz o tym, że król
Vizimir został zamordowany?
- Wiem.
- Rządy
objęła królowa Hedwig, ale w kraju zapanowało bezhołowie. I terror. Polowanie
na Scoia'tael i nilfgaardzkich szpiegów. Dijkstra szalał po całym kraju, szafoty
spłynęły krwią. Dijkstra nadal nie może chodzić. Noszą go w lektyce.
- Domyślam
się. Ścigał cię?
- Nie. Mógł,
ale nie ścigał. Ach, nieważne. W każdym razie pogrążona w chaosie Redania nie
była w stanie wystawić armii mogącej wesprzeć Aedirn.
- A Temeria?
Dlaczego król Foltest z Temerii nie wspomógł Demawenda?
- Gdy tylko
zaczęła się agresja w Dol Angra - powiedział cicho Jaskier - Emhyr var Emreis
wysłał poselstwo do Wyzimy...
***
- Do diabła -
syknął Bronibor, patrząc na zamknięte drzwi. - Nad czym oni tak długo debatują?
Dlaczego Foltest w ogóle zniżył się do negocjacji, dlaczego udzielił audiencji
temu nilfgaardzkiemu psu? Należało go ściąć i odesłać Emhyrowi głowę! W worku!
- Na bogów,
wojewodo - zachłysnął się kapłan Wille-mer. - Toć to poseł! Osoba posła jest
święta i nietykalna! Nie godzi się...
- Nie godzi?
Powiem wam, co się nie godzi! Nie godzi się stać bezczynnie i przyglądać się,
jak najeźdźca pustoszy kraje, z którymi jesteśmy w przymierzu! Lyria już
padła, a Aedirn pada! Demawend samotnie nie zatrzyma Nilfgaardu! Należy
natychmiast wysłać do Aedirn korpus ekspedycyjny, trzeba odciążyć Demawenda
uderzeniem na lewy brzeg Jarugi! Tam jest mało wojska, większość chorągwi
przerzucili do Dol Angra! A my tutaj obradujemy! Zamiast się bić, gadamy! A do
tego gościmy nilfgaardzkiego posła!
- Milczcie,
wojewodo - książę Hereward z Ellander skarcił starego wojaka zimnym
spojrzeniem. - To jest polityka. Trzeba umieć spojrzeć nieco dalej niż koniec
końskiego łba i lancy. Trzeba wysłuchać posła. Cesarz Emhyr nie wysłał go do
nas bez przyczyny.
- Pewnie, że
nie bez przyczyny - warknął Bronibor. -Emhyr rozgramia właśnie Aedirn i wie, że
jeśli wkroczymy, a z nami Redania i Kaedwen, to pobijemy go, wyrzucimy za Dol
Angra, do Ebbing. Wie, że jeśli uderzymy na Cintrę, ugodzimy go w miękki
brzuch, zmusimy do walki na dwa fronty! Tego się boi! Usiłuje więc zastraszyć
nas, byśmy nie interweniowali. Z takim, nie innym zadaniem przyjechał tu
nilfgaardzki poseł!
- Należy więc
wysłuchać posła - powtórzył książę. - I podjąć decyzję zgodną z interesami
naszego królestwa. Demawend nierozsądnie sprowokował Nilfgaard i teraz ponosi
konsekwencje. A mnie wcale niespieszne umierać za Vengerberg. To, co dzieje się
w Aedirn, to nie nasza sprawa.
- Nie nasza?
Co wy, u kroćset diabłów, pleciecie? To, że Nilfgaardczycy są w Aedirn i Lyrii,
na prawym brzegu Jarugi, to, że oddziela nas od nich wyłącznie Mahakam,
uważacie za cudzą sprawę? Trzeba nie mieć krztyny rozumu...
- Dosyć tych
sporów - ostrzegł Willemer. - Ani słowa więcej. Król idzie.
Drzwi sali
otwarły się. Członkowie rady królewskiej wstali, szurając krzesłami. Wiele krzeseł
było pustych. Hetman koronny i większość dowódców było przy oddziałach, w
Dolinie Pontaru, w Mahakamie i nad Jarugą. Puste były też krzesła zajmowane
zwykle przez czarodziejów. Czarodzieje... Tak, pomyślał kapłan Willemer,
miejsca zajmowane przez czarodziejów tu, na królewskim dworze w Wyzimie,
pozostaną puste bardzo długo. Kto wie, czy nie na zawsze.
Król Foltest
szybko przemierzył salę, stanął przy tronie, ale nie usiadł, pochylił się
tylko, opierając pięści o stół. Był bardzo blady.
- Vengerberg
jest oblężony - powiedział cicho król Temerii - i będzie wzięty lada godzina.
Nilfgaard niepowstrzymanie prze na północ. Okrążone oddziały jeszcze walczą,
ale to już niczego nie zmieni. Aedirn jest stracone. Król Demawend zbiegł do
Redanii. Los królowej Meve jest nieznany.
Rada
milczała.
- Naszą
wschodnią granicę, to znaczy wylot Doliny Pontaru, Nilfgaardczycy osiągną za
kilka dni - ciągnął Foltest, nadal bardzo cicho. - Hagge, ostatnia forteca
Aedirn, nie utrzyma się długo, a Hagge to już nasza wschodnia granica. A na
naszej granicy południowej... stała się rzecz bardzo zła. Król Ervyll z Verden
złożył hołd lenny imperatorowi Emhyrowi. Poddał i otworzył twierdze u ujścia
Jarugi. W Nastrogu, Rozrogu i Bodrogu, które miały strzec naszego skrzydła,
stoją już nilfgaardzkie załogi.
Rada
milczała.
- Dzięki temu
- ciągnął Foltest - Ervyll zachował tytuł królewski, ale jego suzerenem jest
Emhyr. Verden jest więc jeszcze formalnie królestwem, ale w praktyce już
nilfgaardzką prowincją. Czy rozumiecie, co to oznacza? Sytuacja się odwróciła.
Verdeńskie twierdze i ujście Jarugi są w rękach Nilfgaardu. Nie mogę
przystąpić do forsowania rzeki. I nie mogę osłabić stojącej tam armii, formując
korpus, który miałby wkroczyć do Aedirn i wesprzeć wojska Demawenda. Nie mogę
tego uczynić. Ciąży na mnie odpowiedzialność za mój kraj i za mych poddanych.
Rada
milczała.
- Cesarz
Emhyr var Emreis, imperator Nilfgaardu - podjął król - złożył mi propozycję...
układu. Przyjąłem tę propozycję. Zaraz wyłożę
wam, na czym ten układ polega. A wy, gdy mnie wysłuchacie, zrozumiecie...
Przyznacie, że... Powiecie...
Rada
milczała.
- Powiecie...
- dokończył Foltest. - Powiecie, że przynoszę wam pokój.
***
- Tak więc
Foltest schował ogon pod siebie - mruknął wiedźmin, łamiąc w palcach kolejny
patyczek. - Dogadał się z Nilfgaardem. Zostawił Aedirn na łasce losu...
- Tak -
potwierdził poeta. - Wprowadził jednak wojska do Doliny Pontaru, zajął i
obsadził twierdzę Hagge. A Nilfgaardczycy nie weszli na przełęcze Mahakamu i
nie przekroczyli Jarugi w Sodden, nie zaatakowali Brugge, które po kapitulacji
i hołdzie Ervylla mają w kleszczach. To była bez wątpienia cena neutralności
Temerii.
- Ciri miała
rację - szepnął wiedźmin. - Neutralność... Neutralność zwykle bywa podła.
- Co?
- Nic. A co z
Kaedwen, Jaskier? Dlaczego Henselt z Kaedwen nie wspomógł Demawenda i Meve?
Przecież mieli pakt, łączyło ich przymierze. A jeśli nawet Henselt, wzorem
Foltesta, szcza na podpisy i pieczęcie na dokumentach i za nic ma królewskie
słowo, to chyba nie jest głupi? Czy nie rozumie, że po upadku Aedim i układzie
z Temerią kolej na niego, że jest następny na nilfgaardzkiej liście? Kaedwen
winno wesprzeć Demawenda z rozsądku. Nie ma już na świecie wiary ani prawdy,
ale chyba istnieje na świecie rozsądek? Co, Jaskier? Jest jeszcze na świecie
rozsądek? Czy już zostały na nim tylko skurwysyństwo i pogarda?
Jaskier
odwrócił głowę. Zielone latarenki były blisko, otaczały ich zwartym
pierścieniem. Nie zauważył tego wcześniej, ale teraz zrozumiał. Wszystkie
driady przysłuchiwały się jego opowieści.
- Milczysz -
powiedział Geralt. - A to znaczy, że Ciri miała rację. Że Codringher miał
rację. Wszyscy mieli rację. Tylko ja, naiwny, anachroniczny i głupi wiedźmin,
nie miałem racji.
***
Setnik Digod,
znany pod przezwiskiem Półgarniec, odchylił płachtę namiotu, wszedł, sapiąc
ciężko i warcząc gniewnie. Dziesiętnicy zerwali się z miejsc, przybierając
wojskowe postawy i miny. Zyvik zręcznie narzucił kożuch na stojącą wśród siodeł
baryłeczkę wódki, zanim wzrok setnika zdążył przyzwyczaić się do półmroku. Nie
chodziło o to, by Digod był akurat zagorzałym przeciwnikiem picia na służbie i
w obozie, ale raczej o to, by ocalić baryłkę. Przezwisko setnika nie brało się
znikąd - wieść głosiła, że w sprzyjających warunkach zdolen był dziarsko i w
imponującym czasie wyżłopać pół garnca przepalanki. Kazionny żołnierski kubek o
pojemności kwarty setnik wychylał jak półkwaterkę, od jednego machu, i rzadko
kiedy moczył sobie przy tym uszy.
- No i jak,
panie setnik? - spytał Bodę, dziesiętnik strzelców. - Co tam uradzili wielmożni
komendanci? Jakie rozkazy? Przekraczamy granicę? Mówcież!
- Zaraz -
stęknął Półgarniec. - Ależ upał, ażeby to cholera... Zaraz wszystko wam wyłożę.
Ale wpierw dajcie się czegoś napić, bo mi gardziel wyschła na wiór. A nie
gadajcie aby, że nie macie, bo gorzałką niesie od namiotu na wiorstę. I wiem,
skąd niesie. O, spod tamtego kożucha.
Zyvik,
mamrocząc klątwy, wydobył baryłkę. Dziesiętnicy zbili się w ciasną grupkę,
zabrzęczały czarki ł cynowe kubki.
- Aaaach -
setnik otarł wąsy i oczy. - Uuuuuch, ależ świństwo niedobre. Lej jeszcze,
Zyvik.
- Nuże,
gadajcie wraz - niecierpliwił się Bodę. - Jakie rozkazy? Idziemy na
Nilfgaardczyków czy dalej sterczymy na rubieży niczym kuśki na weselu?
- Ckni się
wam do bitki? - Półgarniec zacharczał przeciągle, splunął, przysiadł ciężko na
kulbace. - Tak wam pilno za rubież, do Aedirn? Spiera was, hę? Zajadłe z was
wilczki, nic, jeno kłami błyskacie.
- A tak -
powiedział zimno mały Stahler, przestępując z nogi na nogę. Obie, jako stary kawalerzysta,
miał krzywe jak pałąki. - A tak, panie setnik. Piątą noc w butach śpimy, w
gotowości. To i chcemy wiedzieć, co ma być. Albo bitka, albo nazad do fortu.
- Idziemy za
rubież - oznajmił krótko Półgarniec. -Jutro o świtaniu. Pięć chorągwi, Bura przodem.
A nynie baczność, bo nynie powiem, co nam, setnikom i chorążym, nakazali
wojewoda i wielmożny pan margraf Mansfeld z Ard Carraigh, któren wprost od
króla przybył. Naszpicujcie uszy, bo dwa razy gadał nie będę. A niezwyczajne to
rozkazy.
W namiocie
zrobiło się cicho.
-
Nilfgaardczycy przeszli przez Dol Angra - powiedział setnik. - Stłamsili
Lyrię, we cztery dni doszli do Aldersbergu, tam w walnej bitwie rozbili w puch
armię De-mawenda. Z marszu, po ledwie sześciu dniach oblężenia, wzięli zdradą
Vengerberg. Nynie chyżo idą na pomoc, spychają wojska z Aedirn ku dolinie
Pontaru i ku Dol Blathanna. Idą ku nam, ku Kaedwen. Tedy rozkaz dla Burej
Chorągwi jest taki: przejść rubież i iść forsownie na południe, prosto ku
Dolinie Kwiatów. We trzy dni mus nam stanąć nad rzeczką Dyfne. Powtarzam, we
trzy dni, znaczy się, rysią będziemy szli. Za rzeczkę Dyfne ani kroku. Ani
kroku, powtarzam. Wnet na tamtym brzegu pokażą się Nilfgaardczycy. Z tymi,
baczność teraz i uwaga, walki nie podejmować. Żadną miarą, zrozumiano? Nawet
jeśliby gdzie próbowali przejść rzeczkę, to tylko się im pokazać, znaki im
pokazać, żeby wiedzieli, że to my, kaedweńskie wojsko.
W namiocie
zrobiło się jeszcze ciszej, chociaż wydawało się, że ciszej być nie może.
- Jakże to? -
bąknął wreszcie Bodę. - Nilfgaardczyków nie bić? Na wojnę idziem czy nie? Jakże
to, panie setnik?
- Rozkaz
taki. Nie idziemy na wojnę, jeno... - Półgarniec podrapał się w szyję. - Jeno
z bratnią pomocą. Przekraczamy rubież, by dać ochronę ludziom z Górnego Aedirn...
Wróć, co ja gadam... Nie z Aedirn, jeno z Dolnej Marchii. Tak rzekł wielmożny
margraf Mansfeld. Tak i tak, prawił, Demawend poniósł klęskę, wykopyrtnął się i
leży, jak długi, bo źle rządził i politykę miał do rzyci. I tak z nim już
koniec i z całym Aedirn. Nasz król Demawendowi mnogo pożyczył grosza, bo mu
pomocy udzielał, nie Iza takiemu bogactwu przepadać, nynie czas ten pieniądz odzyszczyć
z procentem. Nie możemy też pozwolić, by nasi ziomkowie i bracia z Dolnej
Marchii poszli w nilfgaardzką niewolę. Musimy ich, ten tego, wyzwolić. Bo nasze
to odwieczne ziemie, Dolna Marchia, kiedyś pod berłem Kaedwen te ziemie były i
nynie pod to berło wrócą. Aż po rzeczkę Dyfne. Taki to układ zawarł nasz
miłościwy król Henselt z Emhyrem z Nilfgaardu. Ale układ układem, a Bura
Chorągiew ma nad rzeką stać. Zrozumieliście?
Nikt nie
odpowiedział. Półgarniec skrzywił się, machnął ręką.
- A, pies was
chędożył, gównoście zrozumieli, widzę. Ale nie frasujcie się, bo i ja niewiele.
Ale od rozumienia to jest jegomość król, grabiowie, wojewodowie i panowie
szlachta. A myśmy są wojsko! Nam słuchać rozkazu: dojść do rzeczki Dyfne we
trzy dni, tam stanąć i stać jak mur. I tyle. Nalej, Zyvik.
- Panie
setnik... - zająknął się Zyvik. - A co będzie... Co będzie, jeśli wojsko z
Aedirn opór stawi? Szlak zagrodzi? Przecie zbrojnie przez ich kraj idziem. Co
wtedy?
- A jeśli
nasi ziomkowie i bracia - podchwycił zjadliwie Stahler - ci, co to ich niby
mamy wyzwolić... Gdyby zaczęli z łuków szyć, kamieniami ciskać? Hę?
- Mamy we
trzy dni stanąć nad Dyfne - rzekł z naciskiem Półgarniec. - Nie później. Kto
by nas chciał opóźniać albo zatrzymywać, widno nieprzyjaciel. A nieprzyjaciela
na mieczach roznieść trzeba. Ale uwaga i baczność! Słuchać rozkazu! Siół ni
chałup nie palić, ludziom dobytku nie brać, nie rabować, bab nie gwałcić!
Zakarbować w pamięci sobie i żołnierzom, bo kto ten rozkaz złamie, pójdzie na
stryk. Wojewoda z dziesięć razy to powtarzał: nie idziem, kurwa, z najazdem,
ale z braterską pomocą! Czego zęby szczerzysz, Stahler? To rozkaz, psiamać! A
teraz biegiem do dziesiątek, postawić mi wszystkich na nogi, konie i rynsztunek
mają lśnić jak miesiąc w pełni! Na przedwieczerzu wszystkie chorągwie do
musztrunku staną, sam wojewoda będzie musztrował z chorążymi. Jeśli się przez
którą dziesiątkę wstydu najem, popamięta mnie dziesiętnik, oj, popamięta!
Wykonać!
Zyvik wyszedł
z namiotu jako ostatni. Mrużąc porażone słońcem oczy, obserwował panujący w
obozie rozgardiasz. Dziesiętnicy spieszyli do oddziałów, setnicy biegali i
klęli, szlachta, korneci i paziowie plątali się pod nogami. Pancerni z Bań Ard
kłusowali po polu, wzbijając tumany pyłu. Upał był straszliwy.
Zyvik
przyspieszył kroku. Minął czterech przybyłych wczorajszego dnia skaldów z Ard
Carraigh, siedzących w cieniu rzucanym przez bogato zdobiony namiot margrafa.
Skaldowie właśnie układali balladę o zwycięskiej operacji wojskowej, o geniuszu
króla, roztropności dowódców i męstwie prostego żołnierza. Jak zwykle, robili
to przed operacją, by nie tracić czasu.
- Witali nas
nasi bracia, witali chleeebem, solą... - zaśpiewał dla próby jeden ze skaldów.
- Zbawców i wyswobodzicieli swych witali, witali chleeebem, solą... Hej,
Hrafhir, podrzuć jakiś niebanalny rym do „solą"!
Drugi skald
podrzucił rym. Zyvik nie dosłyszał jaki.
Obozująca
wśród wierzb nad stawem dziesiątka poderwała się na jego widok.
- Gotować
się! - wrzasnął Zyvik, stając na tyle daleko, by jego chuch nie wpłynął na
morale podkomendnych. - Nim się słoneczko na cztery palce podniesie, wszyscy do
przeglądu! Wszystko ma się błyszczeć jak to słoneczko właśnie, broń,
rynsztunek, rząd, koń zarówno! Będzie musztrunek, jeśli się przez którego przed
setnikiem wstydu najem, nogi powyrywam takiemu synowi! Żywo!
- Idziem w
bój - domyślił się jezdny Kraska, szybko wpychając koszulę do spodni. - Idziem
w bój, panie dziesiętnik?
- A cożeś
myślał? Że na tańce, na Zażynek? Przechodzimy rubież. Jutro o świtaniu rusza
cała Bura Chorągiew. Setnik nie rzekł, w jakim szyku, ale przecie nasza
dziesiątka przodem pójdzie jako zwykle. No, żwawiej, ruszcie dupy! Zaraz,
wróć. Powiem od razu, bo potem czasu nie stanie pewnikiem. To nie będzie zwykła
wojaczka, chłopy. Jakąś durnote nowoczesną wymyślili wielmożni. Jakieś
wyzwalanie, czy coś takiego. Nie idziem wroga bić, ale na te, no, nasze odwieczne
ziemie, z tą, jak jej tam, braterską pomocą. Tedy baczność, co powiem:
ludzisków z Aedirn nie ruszać, nie grabić...
- Jakże to? -
rozdziawił gębę Kraska. - Jakże to: nie grabić? A czymże konie karmić będziem,
panie dziesiętnik?
- Paszę dla
koni grabić, więcej nic. Ale ludzi nie siec, chałup nie palić, upraw nie
niszczyć... Zawrzyj gębę, Kraska! To nie wiec gromadzki, to wojsko, taka wasza
mać! Rozkazu słuchać, bo inaczej na stryk! Rzekłem, nie mordować, nie palić,
bab...
Zyvik
przerwał, zamyślił się.
- Baby -
dokończył po chwili - gwałcić po cichu i tak, coby nikt nie widział.
***
- Na moście
na rzece Dyfne - dokończył Jaskier -uścisnęli sobie dłonie. Margrabia Mansfeld
z Ard Carraigh i Menno Coehoorn, głównodowodzący nilfgaardzki-mi wojskami z Dol
Angra. Uścisnęli sobie dłonie, nad krwawiącym, dogorywającym królestwem Aedirn,
pieczętując bandycki podział łupów. Najobrzydliwszy z gestów, jaki znała
historia.
Geralt
milczał.
- Jeśli już
jesteśmy przy obrzydliwościach - powiedział po chwili nieoczekiwanie spokojnie
- to co z czarodziejami, Jaskier? Myślę o tych z Kapituły i Rady.
- Przy
Demawendzie nie pozostał żaden - zaczął po chwili poeta. - A Foltest
wszystkich, którzy mu służyli, wypędził z Temerii. Filippa jest w Tretogorze,
pomaga królowej Hedwig w opanowaniu chaosu, jaki wciąż panuje w Redanii. Jest
z nią Triss i jeszcze trzech, imion nie pamiętam. Kilku jest w Kaedwen. Wielu
uciekło do Kovi-ru i Hengfors. Wybrali neutralność, bo Esterad Thyssen i
Niedamir, jak wiesz, byli i są neutralni.
- Wiem. A
Vilgefortz? I ci, którzy z nim trzymali?
- Vilgefortz
zniknął. Spodziewano się, że wypłynie w zdobytym Aedirn, jako namiestnik
Emhyra... Ale ślad po nim zaginał. Po nim i po wszystkich jego wspólnikach.
Oprócz...
- Mów,
Jaskier.
- Oprócz
jednej czarodziejki, która została królową.
***
Filavandrel
aep Fidhail w milczeniu czekał na odpowiedź. Królowa też milczała wpatrzona w
okno. Okno wychodziło na ogrody, jeszcze do niedawna będące dumą i chlubą
poprzedniego władcy Dol Blathanna, namiestnika tyrana z Yengerbergu. Uciekając
przed Wolnymi Elfami, idącymi w awangardzie wojsk cesarza Emhyra, ludzki
namiestnik zdążył wywieźć z pradawnego elfiego pałacu większość cennych
rzeczy, nawet część mebli. Ale ogrodów zabrać nie mógł. Zniszczył je.
- Nie, Filavandrel
- powiedziała wreszcie królowa. -Na to jeszcze za wcześnie, o wiele za
wcześnie. Nie myślmy o rozszerzaniu naszych granic, bo na razie nie jesteśmy
nawet pewni dokładnego ich przebiegu. Henselt z Kaedwen ani myśli przestrzegać
układu i wycofać się znad Dyfne. Szpiedzy donoszą, że wcale nie porzucił myśli
o agresji. Może uderzyć na nas lada dzień.
- A więc nie
osiągnęliśmy niczego.
Królowa wolno
wyciągnęła rękę. Motyl niepylak, który wleciał przez okno, usiadł na jej
koronkowym mankiecie, złożył i rozłożył czubato zakończone skrzydełka.
-
Osiągnęliśmy więcej - powiedziała królowa, cicho, by nie spłoszyć motyla - niż
mogliśmy się spodziewać. Po stu latach odzyskaliśmy wreszcie naszą Dolinę
Kwiatów...
- Nie
nazywałbym jej tak - uśmiechnął się smutno Filavandrel. - Teraz, po przejściu
wojsk, jest to raczej Dolina Popiołów.
- Mamy znowu
nasz własny kraj - dokończyła królowa, przyglądając się motylowi. - Znowu
jesteśmy Ludem, nie wygnańcami. A popiół użyźnia. Wiosną Dolina zakwitnie
znowu.
- To za mało,
Stokrotko. Ciągle za mało. Spuściliśmy z tonu. Jeszcze niedawno chwaliliśmy
się, że zepchniemy ludzi do morza, zza którego przybyli. A teraz zacieśniliśmy
nasze granice i ambicje do Dol Blathanna...
- Emhyr
Deithwen dał nam Dol Blathanna w podarunku. Czego ode mnie oczekujesz,
Filavandrel? Mam żądać więcej? Nie zapominaj, że nawet w przyjmowaniu darów
należy zachować umiar. Zwłaszcza jeżeli chodzi o dary Emhyra, bo Emhyr niczego
nie daje za darmo. Ziemie,
które nam darował, musimy utrzymać. A siły, którymi
dysponujemy, z ledwością wystarczą na utrzymanie Dol Blathanna.
- Wycofajmy
komanda z Tfemerii, Redanii i Kaedwen -zaproponował białowłosy elf. - Wycofajmy
wszystkich walczących z ludźmi Scoia'tael. Jesteś teraz królową, Enid, oni
posłuchają twego rozkazu. Teraz, gdy mamy już nasz własny spłachetek ziemi, ich
walka nie ma sensu. Ich obowiązkiem jest teraz wrócić tu i bronić Doliny
Kwiatów. Niech walczą jako wolny lud w obronie własnych granic. A teraz giną
jak rozbójnicy po lasach!
Elfka
opuściła głowę.
- Emhyr nie
wyraża na to zgody - szepnęła. - Komanda mają walczyć nadal.
- Dlaczego? W
jakim celu? - Filavandrel aep Fidhail wyprostował się gwałtownie.
- Powiem ci
więcej. Nie wolno nam ich wspierać i pomagać im. To był warunek Foltesta i
Henselta. Temeria i Kaedwen będą respektować naszą władzę nad Dol Blathanna,
ale tylko wówczas, gdy oficjalnie potępimy walkę Wiewiórek i odetniemy się od
nich.
- Te dzieci
umierają, Stokrotko. Umierają co dnia, giną w nierównej walce. Po tajnych
układach z Emhyrem ludzie rzucą się na komanda i zgniotą je. To są nasze
dzieci, nasza przyszłość! Nasza krew! A ty mi oznajmiasz, że mamy się od nich
odciąć? Que'ss aen me dicette, Enid? Vorsaeke'llan? Aen vaine?
Motyl wzbił
się do lotu, zatrzepotał skrzydełkami, poleciał ku oknu, zawirował porwany
prądami upalnego powietrza. Francesca Findabair, zwana Enid an Gleanna,
niegdyś czarodziejka, obecnie królowa Aen Seidhe, Wolnych Elfów, uniosła
głowę. W jej pięknych błękitnych oczach błyszczały łzy.
- Komanda -
powtórzyła głucho - muszą nadal prowadzić walkę. Muszą dezorganizować ludzkie
królestwa, utrudniać przygotowania wojenne. Taki był rozkaz Emhy-ra, a ja nie
mogę przeciwstawić się Emhyrowi. Wybacz mi, Filavandrel.
Filavandrel
aep Fidhail spojrzał na nią, ukłonił się głęboko.
- Wybaczam,
Enid. Ale nie wiem, czy oni wybaczą.
***
- Ani jeden
czarodziej nie przemyślał sprawy ponownie? Nawet wtedy, gdy Nilfgaard mordował
i palił w Aedirn, żaden z nich nie porzucił Vilgefortza, nie przyłączył do
Filippy?
- Żaden.
Geralt
milczał długo.
- Nie wierzę
- powiedział wreszcie, bardzo cicho. -Nie wierzę, by żaden nie odszedł od
Vilgefortza, gdy prawdziwe przyczyny i skutki jego zdrady wyszły na jaw. Jestem,
jak już powszechnie wiadomo, naiwnym, bezrozumnym i anachronicznym wiedźminem.
Ale nadal nie wierzę, by w żadnym czarodzieju nie obudziło się sumienie.
***
Tissaia de
Vries położyła swój wypracowany, ozdobny podpis pod ostatnim zdaniem listu. Po
długim namyśle dodała jeszcze obok ideogram oznaczający jej prawdziwe imię. Imię,
którego nikt nie znał. Imię, którego nie używała od bardzo dawna. Od czasu,
gdy została czarodziejką.
Skowronek.
Odłożyła
pióro. Bardzo starannie, równo, dokładnie w poprzek zapisanego arkusza
pergaminu. Przez długą chwilę siedziała nieruchomo, wpatrzona w czerwoną kulę
zachodzącego słońca. Potem wstała. Podeszła do okna. Przez jakiś czas patrzyła
na dachy domów. Domów, w których kładli się właśnie do snu zwykli ludzie,
zmęczeni swym zwykłym, ludzkim życiem i trudem, pełni zwykłego ludzkiego
niepokoju o los, o jutro. Czarodziejka spojrzała na leżący na stole list. List
adresowany do zwykłych ludzi. To, że większość zwykłych ludzi nie umiała
czytać, było bez znaczenia.
Stanęła przed
zwierciadłem. Poprawiła włosy. Poprawiła suknię. Strzepnęła z bufiastego
rękawa nie istniejący pyłek. Wyrównała na dekolcie naszyjnik ze spineli.
Lichtarze pod
zwierciadłem stały nierówno. Służąca musiała poruszyć i poprzesuwać je podczas
sprzątania.
Służąca.
Zwykła kobieta. Zwykły człowiek o oczach pełnych strachu przed tym, co
nadchodziło. Zwykły człowiek zagubiony w czasach pogardy. Zwykły człowiek
szukający nadziei i pewności jutra u niej, u czarodziejki...
Zwykły
człowiek, którego zaufanie zawiodła.
Z ulicy
dobiegł odgłos kroków, stuk ciężkich żołnierskich butów. Tissaia de Vries nie
drgnęła nawet, nie odwróciła głowy ku oknu. Było jej obojętne, czyje to kroki.
Żołnierze królewscy? Prewot z nakazem aresztowania zdrajczyni? Najemni
mordercy? Siepacze Vilgefortza? Nie obchodziło ją to.
Kroki ucichły
w oddali.
Lichtarze pod
zwierciadłem stały nierówno. Czarodziejka wyrównała je, skorygowała ułożenie
serwetki, tak by jej róg wypadał dokładnie pośrodku i był symetryczny do
czworokątnych podstawek świeczników. Odpięła z przegubów złote bransoletki i
równiutko ułożyła je na wygładzonej serwetce. Spojrzała krytycznie, ale nie
znalazła najmniejszego błędu. Wszystko leżało równo, porządnie. Tak jak
powinno leżeć.
Otworzyła
szufladę komódki, wyjęła z niej krótki nóż z kościaną rękojeścią.
Twarz miała
dumną i nieruchomą. Martwą.
W domu było
cicho. Tak cicho, że słychać było, jak na blat stołu pada płatek więdnącego
tulipana.
Słońce,
czerwone jak krew, wolno osunęło się za dachy domów.
Tissaia de
Vries usiadła w fotelu przy stole, zdmuchnęła świecę, jeszcze raz poprawiła
leżące w poprzek listu pióro i przecięła sobie żyły na przegubach obu rąk.
***
Zmęczenie
całodzienną podróżą i wrażeniami dało o sobie znać. Jaskier obudził się i
pojął, że zasnął prawdopodobnie w trakcie opowieści, że zachrapał w pół słowa.
Poruszył się i niemal stoczył z kupy gałęzi - Geralt nie leżał już obok niego
i nie równoważył barłogu.
- Na czym...
- odkaszlnął, usiadł. - Na czym to ja stanąłem? Aha, na czarodziejach...
Geralt? Gdzie jesteś?
- Tu -
powiedział wiedźmin, ledwie widoczny w mroku. - Kontynuuj, proszę. Waśnie
miałeś mi powiedzieć o Yennefer.
- Posłuchaj -
poeta doskonale wiedział, że o wymienionej osobie nie miał najmniejszego
zamiaru nawet napomykać. - Ja naprawdę nic...
- Nie łżyj.
Znam cię.
- Jeśli mnie
tak dobrze znasz - zdenerwował się trubadur - to po jaką cholerę domagasz się,
bym mówił? Znając mnie jak zły szeląg, powinieneś wiedzieć, dlaczego
przemilczam, dlaczego nie powtarzam zasłyszanych plotek! Powinieneś też
domyślić się, jakie to plotki i dlaczego chcę ci ich oszczędzić!
- Que
suecc's? - jedna ze śpiących obok driad poderwała się zbudzona jego
podniesionym głosem.
- Przepraszam
- powiedział cicho wiedźmin. - Ciebie też.
Zielone
latarenki Brokilonu pogasły już, tylko niektóre jeszcze tliły się słabo.
- Geralt -
przerwał milczenie Jaskier. - Zawsze twierdziłeś, że stoisz z boku, że jest ci
wszystko jedno... Ona mogła w to uwierzyć. Wierzyła w to, gdy razem z
Vilgefortzem zaczęła tę grę...
- Dosyć -
powiedział Geralt. - Ani słowa więcej. Gdy słyszę słowo „gra", mam ochotę
kogoś zabić. Ach, dawaj tę brzytwę. Chcę się nareszcie ogolić.
- Teraz?
Jeszcze ciemno...
- Dla mnie
nigdy nie jest ciemno. Jestem dziwolągiem.
Gdy wiedźmin
wyrwał mu z ręki sakiewkę z przyborami toaletowymi i odszedł w kierunku
strumienia, Jaskier stwierdził, że senność opuściła go zupełnie. Niebo jaśniało
już zapowiedzią brzasku. Wstał, wszedł w las, ostrożnie mijając śpiące,
przytulone do siebie driady.
- Czy
należałeś do tych, którzy się do tego przyczynili?
Odwrócił się
gwałtownie. Oparta o sosnę driada miała włosy w kolorze srebra, było to
widoczne nawet w półmroku świtu.
- Wielce
paskudny widok - powiedziała, krzyżując ręce na piersi. - Ktoś, kto wszystko
stracił. Wiesz, śpiewaku, to ciekawe. Swego czasu wydawało mi się, że wszystkiego
nie można stracić, że zawsze coś zostaje. Zawsze. Nawet w czasach pogardy, w
których naiwność potrafi zemścić się w najokrutniejszy sposób, nie można
utracić wszystkiego. A on... On stracił kilka kwaterek krwi, możliwość
sprawnego chodzenia, częściową władzę w lewej ręce, wiedźmiński miecz, ukochaną
kobietę, zyskaną cudem córkę, wiarę... No, pomyślałam, ale coś, coś przecież
musiało mu zostać? Myliłam się. On nie ma już nic. Nawet brzytwy.
Jaskier
milczał. Driada nie poruszyła się.
- Pytałam,
czy przyczyniłeś się do tego - podjęła po chwili. - Ale chyba pytałam
niepotrzebnie. To oczywiste, że się przyczyniłeś. To oczywiste, że jesteś jego
przyjacielem. A jeśli ma się przyjaciół, a mimo to wszystko się traci, jest
oczywiste, że przyjaciele ponoszą winę. Za to, co uczynili, względnie za to,
czego nie uczynili. Za to, że nie wiedzieli, co należy uczynić.
- A co ja
mogłem? - szepnął. - Co ja mogłem uczynić?
- Nie wiem -
odpowiedziała driada.
- Nie
powiedziałem mu wszystkiego...
- To wiem.
- Nie jestem
niczemu winien.
- Jesteś.
- Nie! Nie
jestem...
Poderwał się,
trzeszcząc gałęziami legowiska. Geralt siedział obok, trąc twarz. Pachniał
mydłem.
- Nie jesteś?
- spytał chłodno. - Ciekawość, co też ci się przyśniło. Że jesteś żabą? Uspokój
się. Nie jesteś. Że jesteś cymbałem? A, w takim razie to mógł być sen proroczy.
Jaskier
rozejrzał się. Byli na polanie zupełnie sami.
- Gdzie
ona... Gdzie one są?
- Na skraju
lasu. Zbieraj się, czas na ciebie.
- Geralt, ja
przed chwilą rozmawiałem z driadą. Mówiła wspólnym bez akcentu i powiedziała
mi...
- Żadna z
tego oddziału nie mówi wspólnym bez akcentu. Przyśniło ci się, Jaskier. To jest
Brokilon. Tu niejedno może się przyśnić.
***
Na skraju
lasu czekała na nich samotna driada. Jaskier poznał ją od razu - to była ta o
zielonkawych włosach, która nocą przyniosła im światło i chciała go nakłonić
do dalszego śpiewania. Driada uniosła dłoń, nakazując im zatrzymać się. W
drugiej ręce miała łuk ze strzałą na cięciwie. Wiedźmin położył dłoń na
ramieniu trubadura i ścisnął mocno.
- Czy coś się
dzieje? - szepnął Jaskier.
- Owszem.
Bądź cicho i nie ruszaj się.
Gęsta mgła
zalegająca w dolinie Wstążki tłumiła głosy i dźwięki, ale nie na tyle, by
Jaskier nie zdołał usłyszeć plusku wody i pochrapywania koni. Rzekę
przekraczali jeźdźcy.
- Elfy - domyślił
się. - Scoia'tael? Uciekają do Brokilonu, prawda? Całe komando...
- Nie -
odmruknał Geralt wpatrzony w mgłę. Poeta wiedział, że wzrok i słuch wiedźmina
są niebywale bystre i czułe, ale nie był w stanie odgadnąć, czy ocenia wzrokiem,
czy słuchem. - Tb nie komando. To jest to, co zostało z komanda. Pięciu lub
sześciu konnych, trzy luzaki. Zostań tu, Jaskier. Idę tam.
- Gar'ean -
powiedziała ostrzegawczo zielonowłosa driada, unosząc łuk. - Nfe va,
Gwynbleidd! Ki'rin!
- Thaess aep,
Fauve - odrzekł niespodziewanie ostro wiedźmin. - M'aespar que va'en, elFea?
Proszę, strzelaj. Jeśli nie, zamknij się i nie próbuj mnie straszyć, bo mnie
nie można już niczym przestraszyć. Muszę porozmawiać z Milvą Barring i zrobię
to, czy ci się to podoba, czy nie. Zostań, Jaskier.
Driada
opuściła głowę. Łuk też.
Z oparu
wyłoniło się dziewięć koni i Jaskier zobaczył, że rzeczywiście tylko sześć
niosło jeźdźców. Dostrzegł sylwetki driad wyłaniających się z zarośli i
idących na spotkanie. Zauważył, że trzem konnym trzeba było pomóc zsiąść z
wierzchowców i że trzeba było ich podtrzymywać, by byli w stanie iść w stronę
zbawczych drzew Brokilonu. Inne driady jak duchy przemknęły przez wiatrołom i
stok, zniknęły we mgle nad Wstążką. Z przeciwległego brzegu rozległ się krzyk,
rżenie koni, plusk wody. Poecie wydało się też, że słyszy świst strzał. Ale nie
był pewien.
- Ścigali
ich... - mruknął. Fauve odwróciła się, zaciskając dłoń na łęczysku.
- Ty śpiewaj
taką pieśń, taedh - warknęła. - N'te shaent a'minne, nie o Ettariel. Kochanie,
nie. Nie czas. Teraz czas zabijać, tak. Taka pieśń, tak!
- Ja - bąknął
- nie jestem winien temu, co się dzieje... Driada milczała przez chwilę,
patrząc w bok.
- Ja też nie
- powiedziała i szybko odeszła w gąszcz.
Wiedźmin
wrócił, nim minęła godzina. Prowadził dwa osiodłane konie - Pegaza i gniadą
klacz. Czaprak klaczy nosił ślady krwi.
- To koń
elfów, prawda? Tych, którzy przeszli rzekę?
- Tak -
odrzekł Geralt. Twarz i głos miał zmienione i obce. - To klacz elfów. Chwilowo
jednak posłuży mnie. A gdy będę miał okazję, wymienię ją na konia, który umie
nieść rannego, a gdy ranny spadnie, zostaje przy nim. Tej klaczy tego
najwyraźniej nie nauczono.
- Odjeżdżamy
stąd?
- Ty
odjeżdżasz - wiedźmin rzucił poecie wodze Pegaza. - Bywaj, Jaskier. Driady
odprowadzą cię ze dwie mile w górę rzeki, żebyś nie wpadł na żołdaków z Brugge,
którzy pewnie wciąż kręcą się na tamtym brzegu.
- A ty?
Zostajesz tu?
- Nie. Nie
zostaję.
-
Dowiedziałeś się czegoś. Od Wiewiórek. Dowiedziałeś się o Ciri, tak?
- Bywaj,
Jaskier.
- Geralt...
Posłuchaj mnie...
- Czego mam
słuchać? - krzyknął wiedźmin i zająknął się nagle. - Ja jej przecież.... Nie
mogę jej przecież zostawić na pastwę losu. Ona jest zupełnie sama... Ona nie
może być sama, Jaskier. Nie zrozumiesz tego. Nikt tego nie zrozumie, ale ja to
wiem. Jeśli ona będzie samotna, stanie się z nią to samo co kiedyś... To, co
kiedyś stało się ze mną... Nie zrozumiesz tego...
- Rozumiem. I
dlatego jadę z tobą.
-
Zwariowałeś. Czy wiesz, dokąd się wybieram?
- Wiem.
Geralt, ja... Ja nie powiedziałem ci wszystkiego. Jestem... Czuję się winny.
Nie uczyniłem niczego, nie
wiedziałem, co należy uczynić... Ale teraz wiem. Chcę
jechać z tobą. Chcę ci towarzyszyć. Nie powiedziałem ci... o Ciri, o plotkach,
które krążą. Spotkałem znajomych z Koviru, a
ci z kolei słyszeli relację posłów, którzy wrócili z Nilfgaardu... Domyślam
się, że te plotki mogły dotrzeć nawet do Wiewiórek. Że już wszystko wiesz od
tych elfów, którzy przeszli Wstążkę. Ale pozwól... bym to ja... Bym to ja ci
opowiedział...
Wiedźmin milczał
długo, bezbronnie opuściwszy ręce.
- Wskakuj na
siodło - powiedział wreszcie zmienionym głosem. - Opowiesz mi w drodze.
***
Tego ranka w
pałacu Loc Grim, letniej rezydencji imperatora, panowało niezwykłe poruszenie.
Tym bardziej niezwykłe, że wszelkie poruszenia, wzruszenia i ożywienia
absolutnie nie leżały w zwyczaju nilfgaardzkiej szlachty, a okazywanie
niepokoju lub podniecenia uważano za objaw niedojrzałości. Podobne zachowanie
traktowane było wśród nilfgaardzkich wielmożów tak nagannie i pogardliwie, że
okazywania ożywienia czy podniecenia wstydziła się nawet niedojrzała młodzież,
od której wszakże mało kto oczekiwał przyzwoitego zachowania.
Tego ranka w
Loc Grim nie było jednak młodzieży. W Loc Grim młodzież nie miała czego szukać.
Olbrzymią salę tronową pałacu zapełniali poważni i surowi arystokraci, rycerze
i dworacy, wszyscy jak jeden mąż odziani w ceremonialną dworską czerń, ożywioną
jedynie bielą kryz i mankietów. Mężczyznom towarzyszyły nieliczne, lecz równie
poważne i surowe damy, którym zwyczaj zezwalał rozjaśnić czerń stroju odrobiną
skromnej biżuterii. Wszyscy udawali, że są dostojni, poważni i surowi. A byli
niesamowicie podnieceni.
- Powiadają,
że jest brzydka. Chuda i brzydka.
- Ale to
podobno królewska krew.
- Z
nieprawego łoża?
- Nic
podobnego. Legalna.
- Zasiądzie
więc na tronie?
- Jeśli
imperator tak postanowi...
- Do pioruna,
spójrzcie tylko na Ardala aep Dahy i na księcia de Wett... Ależ mają miny...
Jakby się octu napili...
- Ciszej,
hrabio... Dziwisz się ich minom? Jeśli plotki się potwierdzą, Emhyr wymierzy
policzek starym rodom. Upokorzy je...
- Plotki się
nie potwierdzą. Imperator nie poślubi tej znajdy! Nie może tego uczynić...
- Emhyr
wszystko może. Baczcie na słowa, baronie. Uważajcie, co mówicie. Byli już tacy,
którzy twierdzili, że Emhyr nie może tego czy tamtego. Skończyli na szafocie.
- Powiadają,
że już podpisał dekret o nadaniach dla niej. Trzysta grzywien renty,
wyobrażacie sobie?
- I tytuł
princessy. Czy któryś z was już ją widział?
- Natychmiast
po przybyciu oddano ją pod opiekę hrabiny Liddertal, a dom otoczono gwardią.
- Powierzono
ją hrabinie, by ta wpoiła smarkuli trochę pojęcia o manierach. Mówią, że ta
wasza princessa zachowuje się jak dziewka z obory...
- Co w tym
dziwnego? Pochodzi z Północy, z barbarzyńskiej Cintry...
- Tym mniej
prawdopodobne są plotki o ożenku Emhyra. Nie, nie, to absolutnie niemożliwe.
Imperator pojmie za żonę najmłodszą córkę de Wetta, tak jak planowano. Nie
poślubi tej uzurpatorki!
- Najwyższy
czas, by wreszcie kogoś poślubił. Ze względu na dynastię... Najwyższy czas,
byśmy mieli małego arcyksięcia...
- Niech się
więc żeni, ale nie z tą przybłędą!
- Ciszej, bez
egzaltacji. Zaręczam wam, szlachetni panowie, że do tego związku nie dojdzie.
Jaki cel miałby przyświecać takiemu mariażowi?
- To
polityka, hrabino. Toczymy wojnę. Ten związek miałby znaczenie polityczne i
strategiczne... Dynastia, z której pochodzi princessa, ma legalne tytuły i
potwierdzone prawa lenne do ziem nad Dolną Yarrą. Gdyby została małżonką
imperatora... Ha, to byłoby doskonałe posunięcie. Popatrzcie tylko tam, na
posłów króla Esterada, jak szepczą...
- Popieracie
tedy tę dziwaczną parantelę, mości książę? A może wręcz doradzaliście to
Emhyrowi, co?
- To moja
rzecz, margrabio, co popieram, a czego nie. A decyzji imperatora nie radziłbym
wam kwestionować.
- A zatem
podjął już decyzję?
- Nie sądzę.
- Jesteście
więc w błędzie, nie sądząc,
- Co chcesz
przez to powiedzieć, pani?
- Emhyr
odprawił z dworu baronową Tarnhann. Nakazał, by powróciła do męża.
- Zerwał z
Dervlą Tryffin Broinne? Nie może to być! Dervla była jego faworytą od trzech
lat...
- Powtarzam,
odprawił ją z dworu.
- To prawda.
Powiadają, że Złotowłosa Dervla straszliwie się awanturowała. Czterech
gwardzistów przemocą wsadzało ją do karety...
- Jej mąż się
uraduje...
- Wątpię.
- Na Wielkie
Słońce! Emhyr zerwał z Dervlą? Zerwał z nią dla tej znajdy? Dla tej dzikuski z
Północy?
- Ciszej...
Ciszej, do diaska...
- Kto to
popiera? Które stronnictwo to popiera?
- Ciszej,
prosiłam. Patrzą na nas...
- Ta
dziewka... Chciałem powiedzieć, princessa... Podobno jest brzydka... Gdy
imperator ją zobaczy...
- Chcecie
powiedzieć, że jeszcze jej nie widział?
- Nie miał
czasu. Przybył z Darń Ruach przed godziną.
- Emhyr nigdy
nie gustował w brzydkich. Aine Dermott... Clara aep Gwydolyn Gór... A Dervla
Tryffin Broinne to przecież prawdziwa piękność...
- Może ta
znąjdka z czasem wyładnieje...
- Gdy się ją
domyje? Księżniczki z Północy podobno myją się rzadko...
- Baczcie na
słowa. Mówicie, być może, o małżonce imperatora...
- To jeszcze
dziecko. Ma nie więcej niż czternaście lat.
- Powtarzam,
to byłby związek polityczny... Czysto formalny...
- Gdyby tak
było, Złotowłosa Dervla pozostałaby na
dworze. Znąjdka z Cintry politycznie i formalnie
zasiadałaby na tronie obok Emhyra... Ale wieczorem Emhyr dawałby jej do
zabawy tiarę i klejnoty koronne, a sam szedłby do sypialni Dervli...
Przynajmniej do czasu, gdy smarkula osiągnęłaby wiek, w którym bezpiecznie się
rodzi.
- Hmmm...
Tak... Coś w tym jest. Jak ma na imię ta... princessa?
- Xerella,
czy jakoś tak.
- Skądże,
nieprawda. Zwie się... Zirilla. Tak, chyba Zirilla.
-
Barbarzyńskie imię.
- Ciszej, u
kaduka...
- I więcej
powagi. Zachowujecie się jak smarkacze!
- Baczcie na
słowa! Baczcie, bym ich nie uznał za zniewagę!
- Jeśli
żądacie satysfakcji, wiecie, gdzie mnie szukać, margrabio!
- Ciszej!
Spokój! Imperator...
Herold nie
musiał się specjalnie wysilać. Wystarczyło jednego uderzenia laską o posadzkę,
by udekorowane czarnymi beretami głowy arystokratów i rycerzy schyliły się niby
kłosy pod uderzeniem wichru. W sali tronowej zapanowała cisza, taka że głosu
herold również nie musiał nadmiernie wytężać.
- Emhyr var
Emreis, Deithwen Addan yn Carn aep Monrudd!
Biały Płomień
Tańczący na Kurhanach Wrogów wszedł na salę. Przemaszerował szpalerem szlachty
swym zwykłym szparkim krokiem, energicznie machając prawą ręką. Jego czarny
strój niczym nie różnił się od stroju dworaków, jeśli nie liczyć braku kryzy.
Ciemne włosy imperatora, jak zwykle nie ufryzowane, utrzymywała we względnym
ładzie wąska złota obręcz, na szyi połyskiwał cesarski alszband.
Emhyr dość
niedbale zasiadł na tronie na podwyższeniu, oparł łokieć na poręczy, a
podbródek na dłoni. Nie zarzucił nogi na drugą poręcz tronu, co znaczyło, że
ceremoniał obowiązuje nadal. Żadna z pochylonych głów nie uniosła się nawet na
cal.
Imperator
chrząknął głośno, nie zmieniając pozycji. Dworacy odetchnęli i wyprostowali
się. Herold ponownie uderzył laską o posadzkę.
- Cirilla
Fiona Elen Riannon, królowa Cintry, księżna Brugge i diuszesa na Sodden,
dziedziczka Inis Ard Skellig i Inis An Skellig, suzerenka Attre i Abb Yarra!
Wszystkie
oczy zwróciły się ku drzwiom, w których stanęła wysoka i dostojna Stella
Congreve, hrabina Lid-dertal. Zaś u boku hrabiny szła właścicielka wszystkich
wymienionych przed momentem imponujących tytułów. Szczupła, jasnowłosa,
niezwykle blada, lekko zgarbiona, w długiej błękitnej sukience. W sukience, w
której najwyraźniej czuła się nieswojo i źle.
Emhyr
Deithwen wyprostował się na tronie, a dworacy natychmiast zgięli się w
ukłonach. Stella Congreve niezauważalnie popchnęła jasnowłosą dziewczynę, obie
defilowały wzdłuż szpaleru kłaniających się arystokratów, przedstawicieli
pierwszych rodów Nilfgaardu. Dziewczyna kroczyła sztywno i niepewnie. Potknie
się, pomyślała hrabina.
Cirilla Fiona
Elen Riannon potknęła się.
Nieładna i
chuderlawa, pomyślała hrabina, zbliżając się do tronu. Niezgrabna, a do tego
wszystkiego mało rozgarnięta. Ale zrobię z niej piękność. Zrobię z niej
królową, Emhyr, tak jak rozkazałeś.
Biały Płomień
Nilfgaardu przyglądał się im z wysokości swego tronu. Jak zwykle, oczy miał
lekko zmrużone, na wargach tańczył mu cień drwiącego uśmieszku.
Królowa
Cintry potknęła się po raz wtóry. Imperator oparł łokieć na poręczy tronu,
dotknął dłonią policzka. Uśmiechał się. Stella Congreve była już na tyle
blisko, by rozpoznać ten uśmiech. Zmartwiała z przerażenia. Coś jest nie tak,
pomyślała ze zgrozą, coś jest nie tak. Polecą głowy. Na Wielkie Słońce, polecą
głowy...
Odzyskała
przytomność umysłu, ukłoniła się, zmuszając do dygnięcia również dziewczynę.
Emhyr var
Emreis nie wstał z tronu. Ale skłonił lekko głowę. Dworacy wstrzymali oddech.
- Królowo -
przemówił Emhyr. Dziewczyna skurczyła
się. Imperator nie patrzył na nią. Patrzył na
zgromadzoną na sali szlachtę.
- Królowo -
powtórzył. - Szczęśliwy jestem, mogąc powitać cię w moim pałacu i w moim
państwie. Ręczę ci cesarskim słowem, że bliski jest dzień, w którym wszystkie
należne tytuły powrócą do ciebie wraz z ziemiami, które są twym prawnym
dziedzictwem, które legalnie i niezaprzeczalnie ci przynależą. Uzurpatorzy,
którzy panoszą się w twych włościach, wszczęli ze mną wojnę. Zaatakowali mnie,
głosząc przy tym, że bronią twoich praw i sprawiedliwych racji. Niech tedy
cały świat dowie się, że to do mnie, nie do nich, zwracasz się o pomoc. Niech
cały świat dowie się, że tu, w moim państwie, zażywasz przysługującej
suzerence czci i królewskiego imienia, podczas gdy wśród mych wrogów byłaś
jedynie wygnańcem. Niech cały świat wie, że w moim państwie jesteś bezpieczna,
podczas gdy moi wrogowie nie tylko odmawiali ci korony, ale i usiłowali
nastawać na twe życie.
Wzrok cesarza
Nilfgaardu zatrzymał się na posłach Esterada Thyssena, władcy Koviru, i na
ambasadorze Niedamira, króla Ligi z Hengfors.
- Niech cały
świat pozna prawdę, a w tej liczbie i królowie, którzy zdawali się nie
wiedzieć, po czyjej stronie jest słuszność i sprawiedliwość. I niech cały świat
dowie się, że pomoc będzie ci dana. Twoi i moi wrogowie zostaną pokonani. W
Cintrze, w Sodden i Brugge, w Attre, na Wyspach Skellige i u ujścia Yarry znów
zapanuje pokój, a ty zasiądziesz na tronie ku radości twych ziomków i
wszystkich miłujących sprawiedliwość ludzi.
Dziewczyna w
błękitnej sukience opuściła głowę jeszcze niżej.
- Zanim to
się stanie - podjął Emhyr - będziesz w mym państwie traktowana z należnym ci
szacunkiem, przeze mnie i przez wszystkich moich poddanych. A ponieważ w twoim
królestwie wciąż jeszcze gorzeje płomień wojny, w dowód czci, szacunku i
przyjaźni Nilfgaardu nadaję ci tytuł princessy Rowan i Ymlac, pani na zamku
Darń Ro-wan, dokąd udasz się teraz, by oczekiwać nadejścia spokojniejszych,
szczęśliwszych czasów.
Stella
Congreve opanowała się, nie pozwoliła, by na jej twarzy zagościł choćby ślad
zdziwienia. Nie zatrzyma jej przy sobie, pomyślała, wysyła ją do Darń Rowan, na
koniec świata, tam gdzie sam nigdy nie bywa. Najwyraźniej nie ma zamiaru
zalecać się do tej dziewczyny, nie myśli o szybkim ożenku. Najwyraźniej nie
chce jej nawet widywać. Dlaczego więc pozbył się Dervli? O co tutaj chodzi?
Otrząsnęła
się, szybko chwyciła princessę za rękę. Audiencja była skończona. Gdy
wychodziły z sali, cesarz nie patrzył na nie. Dworacy kłaniali się.
Gdy wyszły,
Emhyr var Emreis zarzucił nogę na oparcie tronu.
- Ceallach -
powiedział. - Do mnie. Seneszal zatrzymał się w nakazanej ceremoniałem odległości
od władcy, zgiął się w ukłonie.
- Bliżej -
powiedział Emhyr. - Podejdź bliżej, Ceallach. Będę mówił cicho. A to, co
powiem, przeznaczone jest wyłącznie dla twoich uszu.
- Wasza wysokość...
- Co jeszcze
przewiduje się na dzisiaj?
- Przyjęcie
listów uwierzytelniających i udzielenie formalnego exequatur posłowi króla
Esterada z Koviru -wyrecytował szybko seneszal. - Mianowanie namiestników,
prefektów i palatynów w nowych Prowincjach i Palatynatach. Zatwierdzenie tytułu
hrabiowskiego i apana-ży dla...
- Posłowi
udzielimy exequatur i przyjmiemy go na prywatnej audiencji. Pozostałe sprawy na
jutro.
- Tak jest,
wasza wysokość.
- Zawiadom
wicehrabiego Eiddon i Skellena, że natychmiast po audiencji ambasadora mają
się stawić w bibliotece. Sekretnie. Ty także się tam stawisz. I przyprowadzisz
tego waszego głośnego maga, tego wróżbitę... Jak mu tam?
- Karthisius,
wasza wysokość. Mieszka w wieży za miastem...
- Nie
interesuje mnie jego mieszkanie. Poślesz po niego ludzi, mają go dostarczyć do
moich komnat. Po cichu, bez rozgłosu, sekretnie.
- Wasza
wysokość... Czy to rozsądne, aby ten astrolog...
- Wydałem
rozkaz, Ceallach.
- Tak jest.
Nim minęły
trzy godziny, wszyscy wezwani spotkali się w cesarskiej bibliotece. Wezwanie
nie zdziwiło Yattiera de Rideaux, wicehrabiego Eiddon. Yattier był szefem wywiadu
wojskowego. Emhyr wzywał Yattiera bardzo często -w końcu trwała wojna. Wezwanie
nie zdziwiło też Stefana Skellena, zwanego Puszczykiem, pełniącego przy imperatorze
funkcję koronera, specjalisty od służb i zadań specjalnych. Puszczyka nigdy
nic nie dziwiło.
Trzecia
wezwana osoba była natomiast niezmiernie zdziwiona wezwaniem. Tym bardziej że
to do niej cesarz zwrócił się najpierw.
- Mistrzu Xarthisius.
- Wasza
cesarska mość...
- Muszę
ustalić miejsce pobytu pewnej osoby. Osoby, która zaginęła lub jest ukrywana.
Może uwięziona. Czarodzieje, którym to już kiedyś zlecałem, zawiedli. Podejmiesz
się?
- W jakiej
odległości znajduje się... może się znajdować ta osoba?
- Gdybym
wiedział, nie potrzebowałbym twoich guseł.
- Proszę o
wybaczenie, wasza cesarska wysokość... - zająknął się astrolog. - Rzecz w tym,
że duża odległość utrudnia astromancję, praktycznie wyklucza... Hem, hem... A
jeśli ta osoba znajduje się pod magiczną protekcją... Mogę spróbować, ale...
- Krócej,
mistrzu.
- Potrzebuję
czasu... I komponentów do zaklęć... Jeśli koniunkcja gwiazd będzie pomyślna,
to... Hem, hem... Wasza cesarska wysokość, to, o co prosicie, to rzecz niełatwa...
Potrzebuję czasu...
Jeszcze
chwila, a Emhyr każe go wbić na pal, pomyślał Puszczyk. Jeśli czarownik nie
przestanie bełkotać...
- Mistrzu
Karthisius - przerwał imperator niespodziewanie grzecznie, wręcz łagodnie. -
Będziesz miał do dyspozycji wszystko, czego ci potrzeba. Również czas. W granicach
rozsądku.
- Zrobię, co
w mej mocy - oświadczył astrolog. - Ale będę mógł ustalić jedynie przybliżoną
lokalizację... To znaczy rejon lub radius...
- Co?
-
Astromancja... - zająknął się Xarthisius. - Przy dużych odległościach
astromancja pozwala tylko na lokalizowanie przybliżone... Bardzo przybliżone,
z dużą tolerancją... Z bardzo dużą tolerancją. Doprawdy, nie wiem, czy
zdołam...
- Zdołasz,
mistrzu - wycedził imperator, a jego ciemne oczy zabłysły złowróżbnie. - Jestem
pełen wiary w twoje zdolności. A co do tolerancji, to im twoja będzie mniejsza,
tym moja będzie większa.
Xarthisius
skurczył się.
- Muszę znać
dokładną datę urodzenia tej osoby - wy-bąkał. - W miarę możliwości, co do
godziny... Cenny byłby też jakiś przedmiot, który do tej osoby należał...
- Włosy -
powiedział cicho Emhyr. - Czy włosy mogą być?
- Oooo! -
poweselał astrolog. - Włosy! To znacznie ułatwi... Ach, gdybym jeszcze mógł
mieć kał albo mocz...
Oczy Emhyra
zwęziły się niebezpiecznie, a mag skurczył się i zgiął w niskim ukłonie.
- Uniżenie
przepraszam waszą cesarską mość... - zastękał. - Proszę wybaczenia...
Rozumiem... Tak, włosy wystarczą... W zupełności wystarczą... Kiedy będę mógł
je otrzymać?
- Jeszcze
dziś będą ci dostarczone razem z datą i godziną urodzenia. Mistrzu, nie
zatrzymuję cię dłużej. Wracaj do twej wieży i zacznij śledzić konstelacje.
- Niech
Wielkie Słońce ma w opiece waszą cesarską...
- Dobrze,
dobrze. Możesz odejść.
Teraz my,
pomyślał Puszczyk. Ciekawe, co nas czeka.
- Każdego -
powiedział powoli imperator - kto piśnie słowo o tym, co będzie tu za chwilę
powiedziane, czeka ćwiartowanie. Vattier!
- Słucham,
wasza wysokość.
- Jaką drogą
dotarła tu... ta princessa? Kto był w to zaangażowany?
- Od twierdzy
Nastrog - zmarszczył czoło szef wywiadu - konwojowali jej wysokość gwardziści
dowodzeni przez...
- Nie o to
pytam, do diabła! Skąd dziewczyna wzięła się w Nastrogu, w Verden? Kto
dostarczył ją do twierdzy? Kto jest tam obecnie komendantem? Czy to ten, od
którego pochodził meldunek? Godyvron jakiś tam?
- Godyyron
Pitcairn - powiedział szybko Vattier de Rideaux. - Był oczywiście poinformowany
o misji Rience'a i grafa Cahira aep Ceallach. Trzy dni po wydarzeniach na
wyspie Thanedd zjawiło się w Nastrogu dwóch ludzi. Dokładniej: jeden człowiek i
jeden półkrwi elf. To oni, powołując się na polecenia Rience'a i grafa Cahira,
przekazali Godyyronowi princessę.
- Aha -
imperator uśmiechnął się, a Puszczyk poczuł zimno na plecach. - Vilgefortz
zaręczał, że schwyta Cirillę na Thanedd. Rience gwarantował mi to samo. Cahir
Mawr Dyffryn aep Ceallach otrzymał w tej sprawie wyraźne rozkazy. I oto do
Nastrogu nad rzeką Yarrą, trzy dni po aferze na wyspie, Cirillę przywożą nie
Vilgefortz, nie Rience, nie Cahir, ale człowiek i półelf. Godyyron, oczywista
rzecz, nie pomyślał o tym, aby obu aresztować?
- Nie. Ukarać
go za to, wasza wysokość?
- Nie.
Puszczyk
przełknął ślinę. Emhyr milczał, trąc czoło, ogromny brylant w jego pierścieniu
błyszczał jak gwiazda. Po chwili cesarz podniósł głowę.
- Vattier.
- Wasza
wysokość?
- Postawisz
na nogi wszystkich swoich podkomendnych. Rozkazuję ująć Rience'a i grafa
Cahira. Domniemywam, że obaj przebywają na terenach jeszcze nie zajętych przez
nasze wojska. Wykorzystasz w tym celu Scoia'tael lub elfy królowej Enid. Obu
aresztowanych dostarczyć do Darń Ruach i poddać torturom.
- O co pytać,
wasza wysokość? - zmrużył oczy Vattier de Rideaux, udając, że nie widzi
bladości, jaka pokryła twarz seneszala Ceallacha.
- O nic.
Później, gdy już trochę zmiękną, wypytam ich osobiście. Skellen!
- Słucham.
- Zaraz po
tym, gdy ten piernik Xarthisius... Jeżeli ten bełkocący kopromanta zdoła
ustalić to, co rozkazałem mu ustalić... Wtedy zorganizujesz na wskazanym przez
niego terenie poszukiwania pewnej osoby. Rysopis otrzymasz. Nie wykluczam, że
astrolog wskaże terytorium, nad którym mamy władzę, wówczas postawisz na nogi
wszystkich, którzy za to terytorium odpowiadają. Cały aparat cywilny i
wojskowy. To sprawa o najwyższym priorytecie. Zrozumiałeś?
- Tak jest.
Czy mogę...
- Nie, nie
możesz. Siadaj i słuchaj, Puszczyku. Xarthisius najprawdopodobniej nie ustali
niczego. Osoba, której kazałem mu szukać, znajduje się zapewne na obcym terytorium
i pod magiczną protekcją. Głowę daję, że poszukiwana osoba znajduje się w tym
samym miejscu, co nasz tajemniczo zaginiony przyjaciel, czarodziej Vilgefortz z
Roggeveen. Dlatego też, Skellen, sformujesz i przygotujesz specjalny oddział,
którym będziesz dowodził osobiście. Dobierzesz ludzi spomiędzy najlepszych.
Mają być gotowi na wszystko... i nieprzesądni. To znaczy nie lękający się
magii.
Puszczyk
uniósł brwi.
- Twój
oddział - dokończył Emhyr - będzie miał za zadanie zaatakować i opanować ową
nie znaną mi chwilowo, acz zapewne nieźle zamaskowaną i dobrze bronioną
kryjówkę Vilgefortza. Naszego byłego przyjaciela i sprzymierzeńca.
- Zrozumiałem
- powiedział beznamiętnie Puszczyk. -Poszukiwanej osobie, którą tam zapewne
zastanę, nie może, jak się domyślam, spaść włos z głowy?
- Dobrze się
domyślasz.
- A
Vilgefortz?
- Jemu może -
cesarz uśmiechnął się okrutnie. - Jemu nawet powinien spaść, raz na zawsze.
Razem z głową. Innych czarodziejów, których zastaniesz w jego kryjówce,
również to dotyczy. Bez wyjątków.
-
Zrozumiałem. Kto zajmie się odnalezieniem kryjówki Vilgefortza?
- Ty, Puszczyku.
Stefan
Skellen i Vattier de Rideaux wymienili spojrzenia. Emhyr odchylił się na
oparcie fotela.
- Wszystko
jasne? A zatem... O co chodzi, Ceallach?
- Wasza
wysokość... - jęknął seneszal, na którego nikt do tej pory zdawał się nie
zwracać uwagi. - Dopraszam się łaski...
- Nie ma
łaski dla zdrajców. Nie ma litości dla tych, którzy przeciwstawią się mojej
woli.
- Cahir...
Mój syn...
- Twój syn...
- Emhyr zmrużył oczy. - Nie wiem jeszcze, czym zawinił twój syn. Chciałbym
wierzyć, że jego wina polegała tylko na głupocie i nieudolności, nie na
zdradzie. Jeśli tak jest, będzie ścięty, nie łamany kołem.
- Wasza
wysokość! Cahir nie jest zdrajcą... Cahir nie mógł...
- Dość,
Ceallach, ani słowa więcej. Winni będą ukarani. Próbowali mnie oszukać, a tego
im nie wybaczę. Vattier, Skellen, za godzinę stawicie się po odbiór podpisanych
instrukcji, rozkazów i pełnomocnictw, po czym natychmiast przystąpicie do
wykonywania zadań. I jeszcze jedno: nie muszę chyba dodawać, że dziewczynina,
którą niedawno widzieliście w sali tronowej, ma dla wszystkich pozostać
Cirillą, królową Cintry i princessą Rowan. Dla wszystkich. Rozkazuję, by
traktować to jako tajemnicę stanu i sprawę najwyższej wagi państwowej.
Zebrani
spojrzeli na imperatora ze zdziwieniem. Deithwen Addan yn Carn aep Morvudd
uśmiechnął się lekko.
- Czyżbyście
nie zrozumieli? Zamiast prawdziwej Cirilli z Cintry podesłali mi jakąś
niedojdę. Ci zdrajcy zapewne łudzili się, że nie rozpoznam jej. Aleja
rozpoznam prawdziwą Ciri. Rozpoznam ją na końcu świata i w ciemnościach
piekieł.
Wielce zagadkową jest sprawą, że jednorożec,
choć niebywale płochliwy i ludzi się bojący, jeśli takową pannę napotka, która
jeszcze z mężem cieleśnie nie obcowała, wnet przybieży do niej, uklęknie i bez
nijakiego lęku głowę jej na podołku pokładzie. Ponoć w minionych a
zamierzchłych czasach były takie panny, które istny proceder z tego sobie,
uczyniły. W bezżeństwie i wstrzemięźliwości trwały lata długie po to, aby
łowcom jako wabiki na jednorożce służyć mogły. Wnet się jednak wyjawiło, że
jednorożec jeno ku młodzieniutkim dziewicom idzie, starsze za nic sobie mając.
Mądrym zwierzęciem będąc, jednorożec rozumie niechybnie, że ponad miarę w
dziewictwie trwać podejrzaną i przeciwną naturze jest rzeczą.
Physiologus
Rozdział szósty
Obudziło ją
gorąco. Oprzytomnił ją żar palący skórę jak katowskie żelazo.
Nie mogła
poruszyć głową, coś ją trzymało. Szarpnęła się i zawyła z bólu, czując, jak
rwie się i pęka skóra na skroni. Otworzyła oczy. Kamień, na którym opierała głowę,
był brunatny od zakrzepłej i wyschniętej krwi. Obmacała skroń, wyczuła pod
palcami twardy, spękany strup. Strup był przylepiony do kamienia, oderwał się
od niego przy ruchu głowy, teraz ociekał krwią i osoczem. Ciri od-kaszlnęła,
charknęła, wypluła piasek wraz z gęstą, lepką śliną. Uniosła się na łokciach,
potem usiadła, rozejrzała dookoła.
Zewsząd
otaczała ją kamienista, szaroczerwona, pocięta jarami i uskokami równina,
gdzieniegdzie wypiętrzająca się kopcami kamieni lub ogromnymi głazami o dziwacznych
kształtach. Nad równiną, wysoko, wisiało wielkie, złote, rozpalone słońce,
żółcące całe niebo, zniekształcające widoczność oślepiającym blaskiem i
drganiem powietrza.
Gdzie ja
jestem?
Dotknęła
ostrożnie rozbitej, napuchniętej skroni. Bolało. Bardzo bolało. Musiałam
wyciąć niezłego kozła, domyśliła się, musiałam zdrowo poszorować po ziemi.
Nagle zauważyła poszarpaną, porozdzieraną odzież i odkryła nowe
ogniska bólu - w krzyżu, w plecach, w ramieniu, na biodrach. Przy upadku pył,
ostry piasek i żwir dostały się wszędzie - we włosy, do uszu, do ust, jak
również do oczu, które piekły i łzawiły. Paliły dłonie i łokcie, poście-rane do
żywego mięsa.
Delikatnie i
powoli rozprostowała nogi i jęknęła znowu, bo lewe kolano odpowiedziało na
ruch dojmującym, tępym bólem. Obmacała je przez nie uszkodzoną skórą spodni,
ale nie wyczuła opuchlizny. Przy wdechach czuła złowróżbne kłucie w boku, a
próba pochylania tułowia sprawiła, że o mało nie krzyknęła, przeszyta ostrym
spazmem, który odezwał się w dole pleców. Ale się potłukłam, pomyślała. Ale
chyba niczego sobie nie połamałam. Gdybym połamała kości, bolałoby bardziej.
Jestem cała, tylko trochę poobijana. Będę mogła wstać. I wstanę.
Powolutku,
oszczędnymi ruchami przybrała pozycję, niezgrabnie uklękła, próbując chronić
rozbite kolano. Potem stanęła na czworakach, stękając, pojękując i posykując.
Wreszcie, po czasie, który wydał się jej wiecznością, wstała. Po to tylko, by
natychmiast zwalić się ciężko na kamienie, bo mroczący oczy zawrót głowy
momentalnie podciął jej nogi. Czując gwałtowną falę mdłości, położyła się na
boku. Rozpalone głazy piekły jak rozżarzone węgle.
- Nie
wstanę... - załkała. - Nie mogę... Spalę się na tym słońcu...
W głowie
tętnił tępy, wredny, nieustępliwy ból. Każde poruszenie sprawiało, że ból się
wzmagał, więc Ciri przestała się poruszać. Zasłoniła głowę ramieniem, ale żar
rychło stał się nie do wytrzymania. Zrozumiała, że jednak musi przed nim
uciec. Pokonując obezwładniający opór obolałego ciała, mrużąc oczy od rwącego
bólu w skroniach, na czworakach popełzła w stronę większego głazu,
wysieczonego przez wichry w kształt dziwacznego grzyba, którego nieforemny
kapelusz dawał u podstawy odrobinę cienia. Zwinęła się w kłębek, kaszląc i
pociągając nosem.
Leżała długo,
dopóty, dopóki wędrujące po niebie słońce nie dopadło jej znowu lejącym się z
góry ogniem. Przesunęła się na drugą stronę głazu, po to tylko, by stwierdzić,
że to na nic. Słońce stało w zenicie, kamienny grzyb praktycznie
nie dawał już cienia. Przycisnęła dłonie do pękających z bólu skroni.
Obudziły ją
dreszcze wstrząsające całym ciałem. Ognista kula słońca straciła oślepiającą
złocistość. Teraz, będąc już niżej, wisząc nad poszarpanymi, zębatymi skałami,
była pomarańczowa. Upał zelżał nieco.
Ciri usiadła
z trudem, rozejrzała się dookoła. Ból głowy ścichł, przestał oślepiać. Obmacała
głowę i stwierdziła, że gorąco spaliło i wysuszyło strup na skroni, zmieniając
go w twardą, śliską skorupę. Wciąż jednak bolało ją całe ciało, wydawało się,
że nie ma na nim jednego zdrowego miejsca. Odchrząknęła, zgrzytnęła piaskiem w
zębach, spróbowała splunąć. Bezskutecznie. Oparła się plecami o grzybokształtny
głaz, wciąż jeszcze gorący od słońca. Wreszcie przestało prażyć, pomyślała.
Teraz, gdy słońce chyli się ku zachodowi, jest już do wytrzymania, a niedługo...
Niedługo
zapadnie noc.
Wzdrygnęła
się. Gdzie ja, u diabła starego, jestem? Jak mam stąd wyjść? I którędy? Dokąd
mam iść? A może nie ruszać się z miejsca, może czekać, aż mnie odnajdą? Przecież
będą mnie szukać. Geralt. Yennefer. Przecież nie zostawią mnie samej...
Znowu
spróbowała splunąć i znowu nie wyszło. I wtedy zrozumiała.
Pragnienie.
Pamiętała.
Już wtedy, podczas ucieczki, męczyło ją pragnienie. Przy łęku siodła karego
konia, którego dosiadła, uciekając do Wieży Mewy, była drewniana manierka,
przypominała to sobie dokładnie. Ale nie mogła jej wtedy ani odtroczyć, ani
unieść, nie miała czasu. A teraz manierki nie było. Teraz niczego nie było.
Niczego prócz ostrych rozpalonych kamieni, prócz ściągającego skórę strupa na
skroni, prócz bólu ciała i skurczonego gardła, któremu nie można było ulżyć
nawet przełknięciem śliny.
Nie mogę tu
zostać. Muszę iść i odnaleźć wodę. Jeśli nie odnajdę wody, zginę.
Spróbowała
wstać, raniąc palce o kamienny grzyb. Wstała. Zrobiła krok. I ze skowytem
zwaliła się na czworaki, wyprężyła w suchym, wymiotnym spazmie. Chwyciły ją
kurcze i zawrót głowy, tak mocne, że ponownie musiała przybrać pozycję leżącą.
Jestem
bezsilna. I sama. Znowu. Wszyscy mnie zdradzili, porzucili, zostawili samą.
Tak jak kiedyś...
Ciri poczuła,
jak gardło ściskają jej niewidzialne kleszcze, jak do bólu kurczą się mięśnie
na szczękach, jak zaczynają drżeć spękane usta. Nie ma paskudniejszego widoku
niż płacząca czarodziejka, przypomniała sobie słowa Yennefer. Ale przecież...
Przecież nikt mnie tutaj nie zobaczy... Nikt...
Zwinięta w
kłębek pod kamiennym grzybem, Ciri zaszlochała, zaniosła się suchym, strasznym
płaczem. Bez łez.
Kiedy uniosła
opuchnięte, stawiające opór powieki, stwierdziła, że żar jeszcze bardziej
złagodniał, a żółte jeszcze niedawno niebo przybrało właściwą mu kobaltową
barwę, o dziwo, przetykaną nawet cienkimi białymi pasemkami chmur. Słoneczna tarcza sczerwieniała, opuściła się
niżej, ale nadal staczała na pustynię falujące, tętniące gorąco. A może gorąco
biło z nagrzanych kamieni?
Usiadła,
konstatując, że ból w czaszce i potłuczonym ciele przestał dokuczać. Ze obecnie
był niczym w porównaniu ze ssącym cierpieniem rosnącym w żołądku i z okrutnym,
zmuszającym do kaszlu drapaniem w wyschniętym gardle.
Nie poddawać
się, pomyślała. Nie wolno się poddawać. Tak jak w Kaer Morhen, trzeba wstać,
trzeba pokonać, zwalczyć, zdusić w sobie ból i słabość. Trzeba wstać i iść.
Teraz przynajmniej znam kierunek. Tam gdzie teraz jest słońce, jest zachód.
Muszę iść, muszę znaleźć wodę i coś
do jedzenia. Muszę. Inaczej zginę. To jest pustynia. Zaleciałam na pustynię.
To, w co weszłam w Wieży Mewy, to był magiczny portal, czarodziejskie
urządzenie, za pomocą którego można się przenosić na duże odległości...
Portal w Tor
Lara był dziwnym portalem. Gdy wbiegła na ostatnią kondygnację, nie było tam
nic, nawet okien, tylko gołe i pokryte grzybem ściany. I na jednej ze ścian
zapłonął nieregularny owal wypełniony opalizującą poświatą. Zawahała się, ale
portal przyciągał, przyzywał ją, wręcz prosił. A innego wyjścia nie było, tylko
ten świecący owal. Zamknęła oczy i weszła weń.
A potem była
oślepiająca jasność i wściekły wir, podmuch pozbawiający oddechu i miażdżący
żebra. Pamiętała lot wśród ciszy, zimna i pustki, potem znowu błysk i zachłyśnięcie
się powietrzem. W górze był błękit, w dole zamazana szarość...
Wyrzucił ją w
locie, tak jak orlik wypuszcza zbyt ciężką dla niego rybę. Gdy walnęła na
kamienie, straciła przytomność. Nie wiedziała na jak długi czas.
Czytałam w
świątyni o portalach, przypomniała sobie, wytrząsając piasek z włosów. W
księgach były wzmianki o teleportach spaczonych albo chaotycznych, które niosą
nie wiadomo dokąd i wyrzucają nie wiadomo gdzie. Portal w Wieży Mewy był pewnie
właśnie taki. Wyrzucił mnie gdzieś na końcu świata. Nikt nie wie gdzie. Nikt
mnie tutaj nie będzie szukał i nikt nie znajdzie. Jeśli tu zostanę, umrę.
Wstała.
Mobilizując wszystkie siły, przytrzymując się głazu, zrobiła pierwszy krok.
Potem drugi. I trzeci.
Te pierwsze
kroki uświadomiły jej, że sprzączki prawego buta są zerwane, a opadająca
cholewka uniemożliwia marsz. Usiadła, tym razem w celowy, niewymuszony sposób,
dokonała przeglądu ubrania i wyposażenia. Koncentrując się na tej czynności,
zapomniała o zmęczeniu i bólu.
Pierwszą
rzeczą, którą odkryła, był kordzik. Zapomniała o nim, pochwa przesunęła się do
tyłu. Obok kordzika, jak zwykle, na pasku była mała sakiewka. Prezent od
Yennefer. Zawierająca to, co „dama zawsze winna mieć przy sobie". Ciri
rozwiązała mieszek. Niestety, standardowy ekwipunek damy nie uwzględniał
sytuacji, w której się znalazła. Sakiewka zawierała szylkretowy grzebyk,
uniwersalny nożyk-pilnik do paznokci, opakowany, wyjałowiony tampon z lnianej
tkaniny i jadeitowe pudełeczko maści do rąk.
Ciri
natychmiast natarła maścią spieczoną twarz i usta, natychmiast też chciwie
zlizała smarowidełko z warg. Nie zastanawiając się długo wylizała całe
pudełeczko rozkoszując się tłustością i odrobiną kojącej wilgoci. Użyte do
aromatyzowania maści rumianek, ambra i kamfora smakowały obrzydliwie, ale
podziałały stymulująco.
Związała
opadającą cholewkę wywleczonym z rękawa rzemykiem, wstała, tupnęła kilka razy,
dla próby. Rozpakowała i rozwinęła tampon, zrobiła z niego szeroką opaskę
chroniącą rozbitą skroń i przypieczone słońcem czoło.
Wstała,
poprawiła pas, przesunęła kordzik bliżej lewego biodra, odruchowo wyjęła go z
pochwy, sprawdziła klingę kciukiem. Była ostra. Wiedziała o tym.
Mam broń,
pomyślała. Jestem wiedźminką. Nie, nie zginę tu. Co tam głód, wytrzymam, w
świątyni Melitele czasem trzeba było pościć nawet i dwa dni. A woda... Wodę
muszę znaleźć. Będę szła tak długo, aż znajdę. Ta przeklęta pustynia musi się
gdzieś kończyć. Gdyby to była wielka pustynia, wiedziałabym coś o niej,
zauważyłabym ją na mapach, które oglądałam razem z Jarre. Jarre... Ciekawe, co
on teraz robi...
Ruszam,
zadecydowała. Idę na zachód, widzę, gdzie zachodzi słońce, to jedyny pewny
kierunek. Przecież ja nigdy nie błądzę, zawsze wiem, w którą stronę należy
iść. Jeśli będzie trzeba, będę szła całą noc. Jestem wiedźminką. Gdy tylko
wrócą mi siły, będę biec jak na Szlaku. Wtedy dotrę szybko do krańca tego
pustkowia. Wytrzymam. Muszę wytrzymać... Ha, Geralt pewnie nieraz bywał na
pustyniach takich jak ta, kto wie, czy nie bywał na jeszcze gorszych...
Idę.
Krajobraz nie
zmienił się po pierwszej godzinie marszu. Dookoła nadal nie było nic, tylko
kamienie, szaro-czerwone, ostre, osuwające się spod nóg, zmuszające do
ostrożności. Rzadkie krzaki, suche i kolczaste, wyciągały ku niej z rozpadlin
poskręcane pędy. Przy pierwszym napotkanym krzaku Ciri zatrzymała się, licząc,
że trafi na liście lub młode gałązki, które można będzie wyssać i zżuć. Ale
krzak miał tylko kaleczące palce ciernie. Nie nadawał się nawet do tego, by
wyłamać z niego kij. Drugi i trzeci krzak były takie same, następne
zlekceważyła, minęła nie zatrzymując się.
Zmierzchało
szybko. Słońce opuściło się nad zębaty, poszarpany horyzont, niebo rozbłysło
czerwienią i purpurą. Wraz ze zmrokiem nadchodził chłód. Początkowo powitała
go z radością, zimno koiło spieczoną skórę. Wkrótce jednak zrobiło się jeszcze
zimniej, a Ciri zaczęła szczękać zębami. Przyspieszyła kroku, licząc na to, że
rozgrzeje ją ostry marsz, ale wysiłek znowu obudził ból w boku i w kolanie.
Zaczęła utykać. Na domiar złego słońce całkiem skryło się za horyzontem i
momentalnie zapanowała ciemność. Księżyc był w nowiu, a gwiazdy, od których
skrzyło się niebo, nie pomagały. Ciri wkrótce przestała widzieć drogę przed
sobą. Kilkakrotnie przewróciła się, boleśnie zdzierając skórę z nadgarstków.
Dwukrotnie natrafiła stopą na rozpadlinę między kamieniami, przed złamaniem
lub skręceniem nogi uratował ją wyłącznie wyuczony wiedźmiński unik w upadku.
Zrozumiała, że nic z tego. Marsz wśród ciemności był niemożliwy.
Usiadła na
płaskim bloku bazaltu, czując obezwładniającą rozpacz. Nie miała pojęcia, czy
idąc utrzymała kierunek, dawno już zgubiła miejsce, w którym słońce znikło za
horyzontem, zupełnie straciła z oczu poświatę, którą kierowała się w czasie
pierwszych godzin po zachodzie. Dookoła była już tylko aksamitna, nieprzejrzana
czerń. I dojmujące zimno. Zimno, które paraliżowało, kąsało stawy, zmuszało do
garbienia się i wciągania głowy w obolałe od przykurczu ramiona. Ciri zaczęła
tęsknić za słońcem, choć wiedziała, że wraz z jego powrotem zwali się na skały
żar, którego nie będzie w stanie znieść. W którym nie będzie w stanie
kontynuować marszu. Znowu poczuła, jak gardło ściska jej chęć płaczu, jak
ogarnia ją fala rozpaczy i beznadziei. Ale tym razem rozpacz i beznadzieja
zamieniły się we wściekłość.
- Nie będę
płakać! - krzyknęła w mrok. - Jestem wiedźminką! Jestem...
Czarodziejką.
Ciri uniosła
ręce, przycisnęła dłonie do skroni. Moc jest wszędzie. Jest w wodzie,
powietrzu, w ziemi...
Wstała
szybko, wyciągnęła ręce, wolno, niepewnie postąpiła kilka kroków, gorączkowo
szukając źródła. Miała szczęście. Prawie natychmiast poczuła w uszach znajomy szum
i pulsowanie, poczuła energię bijącą z wodnej żyły skrytej w głębinach ziemi.
Zaczerpnęła Mocy razem z ostrożnym, powstrzymywanym wdechem, wiedziała, że jest
osłabiona, a w takim stanie raptowne odtlenienie mózgu mogło momentalnie
pozbawić ją przytomności, zniweczyć cały wysiłek. Energia powoli wypełniała
ją, przynosiła znajomą, chwilową euforię. Płuca zaczęły pracować silniej i
szybciej. Ciri opanowała przyspieszony oddech -zbyt intensywne dotlenianie też
mogło mieć fatalne skutki.
Udało się.
Najpierw
zmęczenie, pomyślała, najpierw ten paraliżujący ból w ramionach i udach. Potem
zimno. Muszę podwyższyć temperaturę ciała...
Stopniowo
przypominała sobie gesty i zaklęcia. Niektóre wykonywała i wypowiadała zbyt
pospiesznie - nagle chwyciły ją kurcze i drgawki, gwałtowny spazm i zawrót
głowy podciął jej kolana. Usiadła na bazaltowej płycie, uspokoiła roztrzęsione
ręce, opanowała rwący się, arytmiczny oddech.
Powtórzyła
formuły, wymuszając na sobie spokój i precyzję, skupienie i pełną koncentrację
woli. I tym razem skutek był natychmiastowy. Roztarta na udach i karku
ogarniające ją ciepło. Wstała, czując, jak zmęczenie znika, a obolałe mięśnie
odprężają się.
- Jestem
czarodziejką! - krzyknęła triumfalnie, wysoko unosząc rękę. - Przybądź,
nieśmiertelne Światło! Wzywam cię! Aen'drean va, eveigh Aine!
Niewielka
ciepła kula światła wyfrunęła z jej dłoni jak motyl, ciskając na kamienie
ruchliwe mozaiki cienia. Wolno poruszając ręką, ustabilizowała kulę, ustawiła
ją tak, by wisiała przed nią. To nie był najszczęśliwszy pomysł - światło
oślepiało ją. Spróbowała umieścić kulę za plecami, ale i to dało kiepski efekt
- jej własny cień kładł się na drogę, pogarszał widoczność. Ciri powolutku przesunęła
świetlistą sferę w bok, zawiesiła ją nieco powyżej prawego ramienia. Choć kula
w oczywisty sposób nie umywała się do prawdziwej magicznej Aine, dziewczynka była
niesłychanie dumna ze swego wyczynu.
- Ha! -
powiedziała napuszona. - Szkoda, że Yennefer tego nie widzi!
Raźno i
energicznie podjęła marsz, krocząc szybko i pewnie, wybierając drogę w
migotliwym i niepewnym chiaroscuro, rzucanym przez kulę. Idąc, starała się przypomnieć
sobie inne zaklęcia, ale żadne nie wydawało się jej właściwe, przydatne w tej
sytuacji, ponadto niektóre były bardzo wyczerpujące, bała się ich trochę, nie
chciała używać bez wyraźnej konieczności. Niestety, nie znała żadnego, które
zdolne byłoby stworzyć wodę lub jedzenie. Wiedziała, że takowe istniały, ale
żadnego z nich nie umiała zastosować.
W świetle
magicznej sfery martwa dotychczas pustynia nagle nabrała życia. Spod nóg Ciri
uciekały niezgrabne połyskliwe żuki i kosmate pająki. Niewielki rudożółty skorpion,
wlokący za sobą segmentowany ogon, chyżo przebiegł jej drogę, zemknął w
szczelinę między kamieniami. Zielona długoogoniasta jaszczurka prysnęła w mrok,
szeleszcząc po żwirze. Zmykały przed nią podobne do wielkich myszy gryzonie,
zwinnie i wysoko podskakujące na tylnych nogach. Kilkakrotnie dojrzała w
ciemnościach odblask oczu, a raz usłyszała mrożący krew w żyłach syk,
dobiegający ze skalnego rumowiska. Jeżeli z początku nosiła się z zamiarem
upolowania czegoś nadającego się do jedzenia, syk całkowicie zniechęcił ją do
myszkowania wśród kamieni. Zaczęła uważniej patrzeć pod nogi, a przed oczami
stanęły jej ryciny z ksiąg, które oglądała w Kaer Morhen. Gigantyczny skorpion.
Scarletia. Przeraża. Wicht. Łamią. Krabopąjąk. Potwory żyjące na pustyniach.
Szła, rozglądając się płochliwie i czujnie nadstawiając uszu, ściskając w
spotniałej dłoni rękojeść kordzika.
Po kilku
godzinach świetlista kula zmętniała, rzucany przez nią krąg światła zmalał,
zmroczniał, rozmazał się. Ciri, koncentrując się z trudem, ponownie
wypowiedziała zaklęcie. Kula na kilka sekund zatętniła jaśniejszym blaskiem,
ale natychmiast sczerwieniała i przygasła znowu. Wysiłek zachwiał nią,
zatoczyła się, przed oczami zatańczyły jej czarne i czerwone plamy. Usiadła
ciężko, zgrzytając żwirem i luźnymi kamieniami.
Kula zgasła
zupełnie. Ciri nie próbowała już zaklęć, wyczerpanie, pustka i brak energii,
które czuła w sobie, z góry przekreślały szansę na sukces.
Przed nią,
daleko na horyzoncie, wstawała niejasna poświata. Zmyliłam drogę, skonstatowała
z przerażeniem. Wszystko pokręciłam... Z początku szłam na zachód, a teraz
słońce wzejdzie wprost przede mną, a to znaczy...
Poczuła
obezwładniające zmęczenie i senność, której nie płoszył nawet trzęsący nią
chłód. Nie zasnę, postanowiła. Nie wolno mi zasnąć... Nie wolno mi...
Obudziło ją
przenikliwe zimno i rosnąca jasność, oprzytomnił skręcający wnętrzności ból
brzucha, suche i dokuczliwe pieczenie w gardle. Spróbowała wstać. Nie mogła.
Obolałe i zesztywniałe członki odmawiały posłuszeństwa. Macając dookoła dłońmi,
poczuła pod palcami wilgoć.
- Woda... -
wychrypiała. - Woda!
Trzęsąc się
cała, uniosła się na czworaki, przypadła ustami do bazaltowych płyt, gorączkowo
zbierając językiem osadzone na gładkiej powierzchni kropelki, wysysając
wilgoć z zagłębień na nierównej powierzchni głazu. W jednym zebrała się bez
mała półgarść rosy - wychłeptała ją razem z piaskiem i żwirem, nie odważając
się pluć. Rozejrzała się.
Ostrożnie, by
nie uronić ani odrobinki, zebrała językiem błyszczące krople wiszące na
cierniach karłowatego krzaka, który zagadkowym sposobem zdołał wyrosnąć
spomiędzy kamieni. Na ziemi leżał jej kordzik. Nie pamiętała, kiedy wyjęła go
z pochwy. Klinga była mętna od warstewki rosy. Skrupulatnie i dokładnie wylizała
chłodny metal.
Pokonując
usztywniający ciało ból, ruszyła na czworakach przed siebie, tropiąc wilgoć na
dalszych kamieniach. Ale złota tarcza słońca wytrysnęła już ponad kamienisty
horyzont, zalała pustynię oślepiającą żółtą jasnością, błyskawicznie wysuszyła
głazy. Ciri z radością przyjęła rosnące ciepło, była jednak świadoma faktu, że
już niedługo, niemiłosiernie prażona, zatęskni do chłodu nocy.
Odwróciła się
plecami do jaskrawej kuli. Tam gdzie świeciła, był wschód. A ona musiała iść na
zachód. Musiała.
Żar rósł,
wzmagał się szybko, wkrótce stał się nie do wytrzymania. W południe wycieńczył
ją tak, że rada nie rada musiała zmienić kierunek marszu, by szukać cienia.
Znalazła wreszcie osłonę: duży, podobny do grzyba głaz. Wpełzła pod niego.
I wtedy
zobaczyła przedmiot leżący pomiędzy kamieniami. Było to jadeitowe, wylizane do
czysta pudełeczko po maści do rąk.
Nie znalazła
w sobie dość sił, by płakać.
***
Głód i
pragnienie przemogły wyczerpanie i rezygnację. Zataczając się podjęła marsz.
Słońce paliło.
Daleko, na
horyzoncie, za falującą zasłoną upału, zobaczyła coś, co mogło być tylko
łańcuchem górskim. Bardzo dalekim łańcuchem górskim.
Gdy zapadła
noc, z olbrzymim trudem zaczerpnęła Mocy, ale wyczarowanie magicznej kuli
udało się jej dopiero po kilku próbach i wycieńczyło tak, że nie mogła iść
dalej. Straciła całą energię, zaklęcia rozgrzewające i relaksujące nie udały
się jej mimo wielu prób. Wyczarowane światło dodawało odwagi i podnosiło na
duchu, ale chłód wyniszczał. Dojmujące, przenikliwe zimno trzęsło nią aż do
świtu. Dygotała, niecierpliwie oczekując wschodu słońca. Wyjęła kordzik z
pochwy, ułożyła go przezornie na kamieniu, by metal pokrył się rosą. Była
potwornie wyczerpana, ale głód i pragnienie płoszyły sen. Dotrwała do świtu.
Było jeszcze ciemno, gdy już zaczęła chciwie zlizywać rosę z klingi. Gdy się
rozwidniło, natychmiast rzuciła się na czworaki, by szukać wilgoci w
zagłębieniach i szczelinach.
Usłyszała
syk.
Duża kolorowa
jaszczurka siedząca na pobliskim bloku skalnym rozwierała na nią bezzębną
paszczę, stroszyła imponujący grzebień, nadymała się i siekła kamień ogonem.
Przed jaszczurką widniała malutka, wypełniona wodą szczelinka.
Ciri
początkowo cofnęła się przestraszona, ale natychmiast ogarnęła ją rozpacz i
dzika wściekłość. Macając dookoła rozdygotanymi dłońmi, ucapiła kanciasty
złomek skały.
- To moja
woda! - zawyła. - Moja!
Cisnęła
kamieniem. Chybiła. Jaszczurka podskoczyła na długoszponiastych łapach, umknęła
zwinnie w skalisty labirynt. Ciri przypadła do kamienia, wyssała resztkę wody
z rozpadliny. I wtedy zobaczyła.
Za kamieniem,
w okrągłej niecce, leżało siedem jaj wystających częściowo z czerwonawego
piasku. Dziewczynka nie zastanawiała się ani chwili. Na kolanach dopadła
gniazda, chwyciła jedno z jaj i wpiła w nie zęby. Skórzasta skorupa pękła i
oklapła jej w dłoni, lepka maź spłynęła do rękawa. Ciri wyssała jajo, oblizała
rękę. Przełykała z trudem i w ogóle nie czuła smaku.
Wyssała
wszystkie jaja i została na czworakach, lepka, brudna, zapiaszczona, ze zwisającym
z zębów glutem, gorączkowo grzebiąc w piasku i wydając nieludzkie, łkające
odgłosy. Zamarła.
(Wyprostuj
się, księżniczko! Nie opieraj łokci o stół. Uważaj, jak sięgasz do półmiska,
powalasz koronki na rękawkach! Obetrzyj usta serwetką i przestań mlaskać! Bogowie,
czy nikt nie nauczył tego dziecka, jak zachowywać się przy stole? Cirillo!)
Ciri
rozpłakała się, opierając głowę o kolana.
***
Wytrzymała w
marszu do południa, potem upał zmógł ją i zmusił do odpoczynku. Drzemała długo,
skryta w cieniu pod kamiennym uskokiem. Cień nie dawał chłodu, ale był lepszy
niż palące słońce. Pragnienie i głód płoszyły sen.
Daleki
łańcuch górski, jak się jej zdawało, palił się i błyszczał w słonecznych
promieniach. Na szczytach tych gór, pomyślała, może leżeć śnieg, może tam być
lód, mogą tam być strumienie. Muszę tam dotrzeć, muszę tam dotrzeć szybko.
Szła prawie
całą noc. Postanowiła kierować się gwiazdami. Całe niebo było w gwiazdach.
Ciri żałowała, że nie uważała na lekcjach i że nie chciało jej się studiować
atlasów nieba, które były w świątynnej bibliotece. Znała, rzecz jasna,
najważniejsze gwiazdozbiory - Siedem Kóz, Dzban, Sierp, Smoka i Zimową Pannę,
ale te akurat leżały wysoko na nieboskłonie i trudno było się nimi kierować w
marszu. Udało się jej wreszcie wybrać z migoczącego mrowia jedną dość jasną
gwiazdę, wskazującą, w jej mniemaniu, właściwy kierunek. Nie wiedziała, co to
za gwiazda, więc sama nadała jej nazwę. Nazwała ją Okiem.
***
Szła. Łańcuch
górski, ku któremu zmierzała, nie zbliżył się ani trochę - wciąż był tak samo
daleko jak poprzedniego dnia. Ale wskazywał drogę.
Idąc,
rozglądała się bacznie. Znalazła jeszcze jedno jaszczurcze gniazdo, były w nim
cztery jaja. Wypatrzyła zieloną roślinkę, nie dłuższą od małego palca, która jakimś
cudem zdołała wyrosnąć między głazami. Wytropiła dużego brunatnego chrząszcza.
I cienkonogiego pająka.
Zjadła
wszystko.
***
W południe
zwymiotowała to, co zjadła, po czym zemdlała. Gdy oprzytomiała, poszukała
odrobiny cienia, leżała, zwinięta w kłębek, uciskając dłońmi bolący brzuch.
O zachodzie
słońca podjęła marsz. Sztywno, jak automat. Kilkakrotnie padała, wstawała,
szła dalej.
Szła. Musiała
iść.
***
Wieczór.
Odpoczynek. Noc. Oko wskazuje drogę. Marsz aż do zupełnego wyczerpania, które
przyszło na długo przed wschodem słońca. Odpoczynek. Płochy sen. Głód. Zimno.
Brak magicznej energii, fiasko przy wyczarowywaniu światła i ciepła.
Pragnienie tylko wzmagane rosą zlizywaną nad ranem z klingi kordzika i kamieni.
Gdy słońce
wzeszło, zasnęła w rosnącym cieple. Obudził ją piekący żar. Wstała, by iść
dalej.
Zemdlała po
niecałej godzinie marszu. Gdy oprzytomniała, słońce stało w zenicie, prażyło.
Nie miała sił, by szukać cienia. Nie miała sił, by wstać. Ale wstała.
Szła. Nie
poddawała się. Przez prawie cały następny dzień. I część nocy.
***
Największy
upał znowu przespała zwinięta w kłębek pod pochylonym, zarytym w piasku głazem.
Sen był płochy i męczący - śniła się jej woda, woda, którą można było pić.
Wielkie, białe, otoczone mgiełką i tęczą wodospady. Śpiewające strumienie. Małe
leśne źródełka ocienione zanurzonymi w wodzie paprociami. Pachnące mokrym marmurem
pałacowe fontanny. Omszałe studnie i przelewające się cebry... Krople
ściekające z topniejących sopli lodu... Woda. Zimna ożywcza woda kłująca bólem
zęby, ale o tak cudownym, niepowtarzalnym smaku...
Obudziła się,
zerwała na równe nogi i zaczęła iść w kierunku, z którego przyszła. Wracała,
zataczając się i padając. Musiała wrócić! Idąc minęła wodę! Minęła, nie
zatrzymując się, szumiący wśród kamieni strumień! Jak mogła być taka
nierozsądna!
Oprzytomniała.
Upał zelżał,
zbliżał się wieczór. Słońce wskazywało zachód. Góry. Słońce nie mogło, nie
miało prawa być za jej plecami. Ciri odpędziła zwidy, powstrzymała płacz. Odwróciła
się i podjęła marsz.
***
Szła całą
noc, ale bardzo wolno. Nie uszła daleko. Przysypiała w marszu, śniąc o wodzie.
Wschodzące słońce zastało ją siedzącą na kamiennym bloku, zapatrzoną w klingę
kordzika i obnażone przedramię.
Krew jest
przecież płynna. Można ją pić.
Odpędziła
zwidy i koszmary. Oblizała pokryty rosą kordzik i podjęła marsz.
***
Zemdlała.
Oprzytomniała, palona słońcem i rozgrzanymi kamieniami.
Przed sobą,
za rozedrganą od gorąca kurtyną, widziała poszarpany, zębaty łańcuch gór.
Bliżej.
Znacznie bliżej.
Ale nie miała
już sił. Usiadła.
Kordzik w jej
dłoni odbijał słońce, płonął. Był ostry. Wiedziała o tym.
Po co się
męczysz, zapytał kordzik poważnym, spokojnym głosem pedantycznej czarodziejki,
nazywanej Tissaią de Vries. Dlaczego skazujesz się na cierpienie? Skończ z tym
nareszcie!
Nie. Nie
poddam się.
Nie
wytrzymasz tego. Czy wiesz, jak umiera się z pragnienia? Lada chwila
oszalejesz, a wtedy już będzie za późno. Wtedy nie będziesz już umiała z tym
skończyć.
Nie. Nie
poddam się. Wytrzymam.
Schowała
kordzik do pochwy. Wstała, zatoczyła się, upadła. Wstała, zatoczyła się,
podjęła marsz.
Nad sobą,
wysoko na żółtym niebie, zobaczyła sępa.
***
Gdy
oprzytomniała ponownie, nie pamiętała, kiedy upadła. Nie pamiętała, jak długo
leżała. Spojrzała w górę. Do krążącego nad nią sępa dołączyły dalsze dwa. Nie
miała dość sił, by wstać.
Zrozumiała,
że to już koniec. Przyjęła to spokojnie. Wręcz z ulgą.
***
Coś ją
dotknęło.
Coś lekko i
ostrożnie szturchnęło ją w ramię. Po długim okresie samotności, gdy otaczały
ją wyłącznie martwe i nieruchome kamienie, dotknięcie sprawiło, że mimo
wycieńczenia poderwała się gwałtownie - a przynajmniej spróbowała poderwać. Ib,
co ją dotknęło, zaprychało i odskoczyło, tupiąc głośno.
Ciri usiadła
z trudem, przecierając knykciami zaropiałe kąciki oczu.
Oszalałam,
pomyślała.
Kilka kroków
przed nią stał koń. Zamrugała. To nie było złudzenie. To był naprawdę koń.
Konik. Młody konik, prawie źrebak.
Oprzytomniała.
Oblizała spękane usta i bezwiednie chrząknęła. Konik podskoczył i odbiegł,
zgrzytając kopytami po żwirze. Poruszał się bardzo dziwnie i maść też miał
nietypową - ni to bułaną, ni to szarą. Ale może tylko wydawał się taki, bo
stał na tle słońca.
Konik
prvchnął i postąpił kilka kroczków. Teraz widziała go lepiej. Na tyle, by
oprócz faktycznie nietypowej maści natychmiast zauważyć dziwne nieprawidłowości
budowy - małą głowę, niezwykłą smukłość szyi, cieniutkie pęciny, długi, obfity
ogon. Konik zatrzymał się i spojrzał na nią, odwracając łeb profilem. Ciri
westchnęła bezgłośnie.
Z
wysklepionego czoła konika sterczał róg, długi na co najmniej dwie piędzi.
Niemożliwa
niemożliwość, pomyślała Ciri, przytomniejąc, zbierając myśli. Przecież
jednorożców już nie ma na świecie, przecież wymarły. Nawet w wiedźmińskiej księdze
w Kaer Morhen nie było jednorożca! Czytałam o nich tylko w Księdze mitów w świątyni... Aha, a w Physiologusie, który przeglądałam w banku pana Giancardiego, była
ilustracja przedstawiająca jednorożca... Ale jednorożec z ryciny bardziej
przypominał kozła niż konia, miał kosmate pęciny i kozią brodę, a jego róg był
długi chyba na dwa łokcie...
Dziwiło ją,
że tak dobrze wszystko pamięta, zdarzenia, które miały miejsce setki lat temu.
W głowie zawirowało jej nagle, wnętrzności skręcił ból. Jęknęła i zwinęła się w
kłębek. Jednorożec prychnął i postąpił ku niej krok, zatrzymał się, uniósł
wysoko głowę. Ciri nagle przypomniała sobie, co księgi mówiły o jednorożcach.
- Możesz
śmiało podejść... - wychrypiała, próbując usiąść. - Możesz, bo ja jestem...
Jednorożec
prychnął, odskoczył i odgalopował, zamaszyście wywijając ogonem. Ale po chwili
zatrzymał się, miotnął głową, grzebnął kopytem i zarżał głośno.
- Nieprawda!
- zajęczała rozpaczliwie. - Jarre tylko raz mnie pocałował, a to się nie liczy!
Wróć!
Wysiłek
zmroczył jej oczy, bezwładnie opadła na kamienie. Kiedy wreszcie zdołała
unieść głowę, jednorożec był znowu blisko. Patrząc na nią badawczo, pochylił
głowę i prychnął cicho.
- Nie bój się
mnie... - szepnęła. - Nie musisz, bo... Bo ja przecież umieram...
Jednorożec
zarżał, potrząsając łbem. Ciri zemdlała.
***
Gdy się
ocknęła, była sama. Obolała, zesztywniała, spragniona, głodna i sama jak palec.
Jednorożec był mirażem, złudą, snem. I zniknął tak, jak znika sen. Rozumiała
to, akceptowała, a jednak czuła żal i rozpacz, jak gdyby stworzenie faktycznie
istniało, było przy niej i porzuciło ją. Tak jak wszyscy ją porzucili.
Chciała
wstać, ale nie mogła. Oparła twarz na kamieniach. Powolutku sięgnęła do boku,
namacała rękojeść kordzika.
Krew jest
płynna. Muszę się napić.
Usłyszała
stuk kopyt, prychnięcie.
- Wróciłeś...
- szepnęła, unosząc głowę. - Naprawdę wróciłeś?
Jednorożec
zaparskał głośno. Zobaczyła jego kopyta, blisko, tuż przy niej. Kopyta były
mokre. Wręcz ociekały wodą.
***
Nadzieja
dodała jej mocy, przepełniła euforią. Jednorożec prowadził, Ciri szła za nim,
wciąż nie mając pewności, że to nie sen. Gdy wyczerpanie jednak ją zmogło,
szła na czworakach. Potem pełzła.
Jednorożec
wwiódł ją między skały, do płytkiego jaru, którego dno wysłane było piaskiem.
Ciri pełzła ostatkiem sił. Ale pełzła. Bo piasek był mokry.
Jednorożec
zatrzymał się nad widocznym w piasku zagłębieniem, zarżał, silnie grzebnął
kopytem, raz, drugi, trzeci. Zrozumiała. Podpełzła bliżej, pomogła mu. Ryła,
łamiąc paznokcie, kopała, odgarniała. Chyba szlochała przy tym, ale nie była
pewna. Gdy na dnie zagłębienia pojawiła się błotnista ciecz, natychmiast
przypadła do niej ustami, chłeptała mętną wodę razem z piaskiem, tak łapczywie,
że ciecz znikła. Ciri z ogromnym wysiłkiem opanowała się, pogłębiła dół,
pomagając sobie kordzikiem, potem usiadła i czekała. Zgrzytała piaskiem w
zębach i dygotała z niecierpliwości, ale czekała, aż zagłębienie znowu wypełni
się wodą. A potem piła. Długo.
Za trzecim
razem pozwoliła wodzie ustać się nieco, wypiła ze cztery łyki bez piasku, z
samym tylko mułem. I wtedy przypomniała sobie o iednorożcu.
- Też pewnie
jesteś spragniony, Koniku - powiedziała. - A przecież nie będziesz pił błota.
Żaden konik nie pije błota.
Jednorożec
zarżał.
Ciii
pogłębiła dołek, umacniając jego brzegi kamieniami.
- Zaczekaj,
Koniku. Niech się trochę ustoi... „Konik" prychnął, tupnął, odwrócił
głowę.
- Nie bocz
się. Pij.
Jednorożec
ostrożnie zbliżył chrapy do wody.
- Pij,
Koniku. To nie sen. To jest prawdziwa woda.
***
Ciri
początkowo ociągała się, nie chciała odejść od źródełka. Właśnie wymyśliła nowy
sposób picia polegający na wyciskaniu do ust moczonej w pogłębionym dołku
chustki, co pozwalało w znacznym stopniu odcedzać piasek i muł. Ale jednorożec
nalegał, rżał, tupał, odbiegał, wracał znowu. Nawoływał do marszu i wskazywał
drogę. Ciri po głębszym zastanowieniu usłuchała - zwierzę miało rację,
należało iść, iść w stronę gór, wyjść z pustyni. Ruszyła za jednorożcem,
oglądając się i dokładnie notując w pamięci położenie źródła. Nie chciała
błądzić, gdyby musiała tu wrócić.
Szli razem
cały dzień. Jednorożec, którego nazywała Konikiem, prowadził. Był to dziwny
konik. Gryzł i żuł badyle, których nie ruszyłby nie tylko koń, ale i wygłodniała
koza. A gdy przydybał wędrującą wśród kamieni kolumnę wielkich mrówek, też zaczął
je jeść. Ciri początkowo przyglądała się temu ze zdumieniem, potem przyłączyła
się do uczty. Była głodna.
Mrówki były
strasznie kwaśne, ale może dzięki temu odechciewało się wymiotować. Poza tym
mrówek było dużo i można było trochę popracować zesztywniałymi szczękami.
Jednorożec zjadał całe owady, ona zadowalała się odwłokami, wypluwając twarde
fragmenty chitynowych pancerzy.
Poszli dalej.
Jednorożec wypatrzył kilka kęp pożółkłych ostów i zjadł je ze smakiem. Tym
razem Ciri nie przyłączyła się. Ale gdy Konik znalazł w piachu jaszczurcze
jaja, ona jadła, a on się przyglądał. Poszli dalej. Ciri wypatrzyła kępkę ostu,
wskazała ją Konikowi. Po jakimś czasie Konik zwrócił jej uwagę na ogromnego
czarnego skorpiona z ogonem długim chyba na półtorej piędzi. Ciri zadeptała
paskudę. Widząc, że nie kwapi się jeść skorpiona, jednorożec zjadł go sam, a
krótko po tym wskazał jej następne gniazdo jaszczurki.
To była, jak
się okazywało, całkiem znośna współpraca.
***
Szli.
Łańcuch
górski był coraz bliżej.
Gdy zapadała
głęboka noc, jednorożec zatrzymywał się. Spał na stojąco. Ciri, obeznana z
końmi, próbowała początkowo skłaniać go, by się położył - mogła spróbować spać
na nim i korzystać z jego ciepła. Nic z tego nie wyszło. Konik boczył się i
odchodził, wciąż zachowując dystans. W ogóle nie chciał zachować się w sposób
klasyczny, opisany w uczonych księgach - najwyraźniej nie miał najmniejszego
zamiaru składać głowy na jej podołku. Ciri była pełna wątpliwości. Nie
wykluczała, że księgi łgały w kwestii jednorożców i dziewic, ale była też i
inna możliwość. Jednorożec był w oczywisty sposób jednorożcem źrebakiem, jako
zwierzątko młode mógł guzik się znać na dziewicach. Możliwość, by Konik był w
stanie wyczuwać i traktować poważnie te kilka dziwnych snów, jakie jej się
kiedyś przyśniły, odrzuciła. Któż by traktował poważnie sny?
***
Trochę ją
rozczarował. Wędrowali dwa dni i dwie noce, a on nie znalazł wody, choć szukał.
Kilkakrotnie zatrzymywał się, kręcił głową, wodził rogiem, potem kłusował,
penetrował skalne rozpadliny, grzebał kopytami w piachu. Znalazł mrówki,
znalazł mrówcze jaja i larwy. Znalazł jaszczurcze gniazdo. Znalazł kolorowego
węża, którego zręcznie zatratował. Ale wody nie znalazł.
Ciri
zauważyła, że jednorożec kluczy, nie trzyma się prostej linii marszu. Nabrała
uzasadnionych podejrzeń, że stworzenie wcale nie mieszkało na pustyni. Że po prostu
na niej zabłądziło. Tak samo jak ona.
***
Mrówki, które
zaczęli znajdować w obfitości, zawierały w sobie kwaśną wilgoć, ale Ciri coraz
poważniej zaczęła się zastanawiać nad powrotem do źródełka. Gdyby poszli
jeszcze dalej i nie znaleźli wody, na powrót mogłoby nie wystarczyć sił. Upał
był wciąż straszliwy, marsz wycieńczał.
Już miała
zamiar zacząć tłumaczyć to Konikowi, gdy ten nagle zarżał przeciągle, machnął
ogonem i pobiegł galopem w dół, między zębate skały. Ciri podążyła za nim, w
marszu zjadając mrówcze odwłoki.
Wielką
przestrzeń między skałami wypełniała szeroka piaszczysta łacha, a w jej środku
widniało wyraźne zagłębienie.
- Ha! -
ucieszyła się Ciri. - Mądry z ciebie konik, Koniku. Znowu odnalazłeś źródełko.
W tym dole musi być woda!
Jednorożec
prychał przeciągle, okrążając zagłębienie lekkim kłusem. Ciri zbliżyła się.
Zagłębienie było duże, miało co najmniej dwadzieścia stóp średnicy. Było precyzyjnie
i równiutko koliste, przypominało lejek, tak regularny, jak gdyby ktoś
odcisnął w piasku gigantyczne jajo. Ciri zrozumiała nagle, że tak regularny
kształt nie mógł powstać samorzutnie. Ale już było za późno.
Na dnie leja
coś poruszyło się, a w twarz Ciri uderzył gwałtowny grad piasku i żwiru.
Odskoczyła, upadła i spostrzegła, że jedzie w dół. Strzelające fontanny żwiru
biły nie tylko w nią - biły w krawędź leja, a krawędź osypywała się falami i
wlokła ku dnu. Wrzasnęła, jak pływak młócąc rękami, bezskutecznie próbując
znaleźć oparcie dla nóg. Natychmiast zorientowała się, że gwałtowne ruchy
tylko pogarszają sprawę, wzmagają osypywanie się piasku. Przekręciła się na
wznak, zaparła obcasami i szeroko rozrzuciła ręce. Piasek na dnie dołu poruszył
się i zafalował, dostrzegła wychylające się spod niego brązowe, zakończone
hakami kleszcze, długie na dobre pół sążnia. Wrzasnęła znowu, tym razem
znacznie głośniej.
Grad żwiru
przestał nagle sypać się na nią, uderzył w przeciwległą krawędź leja. Jednorożec
stanął dęba, rżąc opętańczo, krawędź załamała się pod nim. Próbował wyrwać się
z grząskiego piachu, ale nadaremnie - grzązł w nim coraz bardziej i coraz
szybciej osuwał się w kierunku dna. Straszliwe kleszcze zakłapały gwałtownie.
Jednorożec zarżał rozpaczliwie,
targnął się, bezsilnie bijąc przednimi kopytami osypujący się piasek. Tylne
nogi miał zupełnie uwięźnięte. Gdy osunął się na samo dno leja, capnęły go
okropne szczypce ukrytego w piachu stwora.
Słysząc dziki
wizg bólu, Ciri wrzasnęła wściekle i rzuciła się w dół, wyszarpując kordzik z
pochwy. Gdy tylko znalazła się na dnie, zrozumiała, że popełniła błąd. Potwór
krył się głęboko, dźgnięcia kordzika nie dosięgały go poprzez warstwę piasku.
Na domiar złego trzymany w potwornych kleszczach i wciągany w piaszczystą
pułapkę jednorożec szalał z bólu, kwiczał, na oślep tłukł przednimi kopytami,
grożąc jej pogruchotaniem kości.
Wiedźmińskie
tańce i sztuczki były tu na nic. Ale istniało jedno dość proste zaklęcie. Ciri
przywołała Moc i uderzyła telekinezą.
W górę
frunęła chmura piachu, odsłaniając ukrytego potwora uczepionego uda kwiczącego
jednorożca. Ciri wrzasnęła z przerażenia. Czegoś tak obrzydliwego nie widziała
jeszcze nigdy w życiu, na żadnej ilustracji, w żadnej z wiedźmińskich ksiąg. Czegoś
tak szkaradnego nie była sobie nawet w stanie wyobrazić.
Potwór był
brudnoszary, obły i pękaty jak opita krwią pluskwa, wąskie segmenty
baryłowatego korpusu pokrywała rzadka szczecina. Nóg zdawał się w ogóle nie
mieć, natomiast kleszcze miał prawie tak długie jak on sam.
Pozbawiony
piaszczystej osłony stwór natychmiast puścił jednorożca i zaczął się zakopywać
szybkimi, gwałtownymi podrygami pękatego cielska. Szło mu to wyjątkowo
sprawnie, a wydzierający się z leja jednorożec jeszcze mu pomagał, spychając w
dół zwały piachu. Ciri ogarnął szał i żądza zemsty. Rzuciła się na ledwie już
widoczną spod
piachu
szkaradę i wraziła kordzik w wysklepiony grzbiet. Zaatakowała od tyłu,
przezornie trzymając się z daleka od kłapiących kleszczy, którymi potwór, jak
się okazało, potrafił sięgnąć dość daleko do tyłu. Dźgnęła znowu, a stwór
zakopywał się w niesamowitym tempie. Ale nie zakopywał się w piachu, by uciec.
Robił to po to, by zaatakować. Na to, by skryć się zupełnie, wystarczyły mu
jeszcze dwa podrygi. Ukryty, gwałtownie pchnął falę żwiru, zagrzebując Ciri do
połowy ud. Wyrwała się i rzuciła w tył, ale nie było dokąd uciekać - to ciągle
był lej w sypkim piasku, każde poruszenie ciągnęło na dno. A piasek na dnie
wybrzuszył się sunącą ku niej falą, z fali wyłoniły się szczękające, zakończone
ostrymi hakami kleszcze.
Uratował ją
Konik. Osunąwszy się na dno leja, potężnie uderzył kopytami w wybrzuszenie
piachu zdradzające płytko ukrytego potwora. Pod dzikimi kopnięciami odsłonił
się szary grzbiet. Jednorożec schylił łeb i przygwoździł straszydło rogiem,
celnie, w miejscu, gdzie uzbrojona kleszczami głowa łączyła się z pękatym
tułowiem. Widząc, że szczypce przytłoczonego do ziemi monstrum bezsilnie orzą
piach, Ciri doskoczyła, z rozmachem wbiła kordzik w podrygujące cielsko.
Wyszarpnęła ostrze, uderzyła jeszcze raz. I jeszcze raz. Jednorożec wyrwał róg
i z impetem spuścił na beczkowaty korpus przednie kopyta.
Tratowane
monstrum nie próbowało się już zakopywać. Nie poruszało się w ogóle. Piasek
wokół niego zawilgotniał od zielonkawej cieczy.
Nie bez
trudności wydostali się z leja. Odbiegłszy kilka kroków, Ciri bezwładnie
zwaliła się na piasek, dysząc ciężko i dygocząc pod falami atakującej krtań i
skronie adrenaliny. Jednorożec obszedł ją dookoła. Stąpał niezgrabnie, z rany
na udzie ciekła mu krew, spływając po nodze na pęcinę, znacząc kroki czerwonym
śladem. Ciri podniosła się na czworaki i zwymiotowała gwałtownie. Po chwili
wstała, zatoczyła się, podeszła do jednorożca, ale Konik nie pozwolił się
dotknąć. Odbiegł, po czym przewrócił się na piach i wytarzał. A potem
wyczyścił róg, kilkakrotnie dźgając nim w piasek.
Ciii też
oczyściła i wytarła klingę kordzika, co i rusz niespokojnie zerkając w stronę
niedalekiego leja. Jednorożec wstał, zarżał, podszedł do niej stępa.
- Chciałabym
obejrzeć twoją ranę, Koniku. Konik zarżał i potrząsnął rogatym łbem.
- Jeśli nie,
to nie. Jeśli możesz iść, idziemy. Lepiej nie zostawajmy tu.
***
Niedługo
potem pojawiła się na ich drodze kolejna rozległa ławica piachu, cała aż do
krawędzi otaczających ją skał upstrzona wygrzebanymi w piasku lejami. Ciri przyglądała
się z przerażeniem - niektóre leje były co najmniej dwukrotnie większe od
tego, w którym niedawno walczyli o życie.
Nie odważyli
się przeciąć ławicy, lawirując pomiędzy lejami. Ciri była przekonana, że leje
były pułapkami na nieostrożne ofiary, a siedzące w nich monstra z długimi
kleszczami były groźne tylko dla ofiar, które do lejów wpadały. Zachowując
ostrożność i trzymając się z daleka od dołów, można było pokonać piaszczysty
teren na przełaj, nie lękając się, że któryś z potworów wylezie z leja i
zacznie ich gonić. Była pewna, że nie ma ryzyka - ale wolała nie sprawdzać.
Jednorożec był najwyraźniej podobnego zdania - parskał, prychał i odbiegał,
odciągał ją od ławicy piasku. Nadłożyli drogi, szerokim łukiem omijając
niebezpieczny teren, trzymając się skał i twardego kamienistego gruntu, przez
który żadna z bestii nie byłaby w stanie się przekopać.
Idąc, Ciri
nie spuszczała z lejów oka. Kilkakrotnie widziała, jak z morderczych pułapek
strzelały w górę fontanny piachu - potwory pogłębiały i odnawiały swoje siedziby.
Niektóre leje były tak blisko siebie, że wyrzucany przez jedno monstrum żwir
trafiał do innych dołków, alarmując ukryte na dnie stwory, a wtedy rozpoczynała
się straszliwa kanonada, przez kilka chwil piasek świszczał i prał dookoła jak
grad.
Ciri
zastanawiała się, na co piaskowe potwory polują na bezwodnym i martwym
pustkowiu. Odpowiedź przyszła sama - z jednego z bliższych dołów szerokim
łukiem wyfrunął ciemny przedmiot, z trzaskiem padając niedaleko nich. Po
krótkiej chwili wahania zbiegła ze skał na piasek. Tym, co wyleciało z leja,
był trupek gryzonia przypominającego królika. Przynajmniej z futerka. Trupek
był bowiem skurczony, twardy i suchy jak wiór, lekki i pusty jak pęcherz. Nie
było w nim ani kropli krwi. Ciri wzdrygnęła się - wiedziała już, na co szkarady
polują i jak się odżywiają.
Jednorożec
zarżał ostrzegawczo. Ciri uniosła głowę. W najbliższej okolicy nie było żadnego
leja, piasek był równy i gładki. I na jej oczach ten równy i gładki piasek
wybrzuszył się nagle, a wybrzuszenie szybko zaczęło sunąć w jej stronę.
Rzuciła wyssane truchełko i pędem umknęła na skały.
Decyzja, by
ominąć piaszczystą ławicę, okazała się bardzo słuszna.
Poszli dalej,
omijając najmniejsze nawet połacie piasku, stąpając wyłącznie po twardym
gruncie.
Jednorożec
szedł wolno, utykał. Z jego skaleczonego uda wciąż ciekła krew. Ale nadal nie
pozwalał jej podejść i obejrzeć rany.
***
Piaszczysta
ławica zwęziła się znacznie i zaczęła wić. Drobny i sypki piasek ustąpił
miejsca grubemu żwirowi, potem otoczakom. Lejów nie widzieli już od dłuższego
czasu, postanowili więc iść wytyczonym przez ławicę szlakiem. Ciri, choć znowu
męczona pragnieniem i głodem, zaczęła poruszać się szybciej. Była nadzieja.
Kamienista ławica nie była żadną ławicą. Była dnem rzeki płynącej od strony
gór. W rzece nie było wody, ale rzeka prowadziła do źródeł - zbyt słabych i
zbyt mało wydajnych, by wypełnić wodą koryto, ale pewnie wystarczających, by
się napić.
Szła
szybciej, ale musiała zwolnić. Bo jednorożec zwolnił. Szedł z wyraźnym trudem,
utykał, powłóczył nogą, bokiem stawiał kopyto. Gdy przyszedł wieczór, położył
się. Nie wstał, gdy podeszła. Pozwolił, by obejrzała ranę.
Były dwie
rany, po obu stronach silnie napuchniętego, rozpalonego uda. Obie rany były
zaognione, obie wciąż krwawiły, wraz z krwią z obydwu ciekła lepka, brzydko
pachnąca ropa.
Potwór był
jadowity.
***
Następnego
dnia było jeszcze gorzej. Jednorożec ledwie szedł. Wieczorem położył się na
kamieniach i nie chciał wstać. Gdy przy nim uklękła, sięgnął do zranionego uda
chrapami i rogiem, zarżał. W tym rżeniu był ból.
Ropa ciekła
coraz silniej, zapach był wstrętny. Ciri wydobyła kordzik. Jednorożec zawizżał
cienko, spróbował wstać, zwalił się zadem na kamienie.
- Nie wiem,
co mam robić... - załkała, patrząc na klingę. - Naprawdę nie wiem... Ranę
trzeba pewnie przeciąć, wycisnąć ropę i jad... Ale ja nie umiem! Mogę
skrzywdzić cię jeszcze bardziej!
Jednorożec
spróbował unieść łeb, zarżał. Ciri usiadła na kamieniach, obejmując głowę
dłońmi.
- Nie
nauczyli mnie leczyć - powiedziała gorzko. -Nauczyli mnie zabijać, tłumacząc,
że w ten sposób będę mogła ratować. To było wielkie kłamstwo, Koniku. Okłamali
mnie.
Zapadała noc,
ciemniało szybko. Jednorożec leżał, Ciri myślała gorączkowo. Nazbierała ostów i
badyli rosnących w obfitości na brzegach wyschłej rzeki, ale Konik nie chciał
ich jeść. Głowę złożył bezwładnie na kamieniach, nie próbował już jej unosić.
Mrugał tylko okiem. W jego pysku pojawiła się piana.
- Nie mogę ci
pomóc, Koniku - powiedziała zduszonym głosem. - Nie mam niczego...
Oprócz magii.
Jestem
czarodziejką.
Wstała,
wyciągnęła ręce. I nic. Potrzebowała dużo magicznej energii, a nie było ani
śladu. Nie spodziewała się tego, była zaskoczona. Przecież żyły wodne są
wszędzie! Zrobiła kilka kroków w jedną, potem kilka w drugą stronę. Zaczęła
iść kołem. Cofnęła się.
Nic.
- Ty
przeklęta pustynio! - krzyknęła, potrząsając pięściami. - W tobie nie ma nic!
Ani wody, ani magii! A magia miała być wszędzie! To też było kłamstwo! Wszyscy
mnie okłamali, wszyscy!
Jednorożec
zarżał.
Magia jest
wszędzie. Jest w wodzie, w ziemi, w powietrzu...
I w ogniu.
Ciri ze
złością palnęła się pięścią w czoło. Nie przyszło jej to wcześniej do głowy, może
dlatego, że tam, wśród gołych kamieni, nie było nawet czego palić. A teraz
miała pod ręką suche osty i badyle, a do wytworzenia malusieńkiej iskierki
powinno jej wystarczyć tej odrobiny energii, którą jeszcze w sobie czuła...
Nazbierała
więcej patyków, ułożyła je w stosik, obłożyła suchym ostem. Ostrożnie wsunęła
rękę.
- Aenye!
Stosik
zajaśniał, płomień zamigotał, rozbłysnął, chwycił liście, pożarł je, strzelił
w górę. Ciri dorzuciła badyli.
Co teraz,
pomyślała, patrząc w ożywające płomienie. Czerpać? Jak? Yennefer zabraniała mi
dotykać energii ognia... Ale ja nie mam wyboru! Ani czasu! Muszę działać!
Patyki i liście spalą się szybko... Ogień zgaśnie... Ogień... Jaki on jest
piękny, jaki ciepły...
Nie
wiedziała, kiedy i jak to się stało. Zapatrzyła się w płomień i nagle poczuła
łomotanie w skroniach. Chwyciła się za piersi, miała wrażenie, że pękają jej
żebra. W podbrzuszu, kroczu i sutkach zatętnił ból, który momentalnie zamienił
się w przerażającą rozkosz. Wstała. Nie, nie wstała. Wzleciała.
Moc wypełniła
ją jak roztopiony ołów. Gwiazdy na nieboskłonie zatańczyły jak odbite na
powierzchni stawu. Płonące na zachodzie Oko eksplodowało jasnością. Wzięła tę
jasność, a wraz z nią Moc.
- Hael,
Aenye!
Jednorożec
zarżał dziko i spróbował się poderwać, opierając na przednich nogach. Ręka
Ciri uniosła się sama, dłoń sama złożyła się do gestu, usta same wykrzyczały
zaklęcie. Z
palców wypłynęła świetlista, falująca jasność. Ogień zahuczał płomieniami.
Bijące z jej
ręki fale światła dotknęły zranionego uda jednorożca, skupiły się, wniknęły.
- Chcę, byś
był zdrowy! Chcę tego! Vess'hael, Aenye!
Moc
eksplodowała w niej, przepełniła dziką euforią. Ogień wystrzelił w górę, dokoła
pojaśniało. Jednorożec uniósł głowę, zarżał, potem nagle szybko poderwał się z
ziemi, niezgrabnie postąpił kilka kroków. Wygiął szyję, sięgnął pyskiem uda,
poruszył chrapami, zaparskał - jakby z niedowierzaniem. Zarżał głośno i
przeciągle, wierzgnął, machnął ogonem i galopem obiegł ognisko.
- Uleczyłam
cię! - krzyknęła Ciri z dumą. - Uleczyłam! Jestem czarodziejką! Udało mi się
wyciągnąć moc z ognia! I mam tę moc! Mogę wszystko!
Odwróciła
się. Rozpalone ognisko huczało, sypało iskrami.
- Nie musimy
już szukać źródeł! Nie będziemy już pić rozgrzebanego błota! Ja teraz mam moc!
Czuję moc, która jest w tym ogniu! Sprawię, że na tej przeklętej pustyni
spadnie deszcz! Że woda tryśnie ze skał! Że wyrosną tu kwiaty! Trawa! Kalarepa!
Ja teraz mogę wszystko! Wszystko!
Gwałtownie
uniosła obie ręce, wykrzykując zaklęcia i skandując inwokacje. Nie rozumiała
ich, nie pamiętała, kiedy się ich uczyła i czy kiedykolwiek się ich uczyła. To
nie miało znaczenia. Czuła moc, czuła siłę, płonęła ogniem. Była ogniem.
Dygotała od przenikającej ją potęgi.
Nocne niebo
przeorała nagle wstęga błyskawicy, wśród skał i ostów zawył wicher. Jednorożec
zarżał przenikliwie i stanął dęba. Ogień buchnął w górę, eksplodował. Nazbierane
patyki i łodygi dawno już zwęgliły się, teraz płonęła sama skała. Ale Ciri nie
zwróciła na to uwagi. Czuła moc. Widziała tylko ogień. Słyszała tylko ogień.
Możesz
wszystko, szentały płomienie, posiadłaś naszą moc, możesz wszystko. Świat jest
u twoich stóp. Jesteś wielka. Jesteś potężna.
Wśród
płomieni postać. Wysoka młoda kobieta o długich, prostych kruczoczarnych
włosach. Kobieta śmieje się, dziko, okrutnie, ogień szaleje dokoła niej.
Jesteś
potężna! Ci, którzy cię skrzywdzili, nie wiedzieli, z kim zadzierają! Zemścij
się! Odpłać im! Odpłać im wszystkim! Niech drżą ze strachu u twoich stóp, niech
szczękają zębami, nie śmiejąc spojrzeć w górę, na twoją twarz! Niech skamlą o
litość! Ale ty nie znaj litości! Odpłać
im! Odpłać wszystkim i za wszystko! Zemsta!
Za plecami
czarnowłosej ogień i dym, w dymie rzędy szubienic, szeregi pali, szafoty i
rusztowania, góry trupów. To trupy Nilfgaardczyków, tych, którzy zdobyli i plądrowali
Cintrę, którzy zabili króla Eista i jej babkę Calanthe, ci, którzy mordowali
ludzi na ulicach miasta. Na szubienicy kołysze się rycerz w czarnej zbroi,
stryczek skrzypi, dookoła wisielca kłębią się wrony próbujące wy-dziobać mu
oczy przez szpary skrzydlatego hełmu. Dalsze szubienice ciągną się aż po
horyzont, wiszą na nich Scoia'tael, ci, którzy zabili Paulie Dahlberga w
Kaedwen, i ci, którzy ścigali ją na wyspie Thanedd. Na wysokim palu podryguje
czarodziej Vilgefortz, jego piękna, oszukańczo szlachetna twarz jest skurczona
i sinoczarna od męki, ostry i zakrwawiony koniec pala wyziera mu z obojczyka...
Inni czarodzieje z Thanedd klęczą na ziemi, ręce mają skrępowane na plecach, a
zaostrzone pale już czekają...
Słupy obłożone
wiązkami chrustu wznoszą się aż po gorejący, poznaczony wstęgami dymu horyzont.
Przy najbliższym słupie, przykrępowana łańcuchami, stoi Triss Merigold...
Dalej Margarita Laux-Antille... Matka Nenneke... Jarre... Fabio Sachs...
Nie. Nie.
Nie.
Tak, krzyczy
czarnowłosa, śmierć wszystkim, odpłać im wszystkim, pogardzaj nimi! Oni wszyscy
skrzywdzili cię albo chcieli cię skrzywdzić! Mogą kiedyś zechcieć cię
skrzywdzić! Pogardzaj nimi, bo nadszedł nareszcie czas pogardy! Pogarda, zemsta
i śmierć! Śmierć całemu światu! Śmierć, zagłada i krew!
Krew na twoim ręku, krew na twej sukience...
Zdradzili
cię! Oszukali! Skrzywdzili! Teraz masz moc, mścij się!
Usta Yennefer
są pocięte i rozbite, broczą krwią, na jej
rękach i nogach okowy, ciężkie łańcuchy przymocowane
do mokrych i brudnych ścian lochu. Zgromadzony dookoła szafotu tłum wrzeszczy,
poeta Jaskier kładzie głowę na pniu, błyska w górze ostrze katowskiego topora.
Zgromadzeni pod szafotem ulicznicy rozwijają chustę, by złapać na nią krew...
Wrzask tłumu głuszy uderzenie, od którego trzęsie się rusztowanie...
Zdradzili
cię! Okłamali i oszukali! Wszyscy! Byłaś dla nich marionetką, byłaś kukiełką na
patyku! Wykorzystali cię! Skazali na głód, na palące słońce, na pragnienie, na
poniewierkę, na samotność! Nadszedł czas pogardy i zemsty! Masz moc! Jesteś
potężna! Niech cały świat zadrży przed tobą! Niech cały świat zadrży przed
Starszą Krwią!
Na szafot
wprowadzają wiedźminów - Yesemira, Eskela, Coena, Lamberta. I Geralta... Geralt
słania się na nogach, jest cały we krwi...
- Nie!!!
Dookoła niej
ogień, za ścianą płomieni dzikie rżenie, jednorożce stają dęba, potrząsają
głowami, biją kopytami. Ich grzywy są jak postrzępione bojowe sztandary, ich
rogi są długie i ostre jak miecze. Jednorożce są wielkie, wielkie jak rycerskie
konie, znacznie większe od jej Konika. Skąd się tu wzięły? Skąd wzięło się ich
tu aż tyle? Płomień z rykiem strzela w górę. Czarnowłosa kobieta unosi ręce,
na jej rękach jest krew. Jej włosy rozwiewa żar.
Płoń, płoń, Falka!
- Precz!
Odejdź! Nie chcę ciebie! Nie chcę twojej mocy! Płoń, Falka!
- Nie chcę!
Chcesz!
Pragniesz! Pragnienie i żądza wrą w tobie jak płomień, rozkosz zniewala cię! Tb
jest potęga, to jest moc, to jest władza! To najrozkoszniejsza z rozkoszy
świata!
Błyskawica.
Grom. Wiatr. Łomot kopyt i rżenie szalejących dookoła ognia jednorożców.
- Nie chcę
tej mocy! Nie chcę! Wyrzekam się jej!
Nie
wiedziała, czy to ogień przygasł, czy to jej pociemniało w oczach. Upadła,
czując na twarzy pierwsze krople deszczu.
***
Istocie należy odebrać istnienie. Nie można pozwolić, by istniała.
Istota jest groźna. Potwierdzenie.
Przeczenie. Istota nie przywołała Mocy dla siebie. Uczyniła to,
by ratować Ihuarraquax. Istota współczuje. To dzięki Istocie Ihuarraquax jest
znowu wśród nas.
Ale Istota ma Moc. Jeśli zechce ją wykorzystać...
Nie będzie mogła jej wykorzystać. Nigdy. Wyrzekła się jej.
Wyrzekła się Mocy. Całkowicie. Moc odeszła. To bardzo dziwne...
Nigdy nie zrozumiemy Istot.
I nie trzeba ich rozumieć! Odbierzmy Istocie istnienie. Zanim
będzie za późno. Potwierdzenie.
Przeczenie. Odejdźmy stąd. Zostawmy Istotę. Pozostawmy ją jej
przeznaczeniu.
***
Nie
wiedziała, jak długo leżała na kamieniach, wstrząsana dreszczem, zapatrzona w
niebo zmieniające kolory. Było na przemian ciemno i jasno, zimno i gorąco, a
ona leżała, bezsilna, wysuszona i pusta jak tamto truchełko, tamten trupek
gryzonia, wyssany i wyrzucony z leja.
Nie myślała o
niczym. Była samotna, była pusta. Nie miała już nic i nie czuła w sobie
niczego. Nie było pragnienia, głodu, zmęczenia, strachu. Zginęło wszystko,
nawet wola przetrwania. Była tylko wielka, zimna, przeraźliwa pustka. Czuła tę
pustkę całym jestestwem, każdą komórką organizmu.
Czuła krew na
wewnętrznej strome ud. Było jej to obojętne. Była pusta. Straciła wszystko.
Niebo
zmieniało kolory. Nie poruszała się. Czy w pustce poruszanie się miało
jakikolwiek sens?
Nie poruszyła
się, gdy dokoła niej załomotały kopyta, zadzwoniły podkowy. Nie zareagowała na
głośne okrzyki i nawoływania, na podniecone głosy, na parskanie koni. Nie
poruszyła się, gdy chwyciły ją twarde, silne ręce. Podniesiona, obwisła
bezwładnie. Nie zareagowała na szarpania i potrząsania, na ostre, gwałtowne
pytania. Nie rozumiała ich i nie chciała rozumieć.
Była pusta i
obojętna. Obojętnie przyjęła wodę, tryskającą jej na twarz. Gdy przystawiono
jej manierkę do ust, nie zakrztusiła się. Piła. Obojętnie.
Później też
była obojętna. Wciągnięto ją na łęk. Krocze było tkliwe i bolało. Dygotała,
więc okręcono ją derką. Była bezwładna i miękka, leciała przez ręce, więc
przywiązano ją pasem do siedzącego za nią jeźdźca. Jeździec śmierdział potem i
uryną. Było jej to obojętne.
Dokoła byli
konni. Wielu konnych. Ciri patrzyła na nich obojętnie. Była pusta, straciła
wszystko. Nic już nie miało znaczenia.
Nic.
Nawet to, że
komenderujący konnymi rycerz miał na hełmie skrzydła drapieżnego ptaka.
Gdy
podłożono ogień pod stos zbrodniarki i
gdy ogarnęły ją płomienie, lżyć owa poczęła zebranych na placu rycerzy,
baronów, czarodziejów i panów rajców słowy tak okropnemi, że groza wszystkich
przejęła. Choć wprzód wilgotnemi jeno polany stos obłożono, by diablica nie
sczezła za prędko i snadniej katuszy ognia zaznała, teraz czem prędzej
rozkazano suszu dorzucić i kaźń zakończyć. Ale iście demon siedział w onej
przeklętnicy, bo choć już skwierczała grzecznie, okrzyku boleści nie wydała,
jeno straszliwsze jeszcze klątwy miotać jęła. „Zrodzi się mściciel z mojej krwi
- zakrzyknęła w głos. - Zrodzi się ze skalanej Starszej Krwi niszczyciel
narodów i światów! On pomści mękę moją! Śmierć, śmierć i pomsta wam wszystkim i
pokoleniom waszym!" Tyle jeno zdołała wykrzyczeć, nim zgorzała. Tak
zginęła Falka, taką karę poniosła za przelaną krew niewinną.
Roderick
de Novembre, Historia świata, tom II
Rozdział siódmy
- Popatrzcie
na nią. Spalona słońcem, pokaleczona, wykurzona. Wciąż pije, by gąbka, a
wygłodniała, że strach. Powiadam wam, ona ze wschodu przyszła. Przeszła przez
Korath. Przez Patelnię.
- Bajesz! Na
Patelni nikt nie przeżyje. Z zachodu szła, od gór, korytem Suchaka. Ledwo o
skraj Korathu zawadziła, a i tego było dość. Gdyśmy ją znaleźli, padła już,
bez ducha leżała.
- Na
zachodzie takoż pustkowie milami się ciągnie. Skąd tedy szła?
- Nie szła,
ino jechała. Kto wie, z jak daleka. Ślady kopyt były podle niej. Musiał ją koń
w Suchaku zwalić, dlatego pobita, posiniaczona.
- Czemu ona
taka dla Nilfgaardu ważna, ciekawym? Gdy nas prefekt na poszukiwanie posłał,
dumałem, jakasi ważna szlachcianka zaginęła. A ta? Zwykły kopciuch, obdarte
pomiotło, do tego kołowata niemowa. Iście nie wiem, Skomlik, czyśmy tą co trza
naszli...
- Ona to.
Zwykła za się nie jest. Zwykłą byśmy nieżywą znaleźli.
- Niewiele
brakowało. Deszcz ją ani chybi uratował. Zaraza,
najstarsze dziady deszczu na Patelni nie pamiętają. Chmury zawsze omijają
Korath... Nawet gdy w dolinach pada, tam jedna kropla nie spadnie!
- Poźrzyjcie
na nią, jak to ćpa. Jakby tydzień w gębie nic nie miała... Ej, ty, poćpiego!
Smaczna li słonina? Chlebek suchy?
- Po elfiemu
pytaj. Albo po nilfgaardzku. Ona po ludzku nie rozumie. To elfi pomiot
jakiś...
- To
przygłup, niedojda. Gdy ją rano na konia wsadzałem, jakbym kukłę z drewna
wsadzał.
- Oczów nie
macie - błysnął zębami ten nazywany Skomlikiem, potężny i łysawy. - Co z was za
Łapacze, jeśliście się jeszcze na niej nie poznali! Ani ona głupia, ani
nierozumna. Udaje jeno. To dziwna i chytra ptaszka.
- A czemu
taka dla Nilfgaardu ważna? Nagrodę obiecali, wszędy patrole pognały... Czemu?
- Tego nie
wiem. Ale jakby ją dobrze zapytać... Fletnią po grzbiecie zapytać... Ha!
Miarkowaliście, jak na mnie spojrzała? Wszystko pojmuje, słucha bacznie. Hej,
dziewko! Jam jest Skomlik, tropiciel, Łapaczem zwany. A to, pojrzyj no tu, to
jest nahajka, batem zwana! Miła ci na plecach skóra? To gadaj wraz...
- Dosyć!
Milczeć!
Głośny,
ostry, nie tolerujący sprzeciwu rozkaz padł od drugiego ogniska, przy którym
siedział rycerz wraz ze swym giermkiem.
- Nudzicie
się, Łapacze? - spytał groźnie rycerz. - Tedy jazda do roboty! Konie
oporządzić! Zbroję moją i oręż wyczyścić! Do lasu po drwa! A dziewczyny nie
tykać! Zrozumieliście, chamy?
- Iście,
szlachetny panie Sweers - bąknął Skomlik. Jego kamraci pospuszczali głowy.
- Do roboty!
Wykonać rozkazy! Łapacze zakrzątali się.
- Dola nas
pokarała tym zasrańcem - zamamrotał jeden. - Że też prefekt jego akurat nad
nami postawił, rycerza chędożonego...
- Ważny -
bąknął z cicha drugi, oglądając się chyłkiem. - A wżdy to my, Łapacze, dziewkę
odnaleźlim... Nasz to niuch sprawił, żeśmy w koryto Suchaka pojechali.
- Ano.
Zasługa nasza, a wielmożny nagrodę weźmie, nam leda jaki grosz skapnie...
Florena pod nogi rzucą, masz, pry, Łapaczu, podziękuj za pańską łaskę...
- Zamknijcie
gęby - syknął Skomlik - bo jeszcze usłyszy...
Ciri została
przy ognisku sama. Rycerz i giermek patrzyli na nią badawczo, ale nie odzywali
się.
Rycerz był
starszym, ale krzepkim mężczyzną o surowej, poznaczonej bliznami twarzy. W
czasie jazdy zawsze miał na głowie hełm z ptasimi skrzydłami, ale nie były to
te skrzydła, które Ciri widywała w sennych koszmarach, a potem na wyspie
Thanedd. Tb nie był Czarny Rycerz z Cintry. Ale był to rycerz nilfgaardzki. Gdy
wydawał rozkazy, mówił wspólnym płynnie, ale z wyraźnym akcentem, podobnym do
akcentu elfów. Ze swym giermkiem, chłopakiem niewiele starszym od Ciri,
rozmawiał natomiast językiem zbliżonym do Starszej Mowy, ale mniej śpiewnym,
twardszym. Musiał to być język nilfgaardzki. Ciri, dobrze znająca Starszą Mowę,
rozumiała większość słów. Ale nie zdradzała się z tym. Na pierwszym postoju, na
skraju pustyni, którą nazywano Patelnią lub Korathem, nilfgaardzki rycerz i
jego giermek zasypali ją pytaniami. Wtedy nie odpowiadała, bo była obojętna i
oszołomiona, półprzytomna. Po kilku dniach jazdy, gdy wyjechali ze skalistych
wąwozów i zjechali w dół, w zielone doliny, Ciri oprzytomniała, zaczęła wreszcie
dostrzegać świat wokół siebie i ospale reagować. Ale nadal nie odpowiadała na
pytania, więc rycerz w ogóle przestał się do niej odzywać. Zdawało się, że nie
zwraca na nią uwagi. Zajmowali się nią tylko drabi każący nazywać się Łapaczami.
Ci też próbowali ją wypytywać. Byli agresywni.
Ale
Nilfgaardczyk w skrzydlatym hełmie prędko przywołał ich do porządku. Było
jasne i oczywiste, kto tu jest panem, a kto sługą.
Ciri udawała
niemądrą niemowę, ale pilnie nadstawiała uszu. Powoli zaczynała rozumieć swoją
sytuację. Wpadła w łapy Nilfgaardu. Nilfgaard jej szukał i znalazł, niewątpliwie
wyśledziwszy trasę, którą posłał ją chaotyczny .teleport z Ibr Lara. To, co
nie udało się Yennefer, nie udało się Geraltowi, udało się skrzydlatemu
rycerzowi i tropicielom Łapaczom.
Co stało się
na Thanedd z Yennefer i Geraltem? Gdzie była? Miała najgorsze podejrzenia.
Łapacze i ich herszt, Skomlik, mówili prostacką, niechlujną wersją wspólnego,
ale bez nilfgaardzkiego akcentu. Łapacze byli zwykłymi ludźmi, ale służyli rycerzowi
z Nilfgaardu. Łapacze cieszyli się na myśl o nagrodzie, jaką za odnalezienie
Ciri wypłaci im prefekt. We florenach.
Jedynymi
krajami, gdzie obiegową monetą był floren, a ludzie służyli Nilfgaardczykom,
były zarządzane przez prefektów cesarskie Prowincje na dalekim Południu.
***
Następnego
dnia, na popasie nad brzegiem strumienia, Ciri zaczęła zastanawiać się nad
możliwością ucieczki. Magia mogła jej dopomóc. Ostrożnie spróbowała najprostszego
zaklęcia, delikatnej telekinezy. Ale jej obawy potwierdziły się. Nie miała w
sobie nawet krzty czarodziejskiej energii. Po nierozsądnej zabawie z ogniem
zdolności magiczne opuściły ją całkowicie.
Zobojętniała
znowu. Na wszystko. Zamknęła się w sobie i pogrążyła w apatii. Na długo.
Do dnia, w
którym drogę przez wrzosowiska zajechał im Błękitny Rycerz.
***
- Aj, aj -
mruknął Skomlik, patrząc na zagradzających im drogę konnych. - Bieda będzie.
To Varnhageny z fortu Sarda...
Konni
zbliżyli się. Na czele, na potężnym siwku, jechał olbrzym w szmelcowanej, błękitno
połyskującej zbroi. Tuż za nim trzymał się drugi pancerny, z tyłu podążało
dwóch jeźdźców w prostych burych strojach, niewątpliwie pachołków.
Nilfgardczyk
w skrzydlatym hełmie wyjechał na spotkanie, wstrzymując gniadosza w tanecznym
kłusie. Jego giermek pomacał rękojeść miecza, odwrócił się na kulbace.
- Stać z tyłu
i pilnować dziewczyny - warknął do Skomlika i jego Łapaczy. - Nie mieszać się!
- Niegłupim -
rzekł cicho Skomlik, gdy tylko giermek się oddalił. - Niegłupim, by mieszać się
do waśni panów z Nilfgaardu...
- Będzie
bitka, Skomlik?
- Niechybnie.
Między Sweersami a Varnhagenami rodowa wróżda i krwawa zemsta. Z koni.
Strzeżcie dziewki, bo w niej nasz spór i zysk. Jeśli się poszczęści, całą nagrodę
za nią weźmiemy.
- Yarnhageny
pewnikiem też dziewki szukają. Gdyby przeważyli, odbiorą nam ją... Nas ino
czterech...
- Pięciu -
błysnął zębami Skomlik. - Jeden z ciurów z Sardy to zda się mój swojak.
Uwidzicie, z tej draki dla nas będzie spór, nie dla panów rycerzów...
Rycerz w
błękitnej zbroi ściągnął wodze siwka. Skrzydlaty stanął naprzeciw. Towarzysz
Błękitnego podkłusował, zatrzymał się z tyłu. Jego dziwaczny szyszak ozdobiony
był dwoma pasami skóry zwisającymi z zasłony i wyglądającymi jak dwa wielkie
wąsy lub morsie kły. W poprzek siodła Dwa Kły trzymał groźnie wyglądającą
broń, przypominającą nieco szponton noszony przez gwardzistów z Cintry, ale
mający znacznie krótsze drzewce i dłuższe żeleźce.
Błękitny i
Skrzydlaty wymienili kilka słów. Ciri nie dosłyszała jakich, ale ton obu
rycerzy nie pozostawiał wątpliwości. Nie były to słowa przyjazne. Błękitny
nagle uniósł się na kulbace, wskazał gwałtownie na Ciri, powiedział coś głośno
i gniewnie. Skrzydlaty w odpowiedzi krzyknął równie gniewnie, machnął ręką w
pancernej rękawicy, najwyraźniej każąc Błękitnemu iść precz. I wtedy się
zaczęło.
Błękitny
walnął siwka ostrogami i runął do przodu, wyszarpując topór z uchwytu przy
siodle. Skrzydlaty spiął gniadosza, wyrywając miecz z pochwy. Zanim jednak
pancerni zdążyli zewrzeć się w boju, zaatakował Dwa Kły, popędzając konia do
galopu drzewcem szpontona. Giermek Skrzydlatego skoczył na niego, dobywając miecza,
ale Dwa Kły uniósł się na kulbace i cisnął mu szponton prosto w pierś. Długie
żeleźce z trzaskiem przebiło kaplerz i kolczugę, giermek jęknął rozdzierająco i
runął z konia na ziemię, oburącz trzymając drzewce wbite aż po krzyżyk.
Błękitny i
Skrzydlaty zderzyli się z hukiem i łomotem. Topór był groźniejszy, ale miecz
szybszy. Błękitny dostał w bark, fragment szmelcowanego naręczaka poleciał w bok,
wirując i powiewając rzemieniem, jeździec zachwiał się w siodle, na błękitnej
zbroi zalśniły karminowe smugi. Galop rozdzielił walczących. Skrzydlaty
Nilfgaardczyk zawrócił gniadosza, ale wtedy wpadł na niego Dwa Kły, oburącz
wznosząc miecz do ciosu. Skrzydlaty szarpnął wodze, Dwa Kły, kierujący koniem
tylko nogami, przecwałował obok. Skrzydlaty zdążył jednak rąbnąć go w
przelocie. Na oczach Ciri blacha naramiennika wgięła się, spod blachy buchnęła
krew.
Już wracał
Błękitny, wywijając toporem i wrzeszcząc. Obaj pancerni w pędzie wymienili
huczące ciosy, rozdzielili się. Na Skrzydlatego znowu wpadł Dwa Kły, konie
zderzyły się, zadzwoniły miecze. Dwa Kły ciął Skrzydlatego, rozwalając opachę
i tarczkę, Skrzydlaty wyprostował się i uderzył od prawej potężnym ciosem w bok
napierśnika. Dwa Kły zakołysał się w siodle. Skrzydlaty stanął w strzemionach
i z rozmachem ciał jeszcze raz, między rozrąbany, wgięty już naramiennik a
szyszak. Ostrze szerokiego miecza z hukiem wcięło się w blachy, uwięzło. Dwa
Kły wyprężył się i zadygotał. Konie zwarły się, tupiąc i zgrzytając zębami na
wędzidłach. Skrzydlaty zaparł się o łęk, wyrwał miecz. Dwa Kły zwisł z siodła i
runął pod kopyta. Podkowy zahuczały o rozgniatywany pancerz.
Błękitny
zawrócił siwka, atakował, unosząc topór. Z trudem powodował koniem zranioną
ręką. Skrzydlaty dostrzegł to, zręcznie zaszedł go od prawej, uniósł się w
strzemionach do straszliwego cięcia. Błękitny złapał cios na topór i wybił
miecz z dłoni Skrzydlatego. Konie znowu zderzyły się. Błękitny był istnym
siłaczem, ciężka siekiera w jego dłoni wzniosła się i opadła jak trzcinka. Na
pancerz Skrzydlatego zwalił się z łomotem cios, od którego gniadosz aż
przysiadł na zadzie. Skrzydlaty zakołysał
się, ale utrzymał w siodle. Nim topór zdążył spaść po
raz drugi, puścił wodze i zakręcił lewą ręką, chwytając zawieszony na
rzemiennym temblaku ciężki graniasty buzdygan, na odlew zdzielił Błękitnego po
hełmie. Hełm zahuczał jak dzwon, teraz Błękitny zachwiał się w kulbace. Konie
kwiczały, próbowały się kąsać i nie chciały rozdzielić.
Błękitny,
wyraźnie oszołomiony ciosem buzdyganu, zdołał jednak uderzyć toporem, z hukiem
trafiając przeciwnika w napierśnik. To, że obaj utrzymywali się jeszcze w
siodłach, wydawało się istnym cudem, ale było po prostu zasługą wysokich
wspierających łęków. Po bokach obu wierzchowców ciekła krew, szczególnie dobrze
widoczna na jasnej maści siwka. Ciri patrzyła ze zgrozą. W Kaer Morhen nauczono ją walczyć, ale nie wyobrażała
sobie, w jaki sposób mogłaby stawić czoło któremuś z takich siłaczy. I
sparować choćby jeden z tak potężnych ciosów.
Błękitny
oburącz chwycił stylisko topora, głęboko wbitego w napierśnik Skrzydlatego,
zgarbił się i zaparł, próbując zepchnąć przeciwnika z siodła. Skrzydlaty z
rozmachem zdzielił go buzdyganem, raz, drugi, trzeci. Krew trysnęła spod okapu
hełmu, bryznęła na błękitną zbroję i szyję siwka. Skrzydlaty uderzył gniadosza
ostrogami, skok konia wydarł ostrze siekiery z jego napierśnika; chwiejący się
w siodle Błękitny wypuścił z dłoni stylisko. Skrzydlaty przełożył buzdygan do
prawej ręki, naleciał, straszliwym ciosem przygiął głowę Błękitnego do końskiej
szyi. Chwyciwszy wodze siwka wolną ręką, Nilfgaardczyk walił buzdyganem,
błękitna zbroja dzwoniła jak żelazny garnek, krew sikała spod powyginanego
hełmu. Jeszcze jedno uderzenie i Błękitny głową do przodu runął pod kopyta
siwka. Siwek odkłusował, ale gniadosz Skrzydlatego, najwidoczniej wyćwiczony, z
gruchotem stratował powalonego. Błękitny żył jeszcze, o czym zaświadczył
rozpaczliwy ryk bólu. Gniadosz tratował go nadal - z takim impetem, że ranny
Skrzydlaty nie utrzymał się w siodle i z hukiem zwalił się obok.
- Pozabijali
się, psiekrwie - stęknął Łapacz, który trzymał Ciri.
- Panowie
rycerze, mór na nich a zaraza - splunął drugi.
Pachołkowie
Błękitnego przyglądali się z oddalenia. Jeden zawrócił konia.
- Stój,
Remiz! - wrzasnął Skomlik. - Dokąd to? Do Sardy? Pilno ci na stryk?
Pachołkowie
zatrzymali się, jeden spojrzał, przysłaniając oczy dłonią.
- To ty,
Skomlik?
- Ja!
Podjedź, Remiz, nie bojąj się! Rycerskie waśnie to nie nasza sprawa!
Ciri nagle
miała dość obojętności. Zwinnie wyszarpnęła się trzymającemu ją Łapaczowi,
puściła się biegiem, dopadła siwka Błękitnego, jednym skokiem znalazła się na
kulbace z wysokim łękiem.
Udałoby się
jej może, gdyby nie to, że pachołkowie z Sardy byli w siodłach i na
wypoczętych koniach. Dopadli ją bez trudu, wyrwali wodze. Zeskoczyła i pognała
w stronę lasu, ale konni znowu ją dogonili. Jeden w pędzie chwycił ją za włosy,
pociągnął, powlókł. Ciri wrzasnęła, uwiesiła się jego ręki. Konny rzucił ją
wprost pod nogi Skomlika. Świsnęła nahajka, Ciri zawyła i zwinęła się w kłębek,
zasłaniając głowę rękoma. Nahajka świsnęła znowu i cięła ją po rękach.
Odturlała się, ale Skomlik doskoczył, kopnął ją, potem przydeptał butem
krzyże.
- Uciekać
chciałaś, żmijo?
Nahajka
świsnęła. Ciri zawyła. Skomlik kopnął ją znowu i smagnął pletnią.
- Nie bij
mnie! -. wrzasnęła, kuląc się.
-
Przemówiłaś, zarazo! Rozsznurowała się gębusia? Ja cię zaraz...
- Opamiętajże
się, Skomlik! - krzyknął któryś z Łapaczy. - Życie chcesz z niej wytłuc, czy
co? Ona za wiele warta, by ją zmarnować!
- Jasny
piorun - powiedział Remiz, zsiadając z konia. - Byłabyż to ta, której Nilfgaard
szuka od tygodnia?
- Ona.
- Ha!
Wszystkie garnizony jej szukają. To jakaś ważna dla Nilfgaardu persona! Pono
jakiś możny mag wy-wróżył, że musi być gdzieś w tych okolicach. Tak mówili w
Sardzie. Gdzieście ją naszli?
- Na Patelni.
- Nie może
być!
- Może, może
- powiedział gniewnie Skomlik, wykrzywiając się. - Mamy ją, a nagroda nasza!
Co stoicie niby koły? Spętać mi tę ptaszkę i na kulbakę z nią! Wynosimy się
stąd, chłopy! Żywo!
- Wielmożny
Sweers - powiedział jeden z Łapaczy -chyba dycha jeszcze...
- Długo nie
podycha. Pies go trącał! Jedziemy wprost do Amarillo, chłopy. Do prefekta.
Odstawimy mu dziewkę ł zgarniemy nagrodę.
- Do
Amarillo? - Remiz podrapał się w potylicę, spojrzał na pole niedawnej walki. -
Tam już nam kat zaświeci! Co prefektowi powiesz? Rycerze pobite, a wy cali?
Gdy się cała rzecz ujawni, prefekt każe was powiesić, a nas ciupasem odeśle do
Sardy... A wtenczas Varnhageny skórę z nas złupią. Warn może i do Amarillo
droga, ale mnie lepiej w lasy zapaść...
- Tyś mój
szurzy, Remiz - powiedział Skomlik. - A chociażeś psi syn, boś siostrę moją
bijał, zawsześ swak. Tedy ci skórę ocalę. Jedziemy do Amarillo, powiadam.
Prefekt wie, że między Sweersami a Yarnhagenami wróżda. Spotkali się, pobili
jedni drugich, zwykła u nich rzecz. Co my moglim? A dziewkę, baczcie na moje
słowa, znaleźliśmy później. My, Łapacze. Tyś też od nynie Łapacz, Remiz.
Prefekt łajno wie, ilu nas ze Sweersem pojechało. Nie doliczy się...
- Nie zabyłeś
aby o czym, Skomlik? - spytał przeciągle Remiz, patrząc na drugiego pachołka z
Sardy.
Skomlik
odwrócił się wolno, po czym błyskawicznie wydobył nóż i z rozmachem wbił go
pachołkowi w gardło. Pachołek zarzęził i zwalił się na ziemię.
- Ja o niczym
nie zapominam - powiedział zimno Łapacz. - No, to tera my już sami swoi.
Świadków nie ma, a i głów do podziału nagrody nie za dużo. Na koń, chłopy, do
Amarillo! Szmat drogi jeszcze między nami a nagrodą, zwlekać nie ma co!
***
Gdy wyjechali
z ciemnej i mokrej bukowiny, zobaczyli u podnóża góry wieś, kilkanaście strzech
wewnątrz pierścienia niskiego częstokołu ogradzającego zakole niewielkiej
rzeczki.
Wiatr
przyniósł zapach dymu. Ciri poruszyła zdrętwiałymi palcami rąk, przywiązanych
rzemieniem do łęku siodła. Cała była zdrętwiała, pośladki bolały nieznośnie,
dokuczał pełny pęcherz. Była w siodle od wschodu słońca. W nocy nie wypoczęła,
bo kazano jej spać z rękoma przywiązanymi do przegubów leżących z obu stron
Łapaczy. Na każde jej poruszenie Łapacze reagowali klątwami i groźbami bicia.
- Osada -
powiedział jeden.
- Widzę -
odrzekł Skomlik.
Zjechali z
góry, kopyta koni zachrzęściły wśród wysokich, spalonych słońcem traw. Wkrótce
znaleźli się na wyboistej drodze wiodącej wprost do wsi, ku drewnianemu
mostkowi i bramie w palisadzie.
Skomlik
wstrzymał konia, stanął w strzemionach.
- Co to za
wieś? Nigdym tu nie popasał. Remiz, znasz te okolice?
- Dawniej -
powiedział Remiz - zwali tę wieś Biała Rzeczka. Ale jak się zaczęła ruchawka,
paru tutejszych przystało do rebeliantów, tedy Varnhageny z Sardy kura tu
puścili, ludzi wysiekli albo pognali w niewolę. Teraz same nilfgaardzkie
osadniki tu mieszkają, nowoposiedleńcy. A wioskę przechrzcili na Glyswen. Te
osadniki to niedobre, zawzięte ludzie. Rzeknę wam: nie popasajmy tu. Jedźmy
dalej.
- Koniom trza
dać wypocząć - zaprotestował jeden z Łapaczy - i zaobroczyć je. A i mnie we
flakach gra, jakoby kapela rżnęła. Co nam tam nowoposiedleńcy, mierzwa jedna,
chmyzy. Machniem im przed nosem rozkazem prefekta, wżdy prefekt Nilfgaardczyk
jako i oni. Zobaczycie, w pas się nam pokłonią.
- Jużci -
burknął Skomlik - widział kto Nilfgaardczyka, który w pas się kłania. Remiz, a
karczma jaka jest w onym Glyswen?
- Jest.
Karczmy Varnhageny nie spalili.
Skomlik
obrócił się na kulbace, spojrzał na Ciri.
- Trza ją
rozwiązać - powiedział. - Nie Iza, by kto poznał... Dajcie jej opończę. I
kaptur na łeb... Hola! Dokąd, kopciuchu?
- W krzaki
muszę...
- Ja ci dam
krzaki, wywłoko! Kucaj wedle drogi! I pomnij: we wsi ani pary z gęby. Nie
myśl, żeś chytra! Piśniesz tylko, to gardło ci poderżnę. Jeśli ja za ciebie
florenów nie dostanę, nikt nie dostanie.
Podjechali
stępa, kopyta koni załomotały na mostku. Zza ostrokołu natychmiast wyłoniły się
postacie osadników uzbrojonych w oszczepy.
- Przy bramie
stróżują - mruknął Remiz. - Ciekawym czemu.
- Ja też -
odmruknał Skomlik, unosząc się w strzemionach. - Bramy pilnują, a od strony
młyna częstokół rozwalony, wozem można wjechać...
Podjechali
bliżej, zatrzymali konie.
- Witajcie,
gospodarze! - zawołał jowialnie, choć nieco nienaturalnie Skomlik. - W dobry
czas!
- Ktoście? -
spytał krótko najwyższy z osadników.
- Myśmy,
kumie, są wojsko - zełgał Skomlik rozparty na kulbace. - W służbie jego
wielgomożności pana prefekta z Amarillo.
Osadnik
przesunął dłonią po drzewcu oszczepu, popatrzył na Skomlika spode łba.
Niewątpliwie nie przypominał sobie, na jakich to chrzcinach Łapacz został jego
kumem.
- Przysłał
nas tu jaśnie pan prefekt - łgał dalej Skomlik - byśmy uznali, jak się wiedzie
jego rodakom, dobrym ludziom z Glyswen. Przesyła jego wielgomożność pozdrowienia
i pyta, nie trza li ludziom z Glyswen jakiej pomocy?
- Jakoś sobie
radzimy - powiedział osadnik. Ciri stwierdziła, że mówił wspólnym podobnie jak
Skrzydlaty, z takim samym akcentem, choć stylem mówienia starał się naśladować
żargon Skomlika. - Przywykliśmy sami sobie radzić.
- Rad będzie
pan prefekt, gdy mu to powtórzym. Karczma otwarta? W gardłach nam zaschło...
- Otwarta -
rzekł ponuro osadnik. - Póki co, otwarta.
- Póki co?
- Póki co. Bo
my tę karczmę wkrótce rozbierzemy, krokwie i deski na spichlerz przydadzą się.
Z karczmy pożytek żaden. My pracujemy w pocie czoła i do karczmy nie chodzimy.
Karczma tylko przejezdnych ciągnie, większością takich, którym nie jesteśmy
radzi. Teraz też tam tacy popasają.
- Kto? -
Remiz zbladł lekko. - Nie z fortu Sarda wypadkiem? Nie wielmożni panowie
Varnhagenowie?
Osadnik skrzywił
się, poruszył wargami, jakby miał , ochotę splunąć.
- Nie,
niestety. To milicja panów baronów. Nissirowie.
- Nissirowie?
- zmarszczył się Skomlik. - A skąd oni? Pod czyją komendą?
- Starszy nad
nimi wysoki, czarny, wąsaty jak sum.
- Hę! -
Skomlik odwrócił się do towarzyszy. - Dobra nasza. Jednego tylko takiego znamy,
nie? To ani chybi będzie nasz stary druh Vercta „Wierzaj mi", pamiętacie
go? A cóż tu u was, kumie, Nissirowie porabiają?
- Panowie
Nissirowie - wyjaśnił ponuro osadnik - do Tyffi zmierzają. Zaszczycili nas swą
wizytą. Wiozą jeńca. Jednego z bandy Szczurów wzięli w pień.
- A jużci -
parsknął Remiz. - A cysarza Nilfgaardu nie wzięli?
Osadnik
zmarszczył się, zacisnął dłonie na drzewcu oszczepu. Jego towarzysze zaszemrali
głucho.
- Jedźcie do karczmy,
panowie wojacy - mięśnie na żuchwach osadnika zagrały ostro. - I pogadajcie z
panami Nissirami, waszymi druhami. Jesteście pono w służbie u prefekta.
Zapytajcie tedy panów Nissirów, czemu bandytę do Tyffi wiozą, miast tu, na
miejscu, wnet na pal go wołami nawlec, jak prefekt nakazał. I przypomnijcie panom
Nissirom, waszym druhom, że tu władzą jest prefekt, nie baron z Tyffi. My mamy
już i woły w jarzmie, i palik naostrzony. Jeśli panowie Nissirowie nie zechcą,
to my uczynimy co trzeba. Rzeknijcie im to.
- Rzeknę,
musowo - Skomlik znacząco łypnął na kamratów. - Bywajcie, ludziska.
Ruszyli stępa
między chałupy. Wieś wydawała się wymarła, nie widzieli ni żywej duszy. Pod
jednym z płotów ryła wychudzona świnia, w błocie taplały się brudne kaczki.
Drogę jeźdźców przeciął wielki czarny kocur.
- Tfu, tfu,
kocia morda - Remiz pochylił się w siodle, splunął, złożył palce w znak
chroniący od złego uroku. -Drogę przebieżał, kurwi syn!
- Żeby mu tak
myszą w gardle stanęła!
- Czego? -
odwrócił się Skomlik.
- Kot. Jako
ta smoła czarny. Drogę przebieżał, tfu, tfu.
- Licho z nim
- Skomlik rozejrzał się dookoła. - Patrzcie ino jaka pustota. Alem widział zza
błon, że ludziska w chatach siedzą, uważają. A zza tamtych wrót, baczyłem,
sulica błysknęła.
- Bab pilnują
- zaśmiał się ten, który życzył kotu kłopotów z myszą. - Nissirowie we wsi!
Słyszeliście, co ów kmiot gadał? Widno było, że Nissirów nie miłuje.
- I nie
dziwota. „Wierzaj mi" i jego kompania żadnej kiecce nie przepuszczą. Eh,
doigrają się oni jeszcze, ci panowie Nissirowie. Baronowie „Stróżami
porządku" ich zwą, za to im płacą, by ładu strzegli, dróg pilnowali. A
krzyknij chłopu nad uchem: „Nissir!", uwidzisz, pięty sobie posra ze
strachu. Ale to do czasu, do czasu. Jeszcze jednego cielaka zarżną, jeszcze
jedną dziewkę wymamłają, a rozniosą ich chłopkowie na widłach, obaczycie. Baczyliście
tych u wrót, jakie gęby mieli zawzięte? To nilfgaardzkie osadniki. Z nimi
szutków nie ma... Ha, oto i karczma...
Popędzili
konie.
Karczma miała
lekko zapadniętą, tęgo omszałą strzechę. Stała w pewnym oddaleniu od chałup i
zbudowań gospodarskich, wyznaczając jednak środek, punkt centralny całego
ogrodzonego porozwalanym częstokołem terenu, miejsce przecięcia się dwóch
przechodzących przez wieś dróg. W cieniu rzucanym przez jedyne w okolicy
wielkie drzewo był okólnik, zagroda dla bydła i oddzielna dla koni. W tej
ostatniej stało pięć lub sześć nie rozkulbaczonych wierzchowców. Przed
drzwiami, na schodkach, siedziało dwóch typów w skórzanych kurtach i
spiczastych futrzanych czapkach. Obaj hołubili przy piersi gliniane
kufle, a między nimi stała miska pełna ogryzionych kości.
- Coście za
jedni? - wrzasnął jeden z typów na widok Skomlika i jego zsiadającej z koni
kompanii. - Czego tu szukacie? Poszli precz! Zajęta karczma w imieniu prawa!
- Nie
krzykaj, Nissirze, nie krzykaj - powiedział Skomlik, ściągając Ciri z siodła. -
A drzwi rozewrzyj szerzej, bo chcemy do środka. Twój komendant, Yercta, to
nasz znajomek.
- Nie znam
was!
- Boś
gołowąs! A ja i „Wierzaj mi" służyliśmy razem jeszcze za dawnych czasów,
nim tu Nilfgaard nastał.
- No, jeśli
tak... - zawahał się typ, puszczając rękojeść miecza. - Wchodźcie. Mnie tam
zajedno...
Skomlik
szturchnął Ciri, drugi Łapacz chwycił ją za kołnierz. Weszli do środka.
Wewnątrz było
mrocznie i duszno, pachniało dymem i pieczenia. Karczma była prawie pusta -
zajęty był tylko jeden ze stołów, stojący w smudze światła wpadającego przez
okienko z rybich błon. Siedziało przy nim kilku mężczyzn. W głębi, przy
palenisku, krzątał się karczmarz, pobrzękując garnkami.
- Czołem
panom Nissirom! - zagrzmiał Skomlik.
- My nie
czołem z byle wołem - warknął jeden z siedzącej przy okienku kompanii, plując
na podłogę. Drugi powstrzymał go gestem.
- Wolnego -
powiedział. - To swoje chłopy, nie poznajesz? Skomlik i jego Łapacze. Powitać,
powitać!
Skomlik
rozpromienił się i ruszył w kierunku stołu, ale zatrzymał się, widząc kamratów
zapatrzonych na słup podtrzymujący siestrzan stropu. Pod słupem siedział na
zydelku szczupły, jasnowłosy kilkunastoletni chłopak, dziwnie wyprężony i
wyciągnięty. Ciri zobaczyła, że nienaturalna pozycja wynika z faktu, że ręce
chłopaka są wykręcone do tyłu i skrępowane, a szyję przytwierdza do słupa
rzemienny pas.
- A niech
mnie krosta obsypie - westchnął głośno jeden z Łapaczy, ten, który trzymał
Ciri za kołnierz. -Spójrz jeno, Skomlik! Toż to Kayleigh!
- Kayleigh? -
Skomlik przekrzywił głowę. - Szczur Kayleigh? Nie może być!
Jeden z
siedzących za stołem Nissirów, grubas z włosami wystrzyżonymi w malowniczy
czub, roześmiał się gardłowo.
- Może być -
powiedział, oblizując łyżkę. - To Kayleigh, we własnej parszywej osobie.
Opłaciło się o świtaniu wstawać. Dostaniem za niego pewnie z pół kopy florenów
dobrą cesarską monetą.
- Capnęliście
Kayleigha, no, no - zmarszczył się Skomlik. - Znaczy się, prawdę gadał
nilfgaardzki kmiotek...
- Trzydzieści
florenów, psiamać - westchnął Remiz. -Nielichy grosz... Płaci baron Lutz z
Tyffi?
- Tak jest -
potwierdził drugi Nissir, czarnowłosy i czarnowąsy. - Wielmożny baron Lutz z
Tyffi, nasz pan i dobrodziej. Szczury ograbili mu rządcę na gościńcu, to w
złości się zapiekł i wyznaczył nagrodę. I to my, Skomlik, tę nagrodę weźmiemy,
wierzaj mi. Ha, spójrzcie tylko, chłopy, jakiego to puchacza nadął! Nie w smak
mu, że to my, nie on Szczura capnął, choć i jemu prefekt bandę tropić nakazał!
- Łapacz
Skomlik - grubas z czubem wskazał na Ciri łyżką - takoż coś złapał. Widzisz,
Vercta? Dziewuszka jakaś.
- Widzę -
czarnowąsy błysnął zębami. - Cóż to, Skomlik, tak cię bieda przydusiła, że
dzieci porywasz dla okupu? Co to za kocmołuch?
- Do tego ci
nic!
- Coś taki
srogi - zaśmiał się ten z czubem. - Upewnić się chcemy ino, czy to nie córa
twoja.
- Jego córa?
- zaśmiał się Vercta, ten z czarnym wąsem. – A jużci. Żeby córy móc płodzić,
trza jajca mieć. Nissirowie ryknęli śmiechem.
- A rżyjcie,
łby baranie! - wrzasnął Skomlik i nadął się. - A tobie, Vercta, tyle rzeknę:
nim niedziela minie, zadziwisz się, o kim głośniej będzie, o was i o waszym
Szczurze czy o mnie i o tym, czegom ja dokonał. I obaczym, kto hojniejszy: wasz
baron czy cesarski prefekt z Amarillo!
- Możesz mnie
w rzyć pocałować - oświadczył pogardliwie Vercta i wrócił do siorbania polewki
- razem z twoim prefektem, twoim cesarzem i całym Nilfgaardem, wierzaj mi. I
nie nadymaj się. Wiem ci ja, że Nilfgaard od tygodnia za jakąś dziewką goni, aż
kurz się po drogach wznosi. Wiem, że nagroda za nią jest. Ale mnie to łajno
obchodzi. Ja się już prefektowi i Nilfgaardczykom wysługiwać nie myślę i
plugawię na nich. Ja teraz u barona Lutza służę, jeno jemu podlegam, nikomu
bolej.
- Twój baron
- charknął Skomlik - miast ciebie nilfgaardzką rękę boćka, nilfgaardzkie buty
liże. Tedy ty nie musisz, to i gadać ci łatwo.
- Nie pusz
się - powiedział pojednawczo Nissir. - Nie przeciw tobie mówiłem, wierzaj mi.
Żeś dziewkę, której Nilfgaard szuka, znalazł, dobrze to, rad widzę, że ty nagrodę
weźmiesz, a nie te zasrane Nilfgaardczyki. A że prefektowi służysz? Nikt nie
wybiera sobie panów, to oni wybierają, no nie? Nuże, siednijcie z nami,
wypijemy, jak się trafiło spotkanie.
- Ano, czemu
nie - zgodził się Skomlik. - Dajcie jeno wprzód kawałek powroza. Przywiążę
dziewkę do słupa wedle waszego Szczura, dobra?
Nissirowie
ryknęli śmiechem.
- Widzita go,
postrach pogranicza! - zarechotał grubas z czubem. - Zbrojne ramię Nilfgaardu!
Zwiąż ją, Skomlik, zwiąż, a tęgo. Ale weźmij żelazny łańcuch, bo powrozy gotów
ten twój ważny jeniec poszarpać i mordę ci obić, nim ucieknie. Wygląda groźnie,
aże ciarki przechodzą!
Nawet
towarzysze Skomlika parsknęli tłumionym śmiechem. Łapacz poczerwieniał,
przekręcił pas, podszedł do stołu.
- Ja aby ku
pewności, by nie zemknęła...
- Nie
zawracaj rzyci - przerwał Vercta, łamiąc chleb. - Chcesz pogadać, to siadaj,
postaw kolejkę jak się należy. A tę dziewkę, jeśli wola, powieś za nogi u powały.
Tyle mnie to obchodzi, co świńskie łajno. Tylko że to okropnie śmieszne,
Skomlik. Dla ciebie i dla twego prefekta to może i ważny jeniec, ale dla mnie
to zabiedzony i zestrachany dzieciak. Wiązać ją chcesz? Ona, wierzaj mi, ledwie
się na nogach trzyma, gdzie jej tam do uciekania. Czego się
lękasz?
- Wraz wam
powiem, czego się lękam - Skomlik zaciął wargi. - To nilfgaardzka osada. Nas
tu chlebem i solą osadniki nie witali, a dla waszego Szczura, rzekli, pal już
mają zastrugany. I w prawie są, bo ukaz prefekt dał, by złapanych zbójów na
miejscu sprawiać. Jeśli im jeńca nie wydacie, gotowi i dla was paliki
zastrugać.
- O wa -
powiedział grubas z czubem. - Kawki im straszyć, chacharom. Nam niech lepiej
nie stają, bo im krwi upuścim.
- Szczura im
nie wydamy - dodał Yercta. - Nasz jest i do Tyffi pojedzie. A baron z Lutz już
całą sprawę z prefektem uładzi. A, co gadać po próżnicy. Siadajcie.
Łapacze,
obracając pasy z mieczami, ochotnie przysiedli się do stołu Nissirów,
wrzeszcząc na karczmarza i zgodnie wskazując Skomlika jako fundatora. Skomlik
kopniakiem podsunął zydel do słupa, szarpnął Ciri za ramię, pchnął tak, że
upadła, uderzając ramieniem o kolana związanego chłopaka.
- Siedź tu -
warknął. - I ani mi się rusz, bo oćwiczę jak sukę.
- Ty gnido - zawarczał
młodzik, patrząc na niego zmrużonymi oczyma. - Ty psi...
Ciri nie
znała większości słów, które wyleciały ze złych, skrzywionych ust chłopaka, ale
ze zmian zachodzących na obliczu Skomlika wywnioskowała, że musiały być to
słowa niebywale plugawe i obraźliwe. Łapacz pobladł z wściekłości, zamachnął
się, trzasnął związanego w twarz, chwycił za długie jasne włosy, szarpnął,
tłukąc potylicą chłopaka o słup.
- Ejże! -
zawołał Yercta, unosząc się zza stołu. - Co się tam dzieje?
- Kły mu
powybijani, parszywemu Szczurowi! — ryknął Skomlik. - Nogi z rzyci wyrwę,
obiedwie!
- Chodź tu i
przestań drzeć mordę - Nissir usiadł, wypił duszkiem kubek piwa, otarł wąsy. -
Twoim jeńcem pomiataj, co się zmieści, ale od naszego wara. A ty, Kayleigh,
nie graj zucha. Siedź cicho i zacznij rozmyśliwać o szafocie, co go baron Lutz
kazał już ustawić w miasteczku. Lista rzeczy, jakie ci na tym szafocie uczyni
małodobry, jest już spisana i, wierzaj mi, ma trzy łokcie długości. Pół
miasteczka już robi zakłady, do którego punktu wytrzymasz. Oszczędzaj tedy
siły, Szczurze. Sam postawię małą sumkę i liczę, że nie zrobisz mi zawodu i
zdzierżysz przynajmniej do kastrowania.
Kayleigh
splunął, odwracając głowę, na ile pozwalał zaciśnięty na szyi rzemień. Skomlik
podciągnął pas, zmierzył złowrogim spojrzeniem przycupniętą na zydlu Ciri, po
czym dołączył do kompanii za stołem, klnąc, albowiem w przyniesionym przez
karczmarza dzbanie zostały już wyłącznie nikłe ślady piany.
- Jakeście
wzięli Kayleigha? - spytał, sygnalizując oberżyście chęć rozszerzenia
zamówienia. - I to żywego? Bo temu, żeście pozostałych Szczurów wysiekli, wiary
nie dam.
- Po prawdzie
- odrzekł Vercta, krytycznie przyglądając się temu, co właśnie wydłubał był z
nosa - to szczęście mieliśmy, i tyle. Samojeden był. Od szajki się odłączył i
do Nowej Kuźnicy do dziewuchy przyskakał na nockę. Sołtysina wiedział, że
niedaleko stoimy, dał znać. Zdążyliśmy przed świtaniem, zgarnęliśmy go na
sianku, ani kwiknął.
- A z dziewką
jego zabawilim się pospołu - zarechotał grubas z czubem. - Jeśli jej Kayleigh
nocką nie wygodził, nie było jej krzywdy. Myśmy jej rankiem tak wygodzili, że
później ni ręką, ni nogą ruszyć nie mogła!
- To z was,
powiadam, pierdoły są i durnie - oznajmił Skomlik gromko i drwiąco. -
Przechędożyliście ładny pieniądz, głuptaki wy. Miast czas na dziewkę tracić,
było żelazo rozgrzać i Szczura wypytać, gdzie banda nocuje. Mogliście
wszystkich mieć, Giselhera i Reefa... Za Giselhera Varnhageny z Sardy
dwadzieścia florenów dawali już rok temu. A za ową gamratkę, jak jej tam...
Mistel chyba... Za nią prefekt jeszcze więcej by dał po tym, co jego bratankowi
uczyniła pod Druigh, wtedy gdy Szczury konwój oskubali.
- Tyś,
Skomlik - skrzywił się Vercta - albo z przyrodzenia głupi, albo ci życie
ciężkie rozum ze łba wyjadło. Jest nas sześciu. Miałem samoszóst na całą szajkę
uderzyć, czy jak? A nagrodzie nas i tak nie minąć. Baron Lutz w loszku
Kayleighowi pięt przygrzeje, czasu nie poskąpi, wierzaj mi. Kayleigh wszystko
wyśpiewa, wyda ich schowki i kwatery, tedy siłą i kupą pójdziemy, osaczymy
bandę, wybierzemy jako raki ze saka.
- A jużci.
Będą to czekać. Dowiedzą się, że Kayleigha wzięliście i utają w inszych
schowkach i komyszach. Nie, Vercta, trza ci zaglądnąć prawdzie w oczy:
spaskudziliście. Zamieniliście nagrodę na babi kiep. Tacyście są, znają was...
jeno kiep wam na myśli.
- Sameś kiep!
- Vercta zerwał się zza stołu. - Tak ci pilno, to sam się za Szczurami puść
razem z twoimi bohaterami! Ale bacz, bo na Szczurów iść, mości nilfgaardzki
pachołku, to nie to, co niedorosłe dziewuszki łapać!
Nissirowie i
Łapacze zaczęli wrzeszczeć i obrzucać się nawzajem wyzwiskami. Oberżysta prędko
podał piwo, wyrywając pusty dzban z rąk grubasa z czubem, zamierzającego się
już naczyniem na Skomlika. Piwo szybko złagodziło spór, schłodziło gardła i
uspokoiło temperamenty.
- Jeść dawaj!
- wrzasnął grubas do karczmarza. - Jajecznicy z kiełbasą, fasoli, chleba i
sera!
- I piwa!
- Co tak gały
wybałuszasz, Skomlik? My dziś przy groszu są! Obralim Kayleigha z konia,
sakiewki, błyskotek, miecza, siodła i kożucha, wszystko sprzedalim
krasnoludom!
- Dziewki
jego buciki czerwone takoż sprzedalim. I korale!
- Ho, ho,
tedy jest za co wypić, w rzeczy samej! Radem!
- A czemuś to
tak rad? My mamy za co wypić, nie ty. Ty ze swego ważnego jeńca jeno smarki
spod nosa możesz zdjąć albo ze wszów go wyiskać! Jaki jeniec, taki łup, ha, ha!
- Wy psie
syny!
- Ha, ha,
siadaj, żartowalim, zawrzyj gębę!
- Wypijmy na
zgodę! My ugaszczamy!
- Gdzie ta
jajecznica, karczmarzu, żeby cię dżuma zżarła! Skorzej!
- I piwo
dawaj!
Skulona na
zydelku Ciri uniosła głowę, napotykając wpatrzone w nią wściekle zielone oczy
Kayleigha, widoczne spod zmierzwionej grzywy jasnych włosów. Przeszył ją
dreszcz. Twarz Kayleigha, choć niebrzydka, była zła, bardzo zła. Ciri natychmiast
zrozumiała, że ten niewiele starszy od niej chłopak zdolny jest do wszystkiego.
- Chyba mi
cię bogowie zesłali - szepnął Szczur, świdrując ją zielonym spojrzeniem. -
Pomyśleć tylko, nie wierzę w nich, a zesłali. Nie oglądaj się, mała idiotko.
Musisz mi pomóc... Nadstaw uszu, zaraza...
Ciri skuliła
się jeszcze bardziej, opuściła głowę.
- Słuchaj -
zasyczał Kayleigh, iście po szczurzemu błyskając zębami. - Za chwilę, gdy
będzie tędy przechodził oberżysta, zawołasz... Słuchaj mnie, u czarta...
- Nie -
szepnęła. - Zbiją mnie...
Usta
Kayleigha skrzywiły się, a Ciri natychmiast zrozumiała, że pobicie przez
Skomlika wcale nie jest najgorszym, co może ją spotkać. Chociaż Skomlik był
wielki, a Kayleigh chudy i w dodatku związany, instynktownie czuła, kogo należy
bardziej się bać.
- Jeśli mi
pomożesz - szepnął Szczur - to ja pomogę tobie. Ja nie jestem sam. Ja mam
druhów takich, którzy nie zostawiają w biedzie... Rozumiesz? Ale gdy moi druhowie
nadciągną, gdy się zacznie, nie mogę tkwić przy tym słupie, bo mnie te łotry
usieką... Nadstaw uszu, psiakrew. Powiem ci, co masz zrobić...
Ciri opuściła
głowę jeszcze niżej. Usta jej drżały.
Łapacze i
Nissirowie żarli jajecznicę, ciamkając jak dziki. Karczmarz przemieszał w
saganie i doniósł na stół następny dzbanek piwa i bochen pytlowego chleba.
- Głodna
jestem! - zapiszczała posłusznie, blednąc lekko. Oberżysta zatrzymał się,
spojrzał na nią przyjaźnie, potem obejrzał się ku ucztującym.
- Można jej
dać, panie?
- Won! -
wrzasnął niewyraźnie Skomlik, czerwieniejąc i plując jajecznicą. - Wara od
niej, kręcirożnie zasrany, bo ci giry poprzetrącam! Nie wolno! A ty siedź
cicho, powsinogo, bo cię...
- Ejże,
Skomlik, cóżeś to, obindasił, czy jak? - wtrącił się Vercta, z wysiłkiem
przełykając obłożony cebulą chleb. - Patrzcie go, chłopaki, wolichwosta
jednego, sam żre za cudze pieniądze, a dziewuszce żałuje. Daj jej miskę, gospodarzu.
Ja płacę i ja mówię, komu dać, a komu nie. A komu to się nie podoba, to może
zaraz dostać w szczeciniaty ryj.
Skomlik
poczerwieniał jeszcze bardziej, ale nic nie powiedział.
- Coś mi się
jeszcze przypomniało - dodał Vercta. - Mus Szczura nakarmić, żeby nie skapiał w
drodze, boby nas baron ze skóry obłupił, wierzaj mi. Dziewka go nakarmi. Hej,
gospodarzu! Narychtuj jadła jakiego dla nich! A ty, Skomlik, co tam burczysz?
Co ci nie w smak?
- Baczenie
trza na nią mieć - Łapacz wskazał Ciri ruchem głowy - bo to jakaś dziwna
ptaszka. Gdyby to była zwykła dziewka, toby się Nilfgaard za nią nie uganiał,
prefekt nagrody by nie obiecywał...
- Czy ona
zwykła, czy niezwykła - zarechotał grubas z czubem - to się zaraz pokazać może,
wystarczy jej między nogi zajrzeć! Co wy na to, chłopy? Weźmiem ją do stodółki
na chwilkę?
- Ani mi się
jej waż tknąć! - warknął Skomlik. - Nie pozwolę!
- O wa! Pytać
ciebie będziem!
- Spór mój i
głowa moja w tym, by ją cało dowieźć! Prefekt z Amarillo...
- Sramy na
prefekta twego. Za nasze pieniądze piłeś, a nam pochędóżki żałujesz? Ejże,
Skomlik, nie bądźże sknera! A głowa ci nie spadnie, nie bojaj się, ani spór cię
nie minie! Całą dowieziesz. Dziewka nie pęcherz rybi, od ściskania nie puknie!
Nissirowie
wybuchnęli rżącym śmiechem. Towarzysze Skomlika zawtórowali. Ciri zatrzęsła
się, zbladła, uniosła głowę. Kayleigh uśmiechnął się drwiąco.
- Już
zrozumiałaś? - zasyczał zza lekko uśmiechniętych warg. - Gdy się popiją, wezmą
się za ciebie. Zmaltretują. Jedziemy na jednym wózku. Rób, co kazałem. Uda się
mnie, uda się i tobie....
- Jadło
gotowe! - zawołał oberżysta. Nie miał nilfgaardzkiego akcentu. - Podejdź,
panieneczko!
- Nóż -
szepnęła Ciri, odbierając od niego miskę.
- Co?
- Nóż.
Prędko.
- Jeśli mało,
naści więcej! - zawołał nienaturalnie karczmarz, zezując w kierunku ucztujących
i dokładając kaszy do miski. - Odejdź, proszę cię.
- Nóż.
- Odejdź, bo
ich zawołam... Nie mogę... Spalą karczmę.
- Nóż.
- Nie. Żal mi
cię, córko, ale nie mogę. Nie mogę, pojmij to. Odejdź...
- Z tej
karczmy - wyrecytowała drżącym głosem słowa Kayleigha - nikt nie wyjdzie żywy.
Nóż. Prędko. A jak się zacznie, uciekaj.
- Trzymaj
miskę, niezguło! - krzyknął oberżysta, obracając się tak, by zasłonić sobą
Ciri. Był blady i lekko szczękał zębami. - Bliżej patelni!
Poczuła zimne
dotknięcie kuchennego noża, który wsunął jej za pasek, zasłaniając trzonek
kubraczkiem.
- Bardzo
dobrze - syczał Kayleigh. - Usiądź tak, by mnie zasłonić. Postaw mi miskę na
kolanach. W lewą rękę bierz łyżkę, w prawą nóż. I piłuj powróz. Nie tu, głupia.
Pod łokciem, na słupie. Uważaj, patrzą.
Ciri poczuła
suchość w gardle. Pochyliła głowę prawie do miski.
- Karm mnie i
jedz sama - zielone oczy wpatrywały się w nią spod półprzymkniętych powiek,
hipnotyzowały. - I piłuj, piłuj. Odważnie, mała. Jeśli uda się mnie, uda się i
tobie...
Prawda,
pomyślała Ciri, tnąc powróz. Nóż śmierdział żelazem i cebulą, ostrze miał
wgłębione od wielokrotnego ostrzenia. On ma rację. Czy ja wiem, dokąd wiozą
mnie te łotry? Czy ja wiem, czego chce ode mnie ten nilfgaardzki prefekt? Może
i na mnie czeka w tym całym Amarillo mistrz małodobry, może czeka koło, świdry
i kleszcze, czerwone żelazo... Nie dam się zawieźć jak owca do szlachtuza. Już
lepiej zaryzykować...
Z hukiem
wyleciało okno, razem z ramą i ciśniętym z zewnątrz pieńkiem do rąbania drewna,
wszystko wylądowało na stole, czyniąc spustoszenie wśród misek i kufli. W ślad
za pieńkiem na stół wskoczyła jasnowłosa, krótko ostrzyżona dziewczyna w
czerwonym kubraczku i wysokich lśniących butach sięgających powyżej kolan.
Klęcząc na stole, zawinęła mieczem. Jeden 'z Nissirów, najwolniejszy, który
nie zdążył zerwać się i odskoczyć, runął do tyłu wraz z ławą, buchając krwią z
rozpłatanego gardła. Dziewczyna zwinnie sturlała się ze stołu, robiąc miejsce
dla wskakującego oknem chłopaka w krótkim haftowanym półkożuszku.
-
Szczuuuryyyyy!! - wrzasnął Vercta, szamocząc się z mieczem zaplątanym w pas.
Grubas z
czubem dobył broni, skoczył w stronę klęczącej na podłodze dziewczyny,
zamachnął się, ale dziewczyna, choć na kolanach, zwinnie sparowała cios,
odtoczyła się, a ten w półkożuszku, który wskoczył za nią, zamaszyście ciął
Nissira w skroń. Grubas padł na podłogę, mięknąc nagle jak przewracany
siennik.
Drzwi karczmy
otwarły się pod kopniakiem, do izby wpadły dwa następne Szczury. Pierwszy był
wysoki i czarniawy, nosił nabijany guzami kaftan i szkarłatną przepaskę na
czole. Ten dwoma szybkimi ciosami miecza posłał dwóch Łapaczy w przeciwległe
kąty, ściął się z Verctą. Drugi, barczysty i jasnowłosy, szerokim uderzeniem
rozpłatał Remiza, szwagra Skomlika. Pozostali rzucili się do ucieczki,
zmierzając do drzwi kuchennych. Ale Szczury już wdzierały się i tamtędy - z
zaplecza wyskoczyła nagle ciemnowłosa dziewczyna w bajecznie kolorowym stroju.
Szybkim sztychem przebiła jednego z Łapaczy, młyńcem odpędziła drugiego, a
zaraz potem zarąbała karczmarza, nim ten zdążył krzyknąć, kim jest.
Izbę napełnił
wrzask i szczęk mieczy. Ciri ukryła się za słupem.
- Mistle! -
Kayleigh, zerwawszy nadcięte powrozy, mocował się rzemieniem, wciąż wiążącym mu
szyję do słupa. - Giselher! Reef. Do mnie!
Szczury były
jednak zajęte walką - krzyk Kayleigha
usłyszał
tylko Skomlik. Łapacz odwrócił się i zamierzył do pchnięcia, chcąc przygwoździć
Szczura do słupa. Ciri zareagowała błyskawicznie i odruchowo - podobnie jak
podczas walki z wiwerną w Gors Velen, podobnie jak na Thanedd, wszystkie
wyuczone w Kaer Morhen ruchy wykonały się nagle same, prawie bez jej udziału.
Wyskoczyła zza słupa, zawirowała w piruecie, wpadła na Skomlika i silnie
uderzyła go biodrem. Była za mała i za drobna, by odrzucić wielkiego Łapacza,
ale udało się jej zakłócić rytm jego ruchu. I zwrócić na siebie jego uwagę.
- Ty wywłoko!
Skomlik
zamachnął się, miecz zawył w powietrzu. Ciało Ciri ponownie samo wykonało
oszczędny unik, a Łapacz o mało się nie przewrócił, lecąc za rozpędzoną klingą.
Klnąc plugawię, ciał jeszcze raz, wkładając w cios całą siłę. Ciri uskoczyła
zwinnie, pewnie lądując na lewą stopę, zawirowała w odwrotnym piruecie. Skomlik
ciał jeszcze raz, ale i tym razem nie był w stanie jej dosięgnąć.
Między nich
zwalił się nagle Vercta, obryzgując obydwoje krwią. Łapacz cofnął się,
rozejrzał. Otaczały go wyłącznie trupy. I Szczury zbliżające się ze wszystkich
stron z nastawionymi mieczami.
- Stójcie -
powiedział zimno czarniawy w szkarłatnej przepasce, uwalniając wreszcie
Kayleigha. - Wygląda na to, że on bardzo chce zarąbać tę dziewczynę. Nie wiem
dlaczego. Nie wiem też, jakim cudem nie udało mu się to do tej pory. Ale dajmy
mu szansę, skoro tak bardzo chce.
- Dajmy i jej
szansę, Giselher - powiedział ten barczysty. - Niech to będzie uczciwa walka.
Daj jej jakieś żelazo, Iskra.
Ciri poczuła
w dłoni rękojeść miecza. Nieco zbyt ciężkiego.
Skomlik
sapnął wściekle, rzucił się na nią, wywijając brzeszczotem w rozmigotanym
młyńcu. Był powolny - Ciri unikała cięć w szybkich zwodach i półobrotach,
nawet nie próbując parować sypiących się na nią uderzeń. Miecz służył jej tylko
jako przeciwwaga ułatwiająca uniki.
- Niesamowite
- zaśmiała się krótko ostrzyżona. - To akrobatka!
- Szybka jest
- powiedziała ta wielobarwna, która dała jej miecz. - Szybka jak elfka. Hej,
ty, gruby! Może jednak wolałbyś kogoś z nas? Z nią ci nie wychodzi!
Skomlik
cofnął się, rozejrzał, nagle niespodziewanie skoczył, godząc w Ciri sztychem,
wyciągnięty niby czapla z wystawionym dziobem. Ciri uniknęła pchnięcia krótkim
zwodem, zawirowała. Przez sekundę widziała nabrzmiałą, pulsującą żyłę na szyi
Skomlika. Wiedziała, że w pozycji, w jakiej się znalazł, nie jest w stanie
uniknąć ciosu ani sparować. Wiedziała, gdzie i jak należy uderzyć.
Nie uderzyła.
- Dość tego -
poczuła na ramieniu rękę. Dziewczyna w wielobarwnym stroju odepchnęła ją, jednocześnie
dwa inne Szczury - ten w półkożuszku i ta krótko ostrzyżona, zepchnęły Skomlika
w kąt izby, szachując go mieczami.
- Dość tej
zabawy - powtórzyła kolorowa, odwracając Ciri ku sobie. - To trochę za długo
trwa. I to z twojej winy, pannico. Możesz zabić, a nie zabijasz. Coś mi się
zdaje, że nie pożyjesz długo.
Ciri
wzdrygnęła się, patrząc w wielkie ciemne oczy o kształcie migdałów, widząc
odsłonięte w uśmiechu zęby, tak drobne, że uśmiech ten wyglądał upiornie. To
nie były ludzkie oczy ani ludzkie zęby. Wielobarwna dziewczyna była elfką.
- Czas wiać -
powiedział ostro Giselher, ten ze szkarłatną przepaską, najwyraźniej
przywódca. - To rzeczywiście za długo trwa! Mistle, wykończ drania.
Krótko
ostrzyżona zbliżyła się, unosząc miecz.
- Litości! -
wrzasnął Skomlik, padając na kolana. - Darujcie życiem! Ja dzieci małe mam...
Malutkie...
Dziewczyna
cięła ostro, skręcając się w biodrach. Krew siknęła na bieloną ścianę szeroką,
nieregularną smugą karminowych punkcików.
- Nie cierpię
malutkich dzieci - powiedziała ostrzyżona, szybkim ruchem zrzucając palcami
krew ze zbroczą.
- Nie stój,
Mistle - ponaglił ją ten ze szkarłatną przepaską. - Do koni! Trzeba wiać! To
nilfgaardzka osada, nie mamy tu przyjaciół!
Szczury
błyskawicznie wybiegły z karczmy. Ciri nie
wiedziała, co robić, ale nie miała czasu się
zastanawiać. Mistle, ta krótko ostrzyżona, popchnęła ją w kierunku drzwi.
Przed
karczmą, wśród skorup kufli i ogryzionych kości, leżały trupy Nissirów
pilnujących wejścia. Od strony wsi nadbiegali uzbrojeni w oszczepy osadnicy,
ale na widok wypadających na podwórze Szczurów natychmiast znikli między
chałupami.
- Konno
jeździsz? - krzyknęła Mistle do Ciri.
- Tak...
- To jazda,
chwytaj któregoś i w skok! Jest nagroda za nasze głowy, a to jest nilfgaardzka
wieś! Wszyscy już łapią za łuki i rohatyny! W skok, za Giselherem! Środkiem
uliczki! Trzymaj się z daleka od chałup!
Ciri
przefrunęła nad niską barierką, chwyciła wodze jednego z koni Łapaczy,
wskoczyła na siodło, trzasnęła konia po zadzie płazem miecza, którego nie
wypuściła z garści. Poszła w ostry galop, wyprzedzając Kayleigha i wielobarwną
elfkę, którą nazywano Iskrą. Pognała za Szczurami w kierunku młyna. Zobaczyła,
jak zza węgła jednej z chat wyskakuje człowiek z kuszą, mierząc w plecy
Giselhera.
- Rąb go! -
usłyszała z tyłu. - Rąb go, dziewczyno!
Ciri
odchyliła się w siodle, szarpnięciem wodzy i naciskiem stopy zmuszając
galopującego konia do zmiany kierunku, zawinęła mieczem. Człowiek z kuszą
odwrócił się w ostatniej chwili, zobaczyła jego wykrzywioną z przerażenia
twarz. Wzniesiona do cięcia ręka zawahała się na moment, co wystarczyło, by
galop przeniósł ją obok. Usłyszała szczęk zwalnianej cięciwy, koń zakwiczał,
miotnął zadem i stanął dęba. Ciri skoczyła, wyrywając nogi ze strzemion,
zwinnie wylądowała, padając w przyklęk. Nadjeżdżająca Iskra zwisła z siodła w
ostrym zamachu, cięła kusznika w potylicę. Kusznik runął na kolana, przechylił
się do przodu i plusnął czołem w kałużę, rozbryzgując błoto. Zraniony koń rżał
i ciskał się obok, wreszcie pognał między chałupy, wierzgając silnie.
- Ty idiotko!
- wrzasnęła elfka, w pędzie mijając Ciri. - Ty cholerna idiotko!
- Wskakuj! -
krzyknął Kayleigh, podjeżdżając do niej. Ciri podbiegła, chwyciła wyciągniętą
rękę. Pęd poderwał ją, staw w barku aż zatrzeszczał, ale zdołała wskoczyć na
konia, przywierając do pleców jasnowłosego Szczura. Poszli w cwał, mijając
Iskrę. Elfka zawróciła, ścigając jeszcze jednego kusznika, który rzucił broń i
zmykał w kierunku wrót stodoły. Iskra dognała go bez trudu. Ciri odwróciła
głowę. Usłyszała jak cięty kusznik zawył, krótko, dziko, jak zwierzę.
Dogoniła ich
Mistle ciągnąca osiodłanego luzaka. Krzyknęła coś, Ciri nie zrozumiała słów,
ale pojęła w lot. Puściła plecy Kayleigha, zeskoczyła na ziemię w pełnym
pędzie, podbiegła do luzaka, niebezpiecznie zbliżając się do zabudowań. Mistle
rzuciła jej wodze, obejrzała się i krzyknęła ostrzegawczo. Ciri odwróciła się
w samą porę, by zwinnym półobrotem uniknąć zdradzieckiego pchnięcia włócznią
zadanego przez krępego osadnika, który wyłonił się z chlewa.
To, co stało
się później, przez długi czas prześladowało ją w snach. Pamiętała wszystko,
każdy ruch. Półobrót, który ocalił ją przed grotem włóczni, ustawił ją w
idealnej pozycji. Włócznik natomiast, mocno wychylony do przodu, nie był w
stanie ani odskoczyć, ani zasłonić się trzymanym oburącz drzewcem. Ciri cięła
płasko, wykręcając się w odwrotny półpiruet. Przez moment widziała otwierające
się do krzyku usta w twarzy porośniętej szczeciną kilkudniowego zarostu.
Widziała przedłużone łysiną czoło, jasne powyżej linii, nad którą czapka lub
kapelusz chroniły przed opalenizną. A potem wszystko, co widziała, przesłoniła
fontanna krwi.
Wciąż
trzymała konia za wodze, a koń spłoszył się makabrycznym wyciem, targnął,
zwalając ją na kolana. Ciri nie wypuściła wodzy. Ranny wył i charczał,
konwulsyjnie rzucał się wśród słomy i gnoju, a krew sikała z niego jak z
wieprza. Poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła.
Tuż obok
wryła konia Iskra. Chwytając wodze tupiącego luzaka, szarpnęła, stawiając na
nogi wciąż uczepioną rzemienia Ciri.
- Na siodło!
- wrzasnęła. - I rysią!
Ciri
powstrzymała mdłości, wskoczyła na kulbakę. Na mieczu, który wciąż trzymała w
dłoni, była krew. Z trudem opanowała chęć, by odrzucić żelazo jak najdalej od siebie.
Spomiędzy
chałup wypadła Mistle, ścigając dwóch ludzi. Jeden zdołał zemknąć,
przeskakując płot, drugi, cięty krótko, upadł na kolana, oburącz chwycił się za
głowę.
Obie z elfką
zerwały się do galopu, ale po chwili wryły konie, zapierając się w
strzemionach, bo od strony młyna wracał Giselher z innymi Szczurami. Za nimi,
dodając sobie odwagi wrzaskiem, pędziła gromada uzbrojonych osadników.
- Za nami! -
wrzasnął w pędzie Giselher. - Za nami, Mistle! Do rzeczki!
Mistle,
przechylona w bok, ściągnęła wodze, zawróciła konia i pocwałowała za nim,
przesadzając niskie opłotki. Ciri przywarła twarzą do grzywy i puściła się za
nią. Tuż obok przegalopowała Iskra. Pęd rozwiewał jej piękne ciemne włosy,
odsłaniając małe, szpiczaste zakończone ucho ozdobione filigranowym kolczykiem.
Raniony przez
Mistle wciąż klęczał pośrodku drogi, kołysząc się i oburącz trzymając za
zakrwawioną głowę. Iskra zatoczyła koniem, podcwałowała do niego, z góry
rąbnęła mieczem, mocno, z całej siły. Ranny zawył. Ciri zobaczyła, jak odcięte
palce prysnęły na boki niby szczapki z rozłupywanego polana, padły na ziemię
jak tłuste białe robaki.
Z najwyższym
trudem powstrzymała wymioty.
Przy dziurze
w palisadzie czekali na nich Mistle i Kayleigh, reszta Szczurów była już
daleko. Całą czwórką poszli w ostry, wyciągnięty cwał, przegalopowali przez
rzeczkę, rozbryzgując wodę, tryskającą powyżej końskich łbów. Pochyleni,
przytuleni policzkami do grzyw wdarli się na piaszczystą skarpę, pognali przez
fioletową od łubinu łąkę. Iskra, mająca najlepszego konia, wysforowała się do
przodu.
Wpadli w las,
w mokry cień, między pnie buków. Dogonili Giselhera i pozostałych, ale
zwolnili tylko na moment. Gdy przemierzyli las i wjechali na wrzosowiska, poszli
znowu w cwał. Wkrótce Ciri i Kayleigh zaczęli zostawać w tyle, konie Łapaczy
nie były w stanie dotrzymać kroku pięknym, rasowym wierzchowcom Szczurów. Ciri
miała dodatkowy kłopot - na wielkim koniu ledwo sięgała stopami strzemion, a w
cwale nie była w stanie dopasować puślisk. Umiała jeździć bez strzemion nie gorzej
niż w strzemionach, ale wiedziała, że w tej pozycji długo nie wytrzyma galopu.
Szczęściem,
po kilku minutach Giselher zwolnił tempo i powstrzymał czołówkę, pozwalając, by
ona i Kayleigh dołączyli. Ciri przeszła w kłus. Skrócić puślisk nadal nie mogła,
w rzemieniu brakowało dziurek. Nie zwalniając przełożyła prawą nogę nad łękiem
i usiadła po damsku.
Mistle,
widząc jeździecką pozycję dziewczynki, wybuchnęła śmiechem.
- Widzisz,
Giselher? Nie tylko akrobatka, ale i woltyżerka! Ech, Kayleigh, skąd wytrzasnąłeś
tę diablicę?
Iskra,
powstrzymując swą piękną kasztankę, wciąż suchą i rwącą się do dalszego
galopu, podjechała bliżej, napierając na hreczkowatego siwka Ciri. Koń
zachrapał i cofnął się, podrzucając łeb. Ciri napięła wodze, odchylając się w
siodle.
- Czy wiesz,
dlaczego jeszcze żyjesz, kretynko? - warknęła elfka, odgarniając włosy z
czoła. - Chłopek, którego miłosiernie oszczędziłaś, przedwcześnie zwolnił
cyngiel, trafił konia, miast ciebie. Inaczej miałabyś bełt w plecach po lotki!
Po co ty ten miecz nosisz?
- Zostaw ją,
Iskra - powiedziała Mistle, obmacując mokrą od potu szyję swego wierzchowca. -
Giselher, musimy zwolnić, bo zarżniemy konie! Przecież nikt nas nie ściga.
- Chcę jak
najszybciej przejść Veldę - powiedział Giselher. - Za rzeką odpoczniemy.
Kayleigh, jak twój koń?
- Wytrzyma.
To nie dzianet, w wyścigi nie pójdzie, ale mocna bestia.
- No, to
jazda.
- Zaraz -
powiedziała Iskra. - A ta smarkula? Giselher obejrzał się, poprawił szkarłatną
przepaskę na czole, zatrzymał wzrok na Ciri. Jego twarz, jej wyraz, przypominały
trochę Kayleigha - taki sam zły grymas ust, takie same zmrużone oczy, chude,
wystające żuchwy. Był jednak starszy od jasnowłosego Szczura - sinawy cień na
policzkach świadczył o tym, że golił się już regularnie.
- No właśnie
- powiedział szorstko. - Co z tobą, dzierlatko?
Ciri spuściła
głowę.
- Pomogła mi
- odezwał się Kayleigh. - Gdyby nie ona, ten parszywy Łapacz przybiłby mnie do słupa...
- We wsi -
dodała Mistle - widzieli, jak uciekała z nami. Jednego chlasnęła, wątpię, żeby
to przeżył. To osadnicy z Nilfgaardu. Gdy dziewczyna wpadnie im w łapy, zatłuką
ją. Nie możemy jej zostawić.
Iskra
parsknęła gniewnie, ale Giselher machnął ręką.
- Do Veldy -
zadecydował - niech jedzie z nami. Potem się zobaczy. Dosiądź no konia jak się
należy, dziewko. Jeśli odstaniesz, nie będziemy się oglądać. Pojmujesz?
Ciri
skwapliwie pokiwała głową.
***
- Gadaj,
dziewczyno. Coś ty za jedna? Skąd jesteś? Jak się nazywasz? Dlaczego jechałaś
pod eskortą?
Ciri
pochyliła głowę. W czasie jazdy miała dość czasu, by spróbować wymyślić jakąś
historyjkę. Wymyśliła kilka. Ale herszt Szczurów nie wyglądał na takiego, który
uwierzyłby w którąkolwiek.
- No -
ponaglił Giselher. - Jechałaś z nami kilka godzin. Popasasz z nami, a ja
jeszcze nie miałem okazji poznać brzmienia twego głosu. Jesteś niemową?
Ogień
wystrzelił w górę płomieniem i snopem iskier, zalewając ruiny pasterskiej chaty
falą złotego blasku. Jak gdyby posłuszny rozkazowi Giselhera, ogień oświetlił
twarz przesłuchiwanej, by tym łacniej można było wykryć na niej kłamstwo i
fałsz. Przecież nie mogę powiedzieć im prawdy, pomyślała Ciri z rozpaczą. To
zbójcy. Bryganci. Jeśli dowiedzą się o Nilfgaardczykach, o tym, że Łapacze
schwytali mnie dla nagrody, sami mogą zechcieć tę nagrodę zdobyć. Poza tym
prawda jest zbyt nieprawdopodobna, by mi uwierzyli.
- Wywieźliśmy
cię z osady - ciągnął wolno herszt bandy. - Zabraliśmy cię tu, do jednej z
naszych kryjówek. Dostałaś jeść. Siedzisz przy naszym ogniu. Gadaj więc, kim
jesteś!
- Daj jej
spokój - odezwała się nagle Mistle. - Gdy patrzę na ciebie, Giselher, widzę
nagle Nissira, Łapacza albo jednego z tych nilfgaardzkich skurwysynów. I czuję
się jak na śledztwie, przywiązana w lochu do katowskiej ławy!
- Mistle ma
rację - rzekł ten jasnowłosy, noszący półkożuszek. Ciri drgnęła, słysząc jego
akcent. - Dziewczyna najwyraźniej nie chce mówić, kim jest, i ma do tego prawo.
Ja, gdy do was dołączyłem, też byłem małomówny. Nie chciałem zdradzać, że byłem
jednym z nilfgaardzkich skurwysynów...
- Nie pleć, Reef
- machnął ręką Giselher. - Z tobą było co innego. A ty, Mistle, też
przesadzasz. To nie jest żadne śledztwo. Chcę, by powiedziała, kim jest i skąd
jest. Gdy się dowiem, wskażę jej drogę do domu, i tyle. Jak mam to zrobić, gdy
nie wiem...
- Nic nie wiesz
- Mistle odwróciła oczy. - Nawet tego, czy ona w ogóle ma dom. A ja sądzę, że
nie ma. Łapacze zgarnęli ją z gościńca, bo była sama. To podobne do tych
tchórzów. Jeśli każesz jej iść, gdzie ją oczy poniosą, samotna nie przeżyje w
górach. Rozedrą ją wilki albo skona z głodu.
- Co więc
mamy z nią uczynić? - powiedział młodzieńczym basem ten barczysty, dźgając
kijem płonące głownie w ognisku. - Odstawić w pobliże jakiejś wsi?
- Świetny
pomysł, Asse - zadrwiła Mistle. - Chłopków nie znasz? Im brakuje teraz rąk do
pracy. Zagonią dziewczynę do pasania bydła, przetrąciwszy wprzód nogę, by nie
mogła uciec. Nocami będzie traktowana jak niczyja, a więc wspólna własność.
Będzie płacić za wikt i dach nad głową, wiesz jaką monetą. A na wiosnę dostanie
gorączki połogowej, rodząc czyjegoś bachora w brudnym chlewie.
- Jeśli
zostawimy jej konia i miecz - wycedził wolno Giselher, wciąż patrząc na Ciri -
to nie chciałbym znaleźć się w skórze chłopa, który chciałby przetrącić jej
nogę. Albo zrobić bachora. Widzieliście pląs, który odtańczyła w karczmie z tym
Łapaczem, którego później zarąbała Mistle? On powietrze siekał; a ona tańczyła
jakby nigdy nic... Ha, w samej rzeczy niewiele obchodzą mnie jej imię i ród,
ale tego, gdzie nauczyła się tych sztuczek, rad bym się dowiedzieć...
- Sztuczki
jej nie uratują - odezwała się nagle Iskra, do tej pory zajęta ostrzeniem
miecza. - Ona umie tylko tańczyć. Żeby przetrwać, trzeba umieć zabijać, a tego
ona nie potrafi.
- Chyba
potrafi - wyszczerzył zęby Kayleigh. - Gdy we wsi cięła po szyi tego chłopinę,
jucha poleciała na pół sążnia w górę...
- A ona na
ten widok o mało nie zemdlała - parsknęła elfka.
- Bo to
jeszcze dzieciak - wtrąciła Mistle. - Ja domyślam się, kim ona jest i gdzie
nauczyła się sztuczek. Widywałam już takie jak ona. To tancerka lub akrobatka
z jakiejś wędrownej trupy.
- A od kiedy
to - parsknęła znowu Iskra - obchodzą nas tancerki i akrobatki? Psiakrew,
północ się zbliża, senność mnie ogarnia. Skończmy wreszcie z tą pustą gadaniną.
Trzeba się wyspać i odpocząć, by jutro o zmierzchu móc być w Kuźnicy. Tamtejszy
sołtys, nie zapomnieliście chyba o tym, wydał Kayleigha Nissirom. Cała wioska
powinna więc zobaczyć, jak noc przybiera czerwone oblicze. A dziewczyna? Ma
konia, ma miecz. Jedno i drugie uczciwie zdobyła. Dajmy jej trochę żarcia i
grosza. Za to, że uratowała Kayleigha. I niech jedzie, dokąd zechce, niech się
sama troszczy o siebie...
- Dobrze -
powiedziała Ciri, zaciskając usta i wstając. Zapadła cisza, przerywana tylko
potrzaskiwaniem ognia. Szczury patrzyły na nią ciekawie, czekały.
- Dobrze -
powtórzyła, dziwiąc się obcemu brzmieniu swego głosu. - Nie potrzebuję was, nie
prosiłam się... I wcale nie chcę z wami być! Odjadę zaraz...
- A więc
jednak nie jesteś niemową - stwierdził posępnie Giselher. - Potrafisz mówić i
to nawet zuchwale.
- Spójrzcie
na jej oczy - parsknęła Iskra. - Spójrzcie, jak trzyma głowę. Drapieżny
ptaszek! Młoda sokolica!
- Chcesz
odjechać - powiedział Kayleigh. - A dokąd, jeśli można wiedzieć?
- Co was to
obchodzi? - krzyknęła Ciri, a oczy zapłonęły jej zielonym blaskiem. - Czy ja
was pytam, dokąd wy jedziecie? Nie obchodzi mnie to! I wy mnie też nie
obchodzicie! Nie jesteście mi do niczego potrzebni! Potrafię... Dam sobie
radę! Sama!
- Sama? -
powtórzyła Mistle, uśmiechając się dziwnie. Ciri zamilkła, opuściła głowę.
Szczury milczały również.
- Jest noc -
powiedział wreszcie Giselher. - Nocą się nie jeździ. Nie jeździ się samotnie,
dziewczyno. Ten, kto jest sam, musi zginąć. Tam, koło koni, leżą derki i futra.
Wybierz sobie coś. Noce w górach są chłodne. Co tak na mnie wytrzeszczasz te
twoje zielone latarenki? Szykuj sobie legowisko i śpij. Musisz wypocząć.
Po chwili
zastanowienia usłuchała. Gdy wróciła, dźwigając koc i futrzany błam, Szczury
nie siedziały już dookoła ogniska. Stały półkolem, a czerwony odblask płomienia
odbijał się w ich oczach.
- Jesteśmy
Szczurami Pogranicza - powiedział z dumą Giselher. - Na milę wywęszymy łup.
Nie boimy się pułapek. I nie ma takiej rzeczy, której byśmy nie przegryźli.
Jesteśmy Szczury. Podejdź tu, dziewczyno.
Usłuchała.
- Ty nie masz
nic - dodał Giselher, wręczając jej nabijany srebrem pas. - Weź więc choć to.
- Nie masz
niczego i nikogo - powiedziała Mistle, z uśmiechem narzucając jej na ramiona
zielony, atłasowy kabacik i wciskając do rąk mereżkowaną bluzkę.
- Nie masz
nic - powiedział Kayleigh, a prezentem od niego był sztylecik w pochwie
skrzącej się od drogich kamieni. - Jesteś sama.
- Nie masz
nikogo - powtórzył za nim Asse. Ciri przyjęła ozdobny pendent.
- Nie masz
bliskich - powiedział z 'nilfgaardzkim akcentem Reef, wręczając jej parę
rękawiczek z mięciutkiej skórki. - Nie masz żadnych bliskich i...
- Wszędzie
będziesz obca - dokończyła pozornie niedbale Iskra, szybkim i dość
bezceremonialnym ruchem wkładając na głowę Ciri berecik z bażancimi piórami. -
Wszędzie obca i zawsze inna. Jak mamy cię nazywać, mała sokoliczko?
Ciri
spojrzała jej w oczy.
- Gvalch'ca.
Elfka zaśmiała się.
- Kiedy już
zaczniesz mówić, mówisz w wielu językach, Mała Sokoliczko! Dobrze więc.
Będziesz nosić imię Starszego Ludu, imię, które sama dla siebie wybrałaś.
Będziesz Falką.
***
Falka.
Nie mogła
zasnąć. Konie tupały i chrapały w ciemnościach, wiatr szumiał w koronach
jodeł. Niebo skrzyło się od gwiazd. Jasno świeciło Oko, przez tak wiele dni jej
wierny przewodnik na skalistej pustyni. Oko wskazywało zachód. Ale Ciri nie
była już pewna, czy to właściwy kierunek. Niczego nie była już pewna.
Nie mogła
zasnąć, choć po raz pierwszy od wielu dni czuła się bezpieczna. Nie była już
sama. Legowisko z gałęzi wymościła sobie na uboczu, daleko od Szczurów, którzy
spali na ogrzanej ogniem glinianej polepie zrujnowanego szałasu. Była daleko
od nich, ale czuła ich bliskość i obecność. Nie była sama.
Usłyszała
ciche kroki.
- Nie bój
się. Kayleigh.
- Nie powiem
im - szepnął jasnowłosy Szczur, klękając i pochylając się nad nią - o tym, że
szuka cię Nilfgaard. Nie powiem o nagrodzie, jaką przyrzekł za ciebie prefekt z
Amarillo. Tam, w karczmie, uratowałaś mi życie. Odwdzięczę ci się. Czymś
miłym. Zaraz.
Położył się
obok niej, powoli i ostrożnie. Ciri usiłowała zerwać się, ale Kayleigh
przycisnął ją do posłania, ruchem nie gwałtownym, ale silnym i stanowczym.
Delikatnie położył jej palce na ustach. Niepotrzebnie. Ciri była sparaliżowana
strachem, a ze ściśniętego, boleśnie suchego gardła nie dobyłaby krzyku, nawet
gdyby chciała go dobywać. Ale nie chciała. Cisza i mrok były lepsze. Bezpieczniejsze.
Swojskie, Kryły jej przerażenie i wstyd. Jęknęła.
- Bądź cicho,
mała - szepnął Kayleigh, powoli rozsznurowując jej koszulę. Wolno, łagodnymi
ruchami zsunął jej tkaninę z ramion, a dół koszuli podciągnął powyżej bioder.
- I nie bój się. Zobaczysz, jakie to przyjemne.
Ciri
zatrzęsła się pod dotykiem suchej, twardej i szorstkiej dłoni. Leżała
nieruchomo, wyprężona i spięta, przepełniona obezwładniającym, pozbawiającym
woli strachem i dojmującym wstrętem, atakującymi skronie i policzki falami
gorąca. Kayleigh wsunął jej lewe ramię pod głowę, przyciągnął ją bliżej do
siebie, starając się odsunąć rękę, którą kurczowo zaciskała na podołku koszuli,
nadaremnie usiłując ściągnąć go w dół. Zaczęła dygotać.
W otaczającej
ciemności wyczuła nagłe poruszenie, odebrała wstrząs, usłyszała odgłos
kopnięcia.
-
Zwariowałaś, Mistle? - warknął Kayleigh, unosząc się lekko.
- Zostaw ją,
ty świnio.
- Odwal się.
Idź spać.
- Zostaw jaw
spokoju, powiedziałam.
- A czy ja ją
niepokoję, czy co? Czy ona krzyczy albo się wyrywa? Chcę ją tylko utulić do
snu. Nie przeszkadzaj.
- Wynoś się
stąd, bo cię dziabnę.
Ciri
usłyszała zgrzyt sztyletu w metalowej pochwie.
- Ja nie
żartuję - powtórzyła Mistle, niewyraźnie majacząc w mroku nad nimi. - Wynoś
się do chłopaków. Ale już.
Kayleigh
usiadł, zaklął pod nosem. Wstał bez słowa i odszedł szybko.
Ciri poczuła
łzy toczące się po policzkach, szybko, coraz szybciej, wpełzające jak ruchliwe
robaczki we włosy przy uszach. Mistle położyła się obok niej, troskliwie okryła
futrem. Ale nie poprawiła zadartej koszuli. Zostawiła ją tak, jak była. Ciri
znowu zaczęła dygotać.
- Cicho,
Falka. Już dobrze.
Mistle była
ciepła, pachniała żywicą i dymem. Jej dłoń była mniejsza od dłoni Kayleigha,
delikatniejsza, miększa. Przyjemniejsza. Ale dotyk wyprężył Ciri ponownie,
ponownie skrępował całe ciało lękiem i wstrętem, zwarł szczęki i zdusił gardło.
Mistle przywarła do niej, przytulając opiekuńczo i szepcząc uspokajająco, ale
w tym samym czasie jej drobna dłoń nieustająco pełzła jak ciepły ślimaczek,
spokojny, pewny, zdecydowany, świadom drogi i celu. Ciri poczuła, jak żelazne
cęgi wstrętu i strachu rozwierają się, zwalniają chwyt, poczuła, jak wymyka się
z ich uścisku i opada w dół, w dół, głęboko, coraz głębiej, w cieplutkie i
mokre bajoro rezygnacji i bezsilnej uległości. Obrzydliwie i upokarzająco
przyjemnej uległości.
Jęknęła
głucho, rozpaczliwie. Oddech Mistle parzył szyję, aksamitne i wilgotne wargi
połaskotały ramię, obojczyk, wolniutko przesunęły się niżej. Ciri zajęczała
znowu.
- Cicho,
Sokoliczko - szepnęła Mistle, ostrożnie wsuwając jej ramię pod głowę. - Już
nie będziesz sama. Już nie.
***
Rano Ciri
wstała o świcie. Wyśliznęła się spod futer wolno i ostrożnie, nie budząc
Mistle, śpiącej z rozchylonymi ustami i przedramieniem na oczach. Przedramię
pokrywała gęsia skórka. Ciri troskliwie okryła dziewczynę. Po chwili wahania
pochyliła się, delikatnie pocałowała ją w ostrzyżone, sterczące jak szczotka
włosy. Mistle zamruczała przez sen. Ciri otarła łzę z policzka.
Już nie była
sama.
Reszta
Szczurów też spała, któryś chrapał donośnie, któryś równie donośnie puścił
bąka. Iskra leżała z ręką w poprzek piersi Giselhera, jej bujne włosy były
rozsypane w nieładzie. Konie parskały i potupywały, dzięcioł prał w pień sosny
krótkimi seriami uderzeń.
Ciri zbiegła
nad strumień. Myła się długo, dygocąc od chłodu. Myła się gwałtownymi ruchami
roztrzęsionych rąk, starając się zmyć z siebie to, czego nie można już było
zmyć. Po jej policzkach toczyły się łzy.
Falka.
Woda pieniła
się i szumiała na kamieniach, odpływała w dal, w mgłę.
Wszystko
odpływało w dal. W mgłę.
Wszystko.
***
Byli
wyrzutkami. Byli dziwną zbieraniną stworzoną przez wojnę, nieszczęście i
pogardę. Wojna, nieszczęście i pogarda połączyły ich i wyrzuciły na jeden
brzeg, tak jak wezbrana rzeka wyrzuca i osadza na plażach dryfujące, czarne,
wygładzone o kamienie kawałki drewna.
Kayleigh
ocknął się wśród dymu, pożogi i krwi, w splądrowanym kasztelu, leżąc między
trupami przybranych rodziców i rodzeństwa. Wlokąc się przez zasłany zwłokami
dziedziniec, natknął się na Reefa. Reef był żołnierzem z karnej ekspedycji,
którą cesarz Emhyr var Emreis wysłał do stłumienia rebelii w Ebbing. Był
jednym z tych, którzy zdobyli i splądrowali kasztel po dwudniowym oblężeniu.
Zdobywszy kasztel, towarzysze porzucili Reefa, chociaż Reef żył. Ale
troszczenie się o rannych nie leżało w zwyczaju rezunów z nilfgaardzkich
oddziałów specjalnych.
Początkowo
Kayleigh chciał dobić Reefa. Ale Kayleigh nie chciał być sam. A Reef, tak jak i
Kayleigh, miał szesnaście lat.
Razem lizali
się z ran. Razem zabili i ograbili poborcę podatków, razem raczyli się piwem w
oberży, a później, jadąc przez wieś na zdobycznych koniach, rozrzucali dookoła
resztę zrabowanych pieniędzy, zaśmiewając się przy tym do rozpuku.
Razem
uciekali przed pogonią Nissirów i nilfgaardzkich patroli.
Giselher
zdezerterował z armii. Prawdopodobnie była to armia władyki z Geso, który
sprzymierzył się z powstańcami z Ebbing. Prawdopodobnie. Giselher nie bardzo
wiedział, dokąd zawlekli go werbownicy. Był wówczas pijany w sztok. Gdy
wytrzeźwiał i na musztrze dostał pierwsze wciry od sierżanta, zwiał. Z początku
tułał się samotnie, ale gdy Nilfgaardczycy rozgromili powstańczą konfederację,
w lasach zaroiło się od innych dezerterów i zbiegów. Zbiegowie szybko połączyli
się w bandy. Giselher przystał do jednej z nich.
Banda łupiła
i paliła wsie, napadała na konwoje i transporty, topniała w dzikich ucieczkach
przed szwadronami nilfgaardzkiej jazdy. W czasie jednej z ucieczek szajka
nadziała się w kniei na Leśne Elfy i znalazła zagładę, znalazła niewidzialną
śmierć syczącą szarymi piórami strzał lecących ze wszystkich stron. Jedna ze
strzał przebiła na wylot bark Giselhera i przyszpiliła go do drzewa. Tą, która
nad ranem wyciągnęła strzałę i opatrzyła ranę, była Aenyeweddien.
Giselher
nigdy nie dowiedział się, dlaczego elfy skazały Aenyeweddien na banicję, za
jakie przewiny skazały ją na śmierć - bo dla wolnej elfki wyrokiem śmierci była
samotność w wąskim pasie ziemi niczyjej, dzielącym Wolny Starszy Lud od ludzi.
Samotna elfka musi zginąć. Jeśli nie znajdzie towarzysza.
Aenyeweddien
znalazła towarzysza. Jej imię, znaczące w wolnym przekładzie „Dziecię
ognia", było dla Giselhera za skomplikowane i za poetyczne. Nazywał ją
Iskrą.
Mistle
pochodziła z bogatej szlacheckiej rodziny z grodu Thurn w Północnym Maecht.
Jej ojciec, wasal księcia Rudigera, wstąpił do powstańczej armii, dał się pobić
i zaginą} bez wieści. Kiedy ludność Thurn uciekała z miasta na wieść o
nadciągającej ekspedycji karnej, o osławionych Pacyfikatorach z Gemmery,
rodzina Mistle uciekła również, a Mistle zagubiła się w ogarniętym paniką
tłumie. Wystrojona i delikatna panieneczka, którą od najmłodszych lat noszono
w lektyce, nie była w stanie dotrzymać kroku uciekinierom. Po trzech dniach
samotnej tułaczki wpadła w łapy ciągnących za Nilfgaardczykami łowców ludzi.
Dziewczęta poniżej siedemnastu lat były w cenie. Jeżeli były nie tknięte. Łowcy
nie tknęli Mistle, sprawdziwszy wcześniej, czy jest nie tknięta. Po tym
sprawdzaniu Mistle przeszlochała całą noc.
W dolinie
rzeki Veldy karawana łowców została rozgromiona i wybita do nogi przez bandę
nilfgaardzkich maruderów. Zabito wszystkich łowców i niewolników płci męskiej.
Oszczędzono tylko dziewczęta. Dziewczęta nie wiedziały, dlaczego je
oszczędzono. Nieświadomość ta nie trwała długo.
Mistle była
jedyną, która przeżyła. Z rowu, do którego ją wrzucono, nagą, pokrytą
siniakami, plugastwem, błotem i zeskorupiałą krwią, wyciągnął ją Asse, syn
wiejskiego kowala, tropiący Nilfgaardczyków od trzech dni, oszalały z chęci
zemsty za to, co maruderzy zrobili z jego ojcem, matką i siostrami, a na co on
musiał patrzeć ukryty w konopiach.
Spotkali się
wszyscy jednego dnia na obchodach Lammas, Święta Żniw, w jednej z wiosek w
Geso. Wojna i nędza podówczas jeszcze nie zawadziły zanadto o kraj nad górną
Veldą - wieśniacy tradycyjnie, huczną zabawą i tańcem, świętowali początek
Miesiąca Sierpu.
Nie szukali
się długo w rozbawionym tłumie. Zbyt wiele ich wyróżniało. Zbyt wiele mieli ze
sobą wspólnego. Łączyło ich zamiłowanie do krzykliwego, kolorowego, fantazyjnego
stroju, do zrabowanych błyskotek, pięknych koni, mieczy, których nie odpinali
nawet do tańca. Wyróżniała ich arogancja i buta, pewność siebie, drwiąca
zadzierzystość i gwałtowność.
I pogarda.
Byli dziećmi
czasu pogardy. I tylko pogardę mieli dla innych. Liczyła się dla nich tylko
siła. Sprawność we władaniu bronią, której prędko nabyli na gościńcach. Zdecydowanie.
Szybki koń i ostry miecz.
I towarzysze.
Kumple. Druhowie. Bo ten, kto jest sam, musi zginąć - z głodu, od miecza, od
strzały, od chłopskich kłonic, od stryczka, w pożarze. Kto jest sam, ten ginie
- zadźgany, zatłuczony, skopany, splugawiony, jak zabawka przekazywany z rąk
do rąk.
Spotkali się
na Święcie Żniw. Ponury, czarny, tykowaty Giselher. Chudy, długowłosy Kayleigh
ze złymi oczami i ustami ułożonymi w paskudny grymas. Reef wciąż mówiący z
nilfgaardzkim akcentem. Wysoka, długonoga Mistle z ostrzyżonymi, sterczącymi
jak szczotka włosami koloru słomy. Wielkooka i kolorowa Iskra, wiotka i
zwiewna w tańcu, szybka i mordercza w walce, o wąskich wargach i drobnych
elfich ząbkach. Barczysty Asse z jasnym, kręcącym się puchem na brodzie.
Hersztem
został Giselher. A przezwali się Szczurami. Ktoś ich kiedyś tak nazwał, a im
się to spodobało.
Rabowali i
mordowali, a ich okrucieństwo stało się przysłowiowe.
Początkowo
nilfgaardzcy prefekci lekceważyli ich. Pewni byli, że wzorem innych band
rychło padną ofiarą skoncentrowanego działania rozwścieczonego chłopstwa, że
wyniszczą i wyrżną się sami, gdy ilość zgromadzonego łupu zmusi chciwość do
triumfu nad bandycką solidarnością. Prefekci mieli słuszność w stosunku do
innych szajek, ale mylili się co do Szczurów. Bo Szczury, dzieci pogardy,
gardziły łupem. Napadały, rabowały i zabijały dla rozrywki, a zagrabione z
wojskowych transportów konie, bydło, ziarno, paszę, sól, dziegieć i sukno
rozdawały po wsiach. Garściami złota i srebra płaciły krawcom i rzemieślnikom
za to, co kochały ponad wszystko - broń, strój i ozdoby. Obdarowywani karmili
ich, poili, gościli i ukrywali, i nawet smagani do krwi przez Nilfgaardczyków i
Nissirów, nie zdradzali Szczurzych kryjówek i szlaków.
Prefekci
wyznaczyli wysoką nagrodę - i początkowo znaleźli się tacy, którzy połaszczyli
się na nilfgaardzkie złoto. Ale nocami chałupy donosicieli stawały w płomieniach,
a uciekający z pożaru marli od rozmigotanych kling krążących wśród dymu
widmowych jeźdźców. Szczury atakowały po szczurzemu. Cicho, zdradziecko, okrutnie.
Szczury uwielbiały zabijać.
Prefekci
sięgnęli po wypróbowane przeciw innym bandom sposoby - kilkakrotnie próbowali
wkręcić między Szczury zdrajcę. Nie powiodło się. Szczury nie akceptowały nikogo.
Zwarta i zbratana szóstka stworzona przez czas pogardy nie chciała obcych.
Pogardzała nimi.
Do dnia, w
którym zjawiła się zwinna jak akrobatka, szarowłosa małomówna dziewczyna, o
której Szczury nie wiedziały niczego.
Oprócz tego,
że była taka, jak oni niegdyś, jak każde z nich. Samotna i pełna żalu, żalu za
tym, co zabrał jej czas pogardy.
A w czasach
pogardy ten, kto jest sam, musi zginąć.
Giselher,
Kayleigh, Reef, Iskra, Mistle, Asse i Falka. Prefekt z Amarillo zdziwił się
niepomiernie, gdy doniesiono mu, że Szczury grasują w siódemkę.
***
- Siedmioro?
- zdziwił się prefekt z Amarillo, patrząc na żołnierza z niedowierzaniem. -
Siedmioro ich było, nie sześcioro? Pewien jesteś?
- Żebym tak
zdrów był - powiedział niewyraźnie jedyny ocalały z masakry żołnierz.
Życzenie było
jak najbardziej na miejscu - głowę i połowę twarzy wojaka spowijały brudne,
przesiąknięte krwią bandaże. Prefekt, który był w niejednej bitwie, wiedział,
że żołnierz dostał mieczem z góry - samym końcem brzeszczotu, ciosem od lewej,
ciosem celnym, precyzyjnym, wymagającym wprawy i szybkości, wymierzonym w prawe
ucho i policzek, w miejsca nie chronione ani szyszakiem, ani żelaznym
kołnierzem.
- Opowiadaj.
- Szliśmy
brzegiem Veldy w stronę Thurn - zaczął żołnierz. - Był rozkaz, by konwojować
jeden z transportów pana Evertsena ciągnący na południe. Napadli na nas przy
zwalonym moście, gdyśmy się przez rzekę przeprawiali. Jeden wóz ugrzązł, tedy
wyprzęgliśmy konie z drugiego, by go wyciągnąć. Reszta konwoju pojechała, jam
został z pięcioma i z komornikiem. I wtedy nas obskoczy-li. Komornik, nim go
ubili, zdążył krzyknąć, że to Szczury, a potem już siedli naszym na kark... I
wysiekli ich do nogi. Gdym to zobaczył...
- Gdyś to
zobaczył - skrzywił się prefekt - dałeś koniowi ostrogę. Ale za późno, by
uratować skórę.
- Dopadła
mnie - spuścił głowę żołnierz - właśnie ta siódma, com jej z początku nie
widział. Dziewuszka. Prawie dzieciak. Myślałem, zostawili ją Szczury z tyłu,
bo młoda i niedoświadczona...
Gość prefekta
wysunął się z cienia, w którym siedział.
- To była
dziewczyna? - spytał. - Jak wyglądała?
- Jak oni
wszyscy. Wymalowana i wyszminkowana niby elfka, barwna jak papuga, wystrojona
w błyskotki, w aksamit i brokaty, w czapeczce z piórkami...
- Jasnowłosa?
- Chyba,
panie. Gdym ją zobaczył, naleciałem koniem, myśląc, choć ją jedną usiekę za
towarzyszów, krwią za krew odpłacę... Od prawej ją zaszedłem, by snadniej
ciąć... Jak to uczyniła* nie wiem. Alem chybił jej. Jakbym widmo albo zjawę
ciał... Nie wiem, jak ta diablica to uczyniła... Chociażem się zastawił,
dostała mnie zza zastawy. Prosto w gębę... Panie, ja pod Sodden byłem, pod
Aldersbergiem byłem. A nynie od dziewki wypindrzonej pamiątka na gębie na całe
życie...
- Ciesz się,
że żyjesz - burknął prefekt, patrząc na swego gościa. - I ciesz się, że cię
posieczonego na przeprawie znaleziono. Będziesz teraz za bohatera robił. Gdybyś
bez walki zwiał, gdybyś bez pamiątki na gębie meldował mi o stracie ładunku i
koni, wnet byś na stryczku piętą o piętę stukał! No, odmaszerować. Do lazaretu.
Żołnierz
wyszedł. Prefekt odwrócił się w stronę gościa.
- Sami
widzicie, wielmożny panie koroner, że nielekka tutaj służba, że nie ma spokoju,
że pełne ręce roboty. Wy tam, w stolicy, myślicie, że w Prowincjach bąki się
zbija, piwo żłopie, dziewki maca i łapówki bierze. O tym, żeby ludzi albo
grosza więcej podesłać, nikt nie pomyśli, tylko rozkazy się śle: daj, zrób,
znajdź, wszystkich na nogi postaw, od jutrzni do zmroku lataj... A tu łeb pęka
od własnych kłopotów. Takich band jak Szczury grasuje tu z pięć albo sześć.
Prawda, Szczury najgorsze, ale nie ma dnia...
- Dosyć,
dosyć - wydął wargi Stefan Skellen. - Wiem, czemu ma służyć to wasze
biadolenie, panie prefekcie. Ale darmo biadolicie. Z danych rozkazów nikt was
nie zwolni, nie liczcie na to. Szczury nie Szczury, bandy nie bandy, macie
nadal prowadzić poszukiwania. Wszystkimi dostępnymi środkami, aż do odwołania.
To rozkaz cesarza.
- Szukamy od
trzech tygodni - skrzywił się prefekt. - Nie bardzo zresztą wiedząc, kogo czy
czego szukamy, zjawy, ducha czy igły w stogu siana. A skutek jaki? Tylko mi
paru ludzi przepadło bez wieści, ani chybi przez buntowników lub brygantów
ubitych. Powiadam wam raz jeszcze, panie koroner, jeśli do tej pory nie
znaleźliśmy tej waszej dziewczyny, to już nie znajdziemy. Jeśli nawet taka tu
była, w co wątpię. Chyba że...
Prefekt
urwał, zastanowił się, patrząc na koronera spode łba.
- Ta
dziewka... Ta siódma, która ze Szczurami jeździ... Puszczyk lekceważąco machnął
ręką, starając się, by jego gest i mina wypadły przekonywająco.
- Nie, panie
prefekcie. Nie wypatrujcie zbyt łatwych rozwiązań. Wysztafirowana półelfka czy
inna bandytka w brokatach to z pewnością nie ta dziewczyna, o którą nam chodzi.
To z pewnością nie ona. Kontynuujcie poszukiwania. To rozkaz.
Prefekt
naburmuszył się, spojrzał w okno.
- A z tą
bandą - dodał pozornie obojętnym głosem koroner cesarza Emhyra, Stefan Skellen
zwany Puszczykiem - z tymi Szczurami, czy jak im tam... Zróbcie z nimi
porządek, panie prefekcie. W Prowincji powinien zapanować ład. Weźcie się do
roboty. Wyłapać i powiesić, bez korowodów i ceregieli. Wszystkich.
- Łatwo
powiedzieć - mruknął prefekt. - Ale zrobię, co w mej mocy, zapewnijcie cesarza.
Wszelako myślę, że tę siódmą dziewczynę od Szczurów warto by jednak dla pewności
żywą...
- Nie -
przerwał Puszczyk, uważając, by głos go nie zdradził. - Żadnych wyjątków,
powiesić wszystkich. Całą siódemkę. Nie chcemy więcej o nich słyszeć. Nie
chcemy już o nich słyszeć ani słowa.
KONIEC TOMU DRUGIEGO